czwartek, 26 listopada 2009

Marksistowskie spojrzenie na kryzys

Ekonomia ma to do siebie, że można na nią patrzeć z różnych punktów widzenia i wyciągać zupełnie odmienne wnioski, z których wszystkie okażą się przynajmniej częściowo słuszne. W szczególności mamy mnóstwo teorii na temat przyczyn kryzysów gospodarczych i w każdej tkwi ziarenko prawdy. Dlatego, chociaż bardziej przekonują mnie poglądy Misesa, aniżeli Marksa, pozwolę sobie przypomnieć, co ten ostatni twierdził odnośnie cyklicznie pojawiających sie okresów recesji w gospodarce.

Dla Karola Marksa punktem wyjścia był nierozwiązywalny jego zdaniem w gospodarce kapitalistycznej antagonizm pomiędzy kapitałem a pracą. Z grubsza rzecz biorąc, uważał, iż pracodawcy (kapitaliści) płacą "za mało" pracobiorcom (robotnikom), w zamian przywłaszczają sobie "za dużo" zysku, który przeznaczają na dalsze inwestycje. Ponieważ dochody konsumentów (których gros stanowią robotnicy) rosną znacznie wolniej, niż zyski producentów, w pewnym momencie pojawia się nadprodukcja, czyli wytworzone towary, na które nie ma popytu. W ten sposób chciwość kapitalistów obraca się przeciwko nim samym. Zaczyna się kryzys.

Można się z Marksem zgadzać lub nie, ale trzeba mu przyznać przynajmniej cząstkową rację. Doświadczenia historyczne potwierdzają, że w społeczeństwach, w których doszło do nadmiernego rozwarstwienia dochodowego i majątkowego trudno o długotrwały i stabilny rozwój. Zarówno rzesze biedaków, jak i opływający w dostatki i zainteresowani jedynie utrzymaniem status quo bogacze stają się kulami u nogi gospodarki. Oczywiście zjawisko przeciwne w postaci nadmiernej urawniłowki również jest gospodarczo szkodliwe.

Poglądy Marksa zyskały dużą popularność i wpłynęły na ustawodawstwo gospodarcze. Właśnie w celu zapobiegania kryzysom nadprodukcji wprowadzono zasiłki dla bezrobotnych, płace minimalne, jak również progresję podatku dochodowego. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że zarówno teoria Marksa, jak też podjęte pod jej wpływem działania odnosiły się do całkiem innych warunków gospodarczych, niż dzisiaj, a mianowicie do systemu opartego na pieniądzu wymienialnym na złoto, stałych kursach wymiany walut i braku inflacji .

Jak wiemy, lekarstwa na jedną chorobę są w stosunku do innej kompletnie nieprzydatne, a nawet szkodliwe. Sporządzone według marksistowskiej receptury środki antykryzysowe zupełnie nie skutkują w całkowicie zmienionej rzeczywistości gospodarczej, z jaka mamy do czynienia obecnie. Podstawowy antagonizm nie przebiega od dawna pomiędzy kapitałem produkcyjnym a pracobiorcą, lecz pomiędzy kapitałem finansowym, a całą resztą społeczeństwa. Nie chcę głosić spiskowej teorii dziejów, ale od kilkudziesięciu lat mamy do czynienia ze strategicznym sojuszem pomiędzy sektorem finansów i władzą polityczną. Sojuszem, który przy pomocy inflacji, manipulacji stopami procentowymi i nierównego dostępu do informacji systematycznie ograbia większość ludzi z ich ciężko zapracowanych dochodów.

Obecny kryzys to nie kryzys nadprodukcji, lecz nadpłynności pieniądza. Środki zgromadzone przez bankierów są niewspółmiernie duże w stosunku do zasobów, którymi dysponuje reszta gospodarki. Środki te nie służą finansowaniu konsumpcji, ani inwestycji, lecz jedynie pompowaniu kolejnych, coraz większych baniek spekulacyjnych. Wygląda jednak na to, że gra w bańki dobiega kresu. Rosnące wbrew wszelkiej rynkowej logice indeksy giełdowe nie przyciągną już milionowych tłumów drobnych inwestorów, bo ci zwyczajnie nie mają już ani wolnej gotówki, ani chęci do ryzyka, ani zaufania do władzy, która ewidentnie kłamie. Giełda oparta na transakcjach typu "dzisiaj ja od ciebie, a jutro ty ode mnie" nie może rosnąć w nieskończoność. Prędzej, czy później ktoś nie wytrzyma nerwowo. Zacznie się paniczna ucieczka w tangibles, która skończy się hiperinflacją. Mane, Tekel, Fares, Panowie bankierzy!




sobota, 21 listopada 2009

Święty Mikołaj umarł?

W Rumunii w okresie rządów nieboszczyka Nicolae Ceausescu panował zwyczaj, że zakłady pracy fundowały dzieciom swoich pracowników paczki z prezentami pod choinkę. Oczywiście dzieci były przekonane, że prezenty roznosi Mos Craciun, czyli tamtejszy odpowiednik Świętego Mikołaja ewentualnie Dziadka Mroza. W drugiej połowie lat 80-tych XX wieku Rumunia przeżywała ciężki kryzys gospodarczy związany m. in. z tym, iż w przeciwieństwie do Polski skrupulatnie i terminowo spłacała długi zaciągnięte za granicą. Oszczędzano na wszystkim, więc pod nóż poszły też paczki choinkowe. Dzieci dowiedziały się z mediów, że Mos Craciun umarł i więcej prezentów nie będzie.

Podobna sytuacja zaistniała obecnie w USA. Wprawdzie tam państwo nigdy nie wyręczało rodziców w kupowaniu dzieciom prezentów gwiazdkowych, ale za to istniał inny sympatyczny zwyczaj. Ponieważ dzieci wysyłały listy do Św. Mikołaja zaadresowane na Biegun Północny, od 55 lat amerykańska poczta kierowała je do miasteczka North Pole (Biegun Północny) na Alasce, gdzie tysiące wolontariuszy czytało je i odpowiadało dzieciom. W tym roku amerykańskie dzieci nie dostaną już listów od Św. Mikołaja. Odkryto bowiem, iż rok temu wśród ochotników był 1 (słownie: jeden) osobnik figurujący w rejestrach skazanych za przestępstwa seksualne ( nie sprecyzowano za jakie). Nie ma najmniejszych przesłanek świadczących o tym, że ten człowiek napisał dzieciom coś zdrożnego. Ale przecież mógł napisać.

Amerykanie wykazali się iście proletariacką czujnością. "Wróg nie śpi, wróg czuwa" i "Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś". Nie będzie nam żaden podbiegunowy zboczeniec korespondencyjnie molestował naszych milusińskich. Parafrazując słowa Józefa Stalina, "walka z pedofilią zaostrza się w miarę jej trwania". Niedługo zapewne karząca ręka ludowej sprawiedliwości dosięgnie wreszcie ginekologów i położne. Przecież oni dotykają i macają gołe dzieci! Niech udowodnią, że przy tych czynnościach nie doznają żadnej perwersyjnej satysfakcji seksualnej. A jak nie, to na 50 lat do paki zgodnie z prawem stanu Kalifornia.

Być może pedofilia to tylko pretekst. W USA podobno ok. 25% ludzi nie stać na to, aby najeść się do syta, a więc nie mają zapewne też pieniędzy na prezenty świąteczne. Skoro Św. Mikołaj nie odpisuje na listy, to zapewne już poważnie niedomaga, biedaczek. W przyszłym roku starowina zemrze, jak nic. Po banku Lehman Brothers stanie się kolejną ofiarą kryzysu.

Ale przecież Wielki Czarny Ojciec ogłosił niedawno, iż kryzys się skończył i USA czeka świetlana przyszłość. Jak tu nie wierzyć laureatowi Nagrody Nobla? Więc może chodzi jeszcze o coś innego? Święty Mikołaj jest biały i przez to niepoprawny politycznie. To musi się wreszcie zmienić. Drogie amerykańskie dzieciaki! Nie wysyłajcie więcej próśb o prezenty na adres: Santa Claus, North Pole. Teraz trzeba je adresować: Uncle Makumba, Africa.

czwartek, 19 listopada 2009

Odwrócone pytanie

Do czego Bóg jest potrzebny człowiekowi? Ateista odpowie, że Bóg to wymysł łajdaków, którzy przy pomocy wiary zapragnęli przejąć władzę nad innymi ludźmi, a religia to "opium dla ludu". Człowiek wierzący stwierdzi, iż Bóg i tylko Bóg może zapewnić człowiekowi życie wieczne i tym samym pełnię szczęścia. Te dwa poglądy są tak odległe od siebie, że żaden kompromis na tym polu jest niemożliwy.

A gdyby tak odwrócić kota ogonem i zapytać, do czego człowiek jest potrzebny Bogu. To dopiero jest fascynujące zagadnienie, oczywiście jedynie dla wierzących, bo dla ateistów problem nie istnieje. Można założyć, że Bóg stworzył człowieka z nudów i dla rozrywki. Ale czy istota tak potężna i reprezentująca obiektywne Dobro kierowałaby się tak przyziemnymi pobudkami? Stawiałoby to Boga na poziomie ludzi emocjonujących się walkami psów. Chyba więc należy przyjąć, iż Bóg stworzył człowieka w konkretnym i ważnym celu. Od czasów Darwina wiemy, że proces stworzenia nie był tak prosty i łatwy, jak to się wcześniej wydawało. Żadne tam hokus pokus, czary mary i cyk, jest człowiek. Bóg musiał się zdrowo "namęczyć", żeby swój cel osiągnąć. Śledząc ewolucję i historię ludzkości można nawet dojść do wniosku, iż było to działanie metodą prób i błędów, a w pewnych momentach nawet wybieranie mniejszego zła.

Człowiek jest więc narzędziem w ręku Boga. Narzędziem skomplikowanym, bo obdarzonym świadomością własnego istnienia i wolną wolą. To nie jest młotek, ani komputer. Człowieka nie wystarczy stworzyć, trzeba go jeszcze przekonać do działania w określonym kierunku. Jak to zrobić? Najlepiej zawrzeć z nim umowę. Coś za coś. Życie wieczne w zamian za określone postępowanie. Jest wielce prawdopodobne, iż taka umowa została zawarta pomiędzy Bogiem i pierwszymi ludźmi, a potem wielokrotnie przedłużana i potwierdzana z ich potomstwem. Także w formie pisemnej, bo czymże innym jest Dziesięć Przykazań. Właściwie należałoby mówić o siedmiu przykazaniach, bo trzy pierwsze są bez sensu i nie mogą pochodzić od Boga. Zresztą chrześcijanie najzwyczajniej w świecie wywalili trzecie przykazanie na śmietnik, w odróżnieniu od żydów i muzułmanów. Gdyby uczynili to także z dwoma pierwszymi, nic złego by się nie stało. No, ale w sumie jest to temat na zupełnie inne opowiadanie.

W tym momencie ważniejsze jest wyciągnięcie odpowiednich wniosków z przytoczonych powyżej rozważań. Jeżeli Bóg reprezentuje Dobro, to człowiek jest mu potrzebny jako sojusznik w walce z obiektywnie istniejącym i pierwotnym Złem. Złem, z którym Bóg w pojedynkę nie może się uporać. Bo nie jest wszechmogący.


sobota, 14 listopada 2009

Rewolucja 2012

Na rok 2012 przewidywane są przeróżne kataklizmy, zderzenie z kometą lub asteroidą, a nawet Koniec Świata. A więc, jak sądzę, moja skromna prognoza ogólnoświatowej rewolucji, to tylko "mały Pikuś" w porównaniu z tym, co wieszczą inni. W końcu porządnej rewolucji nie mieliśmy już tak dawno, że chyba najwyższy czas, żeby nadeszła. Już w tej chwili mamy sytuację przedrewolucyjną, na którą składają się:
- pogłębiający się rozziew pomiędzy aspiracjami większości ludzi, a możliwościami ich zaspokojenia
- brak perspektyw dla młodego pokolenia
- postępujące rozwarstwienie społeczeństwa, z którego 10% najbogatszych szybko pomnaża swe majątki, a pozostałe 90% traci, lub w najlepszym razie pozostaje na niezmienionym poziomie
- powszechne poczucie niesprawiedliwości
- powszechna korupcja
- kompletna demoralizacja klasy politycznej
- rosnąca nienawiść zwykłych ludzi do wszystkich polityków, od prawicy po lewicę
- przekonanie, że media kłamią
- światowy kryzys gospodarczy, który przez rządzące elity nie jest naprawiany, lecz pogłębiany

Mógłbym jeszcze wymieniać, ale chyba wystarczy. Doświadczenie uczy, że, aby wybuchła rewolucja nie jest potrzebna żadna organizacja spiskowa, ani długie przygotowania. Gniew ludu wybucha spontanicznie, a potem dopiero jakiś Bolek, czy Lolek przeskakuje przez płot i nadaje ruchowi jakieś formy organizacyjne. Przykładem takiej właśnie rewolucji jest rosyjska Rewolucja Lutowa 1917, kiedy to władza dosłownie leżała na ulicy przez dobrych kilka dni. Z tzw. Rewolucją Październikową było już zupełnie inaczej. Mała grupka łajdaków wspieranych przez niemiecki wywiad i finansowanych przez żydowski kapitał objęła przemocą władzę nad ogromnym krajem. Był to jednak zwykły zamach stanu, a nie żadna rewolucja.

Można próbować zgadywać, gdzie i kiedy to się zacznie. Moim zdaniem, nie tam, gdzie najbardziej pogorszył się poziom życia (Litwa, Łotwa, Węgry, Hiszpania), lecz tam, gdzie wystąpi największe rozczarowanie niespełnionymi obietnicami. Kiedy nawet dość tępy i ogłupiany przez dziesięciolecia naród zrozumie, że "Yes, we can" naprawdę znaczyło "Yes, we can steal your money". Ameryko, czekamy na ciebie! Na koniec gospodarki opartej o fiat money i koniec systemu politycznego polegającego na rządach złodziei w imieniu kretynów. Liczymy na to, że w 2012:

A na sznurkach zamiast gaci będa wisieć Demokraci,
Razem z nimi inne dranie, w tym także Republikanie.

środa, 11 listopada 2009

Kościuszko pod Maciejowicami

11 listopada 1918 roku nie wydarzyło się w Polsce nic nadzwyczajnego, a jednak przyjęliśmy 11.11. jako nasze święto narodowe. Mankamentem takiej daty jest zazwyczaj paskudna pogoda, plusem - łatwość zapamiętania. Myślę, że przy okazji kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę warto zastanowić się nad tym, jaka data w naszej historii jest z kolei najbardziej tragiczna. Na pozór wydaje się, że 1 września 1939. Ja postawiłbym jednak na 10 października 1794 - dzień w którym odbyła się bitwa pod Maciejowicami. Konsekwencje wydarzeń, jakie rozegrały się 10.10. 1794 (kolejna okrągła data) były dla Polski znacznie bardziej katastrofalne, niż skutki wrześniowej klęski w 1939. Sądzę, że warto przypomnieć tę bitwę nie tylko ze względu na jej fatalne skutki dla naszej państwowości, lecz także dlatego, iż była ona bardzo ciekawa pod względem taktycznym i wręcz niesamowicie dramatyczna.

Wczesną jesienią 1794 nic nie wskazywało, że niebawem na ponad wiek Polska straci niepodległość. Insurekcja Kościuszkowska okrzepła, a nawet wzmocniła się po odparciu Prusaków i Rosjan spod Warszawy. Sytuacja militarna była skomplikowana, ale wcale nie tragiczna. Na zachodzie powstanie rozszerzyło się na Wielkopolskę, a dywizja generała Jana Henryka Dąbrowskiego w pościgu za uchodzącymi Prusakami zajęła Bydgoszcz i Gniezno. Położenie na froncie wschodnim było gorsze. Padło Wilno, a od wschodu nadciągał korpus dowodzony przez najzdolniejszego rosyjskiego dowódcę wszech czasów, generała Aleksandra Suworowa. Drugi rosyjski korpus pod wodzą generała Iwana Fersena znajdował się ciągle na lewym brzegu Wisły na południe od Warszawy. W tej sytuacji Naczelnik Tadeusz Kościuszko zdecydował się podjąć ryzykowną wyprawę, której celem było zniszczenie korpusu Fersena, zanim Suworow nadciągnie z pomocą. Zagrożony Fersen przeprawił się na prawy brzeg Wisły, ale 9 października został pod Maciejowicami doścignięty przez wojska Kościuszki. Następny dzień miał przynieść decydujące rozstrzygnięcie.

Jakim dowódcą był Tadeusz Kościuszko, nasz sztandarowy bohater narodowy? Najwybitniejszy polski historyk wojskowości generał Marian Kukiel ocenia go bardzo wysoko. Przeanalizujmy pokrótce historię wojskowych dokonań Kościuszki, aby móc ocenić je obiektywnie. Zacząć należy od jego udziału w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych Ameryki, który przyniósł mu międzynarodowy rozgłos. Niewątpliwie jest to chwalebna karta w życiorysie Kościuszki, aczkolwiek zasłynął on za oceanem jako bardzo zdolny inżynier wojskowy i twórca fortyfikacji, a nie jako samodzielny dowódca w polu. W tym charakterze miał okazję wykazać się dopiero jako dowódca dywizji w czasie wojny polsko-rosyjskiej w 1792, w szczególności podczas bitwy pod Dubienką. Mając za przeciwnika wielokrotnie liczniejsze wojska rosyjskie pod dowództwem generała Kachowskiego, Kościuszko znakomicie wybrał pole bitwy ograniczone z jednej strony nurtem Bugu, a z drugiej granicą austriacką. Frontalne ataki Rosjan były odpierane z dużymi stratami. Kiedy jednak przeciwnik, gwałcąc granicę, obszedł polskie pozycje z flanki, w szeregach polskiej jazdy wybuchła panika. Kościuszko nie zdołał jej zapobiec i także zrejterował z pola walki. Bitwa zakończyła się wynikiem nierozstrzygniętym, ale co do postawy Kościuszki jako wodza można mieć spore wątpliwości.

Jako wódz naczelny Insurekcji Kościuszko walczył ze zmiennym szczęściem. Mało znacząca zwycięska potyczka pod Racławicami przeszła do historii i narodowej legendy dzięki brawurowemu atakowi chłopskich kosynierów na armaty. Kolejna bitwa, tym razem z Prusakami pod Szczekocinami zakończyła się dotkliwą porażką, a kosynierzy w większości wyginęli. Potem jednak Kościuszko spisał się wyśmienicie w roli obrońcy Warszawy przed połączonymi siłami rosyjsko-pruskimi. Reasumując, można powiedzieć, iż Kościuszko był wybitnym inżynierem wojskowym doskonale wypadającym w roli obrońcy umocnionych fortyfikacji, natomiast w polu brakowało mu czasami siły charakteru i opanowania, cech niezbędnych dobremu dowódcy.

Jego przeciwnik, generał Iwan Fersen pochodził z arystokratycznej rodziny kurlandzkich Niemców. W przeciwieństwie do wybitnie utalentowanego Suworowa, karierę wojskową zawdzięczał głównie szlachetnemu urodzeniu i koneksjom. Do chwili, kiedy los zetknął go z Kościuszką, niczym specjalnym się na polach bitew nie wyróżnił. Na pozór więc talenty wojskowe przemawiały wyraźnie za naszym naczelnym wodzem.

Dwunastotysięczny korpus Fersena zajmował rozległe błonia pomiędzy Maciejowicami i Kawęczynem mając za plecami w odległości kilku kilometrów Wisłę. Zawsze doskonale "czujący teren" Kościuszko zajął ze swoimi wojskami górujące nad okolicą wzgórze opodal miejscowości Podzamcze. Była to doskonała pozycja strategiczna, ponieważ zamykała Rosjanom drogę na północny wschód, czyli w kierunku korpusu Suworowa. Ukształtowanie terenu sprawiało, iż atak pod górę na wprost nie rokował powodzenia. Prawe polskie skrzydło było trudne do obejścia ze względu na bagnistą dolinę rzeczki Okrzejki. Dodatkowo na przedpolu znajdował się tam folwark, który Kościuszko kazał obsadzić silną załogą. Łatwiejszy dostęp do polskich pozycji był od strony lewego skrzydła, tam jednak polski wódz rozmieścił swoje najbardziej wartościowe oddziały, w tym doborowy 10 Regiment Pieszy Szefostwa Działyńskich.

Siły polskie liczyły tylko niecałe 7 tys. żołnierzy, a więc były prawie dwukrotnie mniejsze od rosyjskich. Kościuszko uważał jednak, że natchnięci patriotycznym duchem ochotnicy jako wojsko przedstawiają dużo większą wartość, niż przymusowo wcieleni w kamasze chłopi służący w armii rosyjskiej. Miał poza tym "asa w rękawie", a była nim czterotysięczna dywizja dowodzona przez Adama Ponińskiego, która znajdowała się w odległości ok. 40 km od Maciejowic. Plan Kościuszki zakładał stoczenie bitwy obronnej, która wykrwawiłaby atakujących silną pozycję Rosjan. W decydującym momencie na polu bitwy miała zjawić się dywizja Ponińskiego i przesądzić o polskim zwycięstwie. Kościuszko bardziej obawiał się przedwczesnego nadejścia odsieczy i wypłoszenia Rosjan, niż jakiegoś opóźnienia. Dlatego gońca z rozkazem wzywającym Ponińskiego pod Maciejowice wysłał dopiero o godzinie 2 w nocy. Jak zanotowali naoczni świadkowie, polski wódz był w przeddzień bitwy pewny zwycięstwa i w znakomitym nastroju. Niektórzy wspominają nawet, że Kościuszko był pijany, ale to chyba zwykła złośliwość.

Warto w tym momencie wybiec kilka, czy kilkanaście lat do przodu i wspomnieć, że fortel z dochodzącym w trakcie bitwy odwodem należał do ulubionych manewrów boga wojny Napoleona Bonaparte. Właśnie takie posunięcia przyniosły Napoleonowi wspaniałe zwycięstwa pod Marengo i Austerlitz. Trzeba jednak też zauważyć, iż nawet w przypadku tego genialnego wodza sprawdziło się powiedzenie: "do trzech razy sztuka". Pod Waterloo marszałek Grouchy nie dotarł w porę na pole bitwy i Napoleon poniósł decydującą klęske.

Pomimo posiadania znacznej przewagi liczebnej, sytuacja Iwana Fersena była nie do pozazdroszczenia. Odwrót na południe wzdłuż Wisły oddalał rosyjski korpus od wojsk Suworowa, narażał na pościg Polaków i stopniowy upadek ducha bojowego wśród żołnierzy. Pozostanie na miejscu na terenie pozbawionym zalet obronnych i z Wisłą za plecami również nie wróżyło nic dobrego. Kościuszko wzmocniony przez dywizje Ponińskiego i Sierakowskiego, a być może także przez posiłki wezwane z Warszawy zyskałby przewagę pozwalającą na rozbicie rosyjskiego korpusu. Pozostawał więc atak, a to, jak wiemy, oznaczało wciągnięcie Rosjan w pułapkę zastawioną przez Kościuszkę. Doświadczony rosyjski dowódca potrafił jednak znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Wyjście nieszablonowe i genialne w swojej prostocie.

Pod osłoną nocy Rosjanie przegrupowali swe siły i uderzyli na polskie pozycje już przed szóstą rano. Plan Kościuszki się nie zawalił, ale uległ daleko idącym komplikacjom. Kościuszko zakładał, iż Poniński dotrze pod Maciejowice ok. 14-15, a więc trzeba będzie wytrzymać atak rosyjski trwający jakieś 4-5 godzin. Teraz nagle okazało się, że z przeważającym liczebnie przeciwnikiem przyjdzie walczyć dwukrotnie dłużej. Zgodnie z przewidywaniami Kościuszki Rosjanie najpierw zaatakowali polskie lewe skrzydło. Odparci z dużymi stratami, skierowali następnie impet swojego natarcia na prawą część polskiego ugrupowania. Celne salwy rosyjskiej artylerii sprawiły, iż folwark stanął w płomieniach i polska załoga musiała go opuścić. Potem Rosjanie w zadziwiająco sprawny sposób sforsowali bagna Okrzejki i wyszli na tyły wojsk polskich. Nie sprawdziły się przypuszczenia odnośnie słabszego morale wojsk rosyjskich. Wszyscy świadkowie zgodnie potwierdzają, że pod Maciejowicami Rosjanie bili się wręcz znakomicie.

Około południa nadszedł krytyczny moment bitwy. Broniący się na wzgórzu Polacy byli prawie całkowicie okrążeni, a w szeregi wojska zaczynała wkradać się panika. W takich przełomowych momentach walk bardzo wiele zależy od dowódcy. Wspominany powyżej Napoleon potrafił w takich okolicznościach doskonale zmobilizować żołnierzy i poderwać do kontrataku. Pod Maciejowicami aż się prosiło o kontratak polskiej jazdy, która do tej pory nie wzięła aktywnego udziału w walce. Kościuszko rzeczywiście wsiadł na konia i stanął na czele jazdy. Ale nie po to, by kontratakować, lecz po to, by uciekać. Powtórzyła się sytuacja spod Dubienki, lecz tym razem z jakże tragicznymi konsekwencjami. Uciekająca polska jazda została rozbita przez kozaków, a ranny Kościuszko dostał się do niewoli. Pozostawiona bez dowodzenia piechota walczyła dzielnie jeszcze przez dwie godziny, lecz została w większości wybita przez silniejszego wroga. Dywizja Ponińskiego nadciągnęła około 15, lecz w pośpiechu wycofała się po skonstatowaniu faktu, iż bitwa została definitywnie przegrana.

Pozbawiona politycznego i wojskowego przywództwa Insurekcja nie stawiła już większego oporu zwycięskim Rosjanom. Polska została podzielona pomiędzy zaborców i wymazana z mapy na 124 lata. Do chwili, kiedy tragiczna data 10 października nie została przekreślona przez radosny dzień 11 listopada.


sobota, 10 października 2009

Poprawność ekonomiczna

Z poprawnością polityczną jesteśmy oswojeni. W amerykańskim filmie (innych prawie nie pokazują) szefem musi być Murzyn. Ewentualnie szefem może być kobieta, ale wtedy Murzyn musi być naukowcem, wybitnym lekarzem, genialnym hakerem, czyli jednym słowem gigantem intelektu. W Polsce perfekcyjnie poprawny politycznie jest Piotr Kraśko. Do tego stopnia, że podobno mają go wysłać do Sevres pod Paryżem w charakterze światowego wzorca poprawności politycznej. Na wypadek więc, że Kraśki może nam zabraknąć, pozwalam sobie przypomnieć, co jest, a co nie jest prawomyślne. A więc politycznie poprawne są: demokracja, USA, Unia Europejska, homoseksualizm, feminizm, własność prywatna, terroryzm państwowy, katolicyzm (w Polsce), służby specjalne i Kubuś Puchatek. Politycznie niepoprawne są: dyktatura, Iran, Białoruś, pedofilia, palenie papierosów, własność państwowa, terroryzm prywatny, katolicyzm (poza Polską), świńska grypa i hemoroidy.

Zostawmy żarty na boku i przyjrzyjmy się, czego uczą nas media w zakresie ekonomii. Co jest dobre, a co złe? Z niektórymi wskaźnikami sprawa jest prosta. Jeżeli rośnie produkcja lub PKB, jest to zjawisko pozytywne, jeżeli spada - negatywne. Wyjątkiem był tu profesor Leszek Balcerowicz, który uważał, iż, jeżeli gospodarka rośnie w tempie ponad 5% PKB, to należy ją schładzać. Chińczykom rosło średnio 10% przez 20 lat z rzędu i nie schładzali.

Analogicznie, jak PKB dziennikarze zajmujący się gospodarką i "niezależni eksperci" oceniają giełdę. Jeśli rośnie to dobrze, jeśli rośnie szybko (np. 50% rocznie) to wręcz wspaniale. Jak widać, postrzeganie takiego zjawiska jako ewidentnej bańki spekulacyjnej jest w złym guście.

Podobnie jest z kursem złotego. Jeśli spada, zaczyna się lament nad tymi, co pobrali kredyty we frankach szwajcarskich. Jeśli rośnie, no to mamy prawie święto narodowe. Jakoś nikt nie pamięta, że dla pracowników firm produkujących na eksport to bardzo zła nowina. Mam wrażenie, iż politycy i dziennikarze telewizyjni oceniają kurs złotego pod kątem najbliższego urlopu, który planują spędzić na Seszelach. A przecież ogromny sukces gospodarczy Chin ma swe główne źródło w dumpingu walutowym. To dlatego możemy kupić chińskie skarpetki za 2 zł, a buty za 20 zł. To dlatego oni mają rekordowy wzrost gospodarczy i pewną pracę, a my silną (do niedawna) złotówkę i gołą dupę. No, ale co taka komunistyczna swołocz wie o ekonomii?

Dziwacznie jest z inflacją. Do niedawna była traktowana jak diabeł wcielony, którego należy tępić za wszelką cenę. Teraz nagle okazuje się, że inflacja to mały pikuś, a prawdziwie groźna jest deflacja. Ciekawe, że radykalna zmiana oficjalnej wykładni nastąpiła w obrębie tego samego kierunku w ekonomii tj. monetaryzmu.

Jeśli chodzi o ceny surowców, to jednolitej wykładni nie ma. W tej dziedzinie pozostawiano "niezależnym ekspertom" więcej niezależności. Prowadzi to do ciekawych, rzekłbym twórczych interpretacji. Jakiś czas temu na antenie TVN CNBC usłyszałem, że "niestety, ceny ropy naftowej spadają". Allah akbar! Czyżbyśmy się obudzili w drugim Kuwejcie, a ja tego nie zauważyłem?

Na koniec zostawiłem złoto. W Polsce media mało zajmują się tym tematem, ale za granicą i owszem. W USA spekulant skupujący złoto to niemal wróg publiczny. Swoją niepatriotyczną postawą podważa wiarygodność jedynie słusznej polityki prowadzonej przez FED i rząd prezydenta Obamy. Przez takich szkodników Ben Bernanke może nie zdążyć odebrać Nobla z ekonomii.

A ja jednak doradzam Wam zainwestować właśnie w złoto.

Krótki kurs kreatywnej statystyki

Kreatywną księgowość znamy od dawna. Nazwa stała się znana dzięki ENRONowi, ale same zjawisko rozpowszechniło sie w świecie o wiele wcześniej. Chyba już w starożytności fałszowano księgowość, a w średniowieczu to już na pewno. Tylko motywy się zmieniały na przestrzeni wieków. Zaniżanie zysku, aby nie zapłacić podatku ustąpiło miejsca zawyżaniu zysku, aby prezesi mogli sobie wypłacić bonusy. Zły przykład szedł z góry i dalej idzie. Najbardziej mataczą rządy. Minister Rostowski ogłosił na przyszły rok deficyt budżetowy w wysokości 52 mld zł, podczas gdy wszyscy wiedzą, że razem ze wszystkimi serwitutami będzie tego ze dwa razy tyle.

Kreatywna statystyka to zjawisko nowe i, można tak powiedzieć, rozwojowe. W dobie kryzysu propagandziści wszystkich krajów łączą się we wspólnym dziele ogłupiania społeczeństw i wmawiania im, że czarne to białe, że pies to kot, że bieda to dobrobyt. Także przy pomocy statystyki. W ostatnich miesiącach udało mi się wyłapać w mediach 3 metody statystycznych manipulacji.

1. Porównywanie nieporównywalnego

Powszechnie wiadomo, że ze względów klimatycznych niektóre wskaźniki, jak np. produkcja przemysłowa, PKB i bezrobocie różnią się dość istotnie w poszczególnych kwartałach. Dlatego zawsze porównywano je rok do roku, a nie kwartał do kwartału. W tym roku zrobiono wyjątek. Usilnie porównywano 2 kwartał do 1-go, żeby udowodnić, iż kryzys się skończył. Zgodnie z tak pojmowaną statystyką można będzie np. ogłosić, że zbiory zbóż wzrosły nam o 100% w 3 kwartale. W 4 kwartale z kolei wzrosną nam buraki cukrowe itd.

2. Metoda "na korektę"

Kilka tygodni temu w Wiadomościach TVP redaktor Piotr Kraśko triumfalnie obwieścił koniec recesji w Europie w oparciu o właśnie opublikowane dane statystyczne. Wrażenie było piorunujące i porównywalne jedynie z końcem komunizmu ogłoszonym przez Joannę Szczepkowską w 1989 roku. Wczoraj okazało się, iż po korekcie PKB w strefie euro jednak spadło o 0,3 % kwartał do kwartału (rok do roku spadek o 4,8%). Ale te dane oczywiście nie zostały nagłośnione.

3. Metoda "na oczekiwania"

To już jest największa bezczelność. Niezależnie od tego, czy bezrobocie rośnie o 2 mln, czy PKB spada o 20%, i tak wynik jest zawsze lepszy od oczekiwań ekspertów.

Na pewno "eksperci" i "specjaliści" już pracują nad nowymi metodami. A w ostateczności mają jeszcze w zanadrzu metodę "na chama", czyli kłamstwo w żywe oczy.

piątek, 9 października 2009

Rasistowski Nobel

Ze 30 lat temu byłem rasistą. Potem poznałem pierwszego Murzyna, drugiego, trzeciego i stopniowo mi przeszło. Murzyni nie są gorsi, są inni. Są bardzo dobrzy w biegach, koszykówce, czy boksie, za to beznadziejni w pływaniu lub podnoszeniu ciężarów. Statystycznie ustępują inteligencją białej rasie, posiadają jednak w zamian inne zalety. Mam wrażenie, że odsetek sk....synów wśród czarnych jest wyraźnie niższy, niż wśród białych.

Następnie przyszły kilkakrotne podróże do Afryki, które pogłębiły moją sympatię do ludzi o ciemnym kolorze skóry. Biali ludzie wyrządzili Afrykanom ogrom krzywd i krzywdzą ich w dalszym ciągu. Chociażby przez nierównoprawną wymianę handlową. Afryka ma tak doskonałe warunki do hodowli bydła, że mogłaby zaopatrzyć w wołowinę cały świat. Gdyby znieść protekcjonizm, to kilo wołowiny w naszych sklepach kosztowałoby nie 30, a 5 zł. My jednak mamy Wspólną Politykę Rolną i zamiast dać szansę biednemu pasterzowi z Afryki, sponsorujemy francuskiego obszarnika zatrudniającego wschodnioeuropejskich parobków.

Miało jednak być nie o bydle, a o nagrodzie Nobla. Pokojowy Nobel dla Baracka Obamy, to kpina w żywe oczy. Cóż takiego uczynił obecny prezydent USA dla pokoju? To, że zwiększył kontyngent wojskowy w Afganistanie i masakruje Bogu ducha winnych afgańskich wieśniaków? A może to, że wbrew obietnicom, nie zamknął haniebnego gułagu w Guantanamo? Dokonania Baracka Obamy w dziedzinie walki o pokój nie są nawet zerowe. Są ujemne. Dostał nagrodę Nobla tylko i wyłącznie za względu na kolor skóry. W XXI wieku zatriumfował rasizm. I tak od Nobla powracamy znowu do bydła. Ci, co dali Obamie pokojową nagrodę to bydlęta do kwadratu.



sobota, 3 października 2009

Kryzys - Polska na tle innych

"Jesteśmy wyspą stabilizacji na oceanie kryzysu", "Kryzys tylko nas musnął", "Giełda pójdzie w górę, a złoty będzie sie umacniać", "Polska gospodarka ma zdrowe fundamenty" - takie i podobne opinie możemy usłyszeć z ust tzw. "niezależnych ekspertów". Tych samych, którzy latem ubiegłego roku przewidywali kurs 3 zł/EUR na koniec 2008. Zamiast zakopać się ze wstydu pod ziemię, nadal powtarzają swoje zaklęcia i, co gorsza, znajdują posłuch wśród wielu naiwnych.

Jak jest naprawdę? Czy faktycznie nie mamy się czego obawiać? Zacznijmy analizę od odpowiedzi na pytanie, dlaczego rzeczywiście jesteśmy jedynym krajem Europy, który odnotował wzrost PKB w I półroczu 2009. Stało się tak tylko i wyłącznie za sprawą drastycznego spadku kursu złotówki, który zadziałał na naszą gospodarkę, jak poduszka powietrzna. Czy była w tym jakakolwiek zasługa rządzących? Absolutnie nie. Ile to było narzekań premiera Tuska i ministra Rostowskiego na początku roku, że Słowacy zdążyli do euro przed kryzysem, a my nie. Teraz widać, jaką cenę przyszło zapłacić Słowacji za wysunięcie się przed szereg. Nic się tam nie opłaca produkować, bo wszystko można taniej kupić w Polsce lub innych krajach ościennych. Inna sprawa, że kurs złotego w ostatnich miesiącach wyraźnie wzrósł, co jest dobrodziejstwem dla Słowaków, a nam przysporzy kłopotów.

Przyjrzyjmy się tym rzekomo zdrowym fundamentom polskiej gospodarki. PKB rośnie u nas od wielu lat w tempie dużo wyższym, niż np. w zachodniej Europie. Jeszcze w drugiej połowie lat 90-ych ubiegłego wieku oceniano, że PKB na głowę statystycznego Polaka wynosi ok. 30% PKB przypadającego na jednego Niemca. Teraz mamy już ponad 50 % i dalej się zbliżamy (u nas minimalny wzrost, ale u nich głęboki spadek). Na tej podstawie niedawno jakiś mądrala prorokował, że za 15 lat nie tylko dogonimy, ale prześcigniemy Niemców. Wolno z plackiem, panowie! W 1962 roku Nikita Siergiejewicz Chruszczow ogłosił światu, że do 1980 ZSRR przegoni USA. Też miał podstawy, by tak twierdzić. ZSRR rozwijał się wówczas w szybkim tempie, a Gagarin jako pierwszy człowiek poleciał w kosmos. Jak wiemy, gówno z tego wyszło. Skoro przez 1000 lat naszej historii zawsze byliśmy w tyle za Niemcami, to nie łudźmy się, że właśnie teraz jesteśmy w punkcie zwrotnym.

PKB to (wg Wikipedii) zagregowana wartość dóbr i usług finalnych wytworzonych na terenie danego kraju w określonej jednostce czasu (np. w ciągu roku). PKB Polski to suma dóbr i usług wytworzonych na terytorium Polski. Ale przez kogo i dla kogo? Czyją własnością jest większość dużych firm produkcyjnych, banków, hipermarketów w Polsce? Do kogo należy np. "polska" telekomunikacja? Dokąd płyną zyski? Da liegt der Hund begraben! Kiełbasa przegoniła, PKB się przybliżyło, ale my jesteśmy tam, gdzie byliśmy. Poziom życia przeciętnego Polaka to nadal 30% poziomu życia Niemca. No, niech będzie 35%, jeśli uwzględnimy dochody 2-3 milionów Polaków pracujących na Zachodzie.

Przejdźmy teraz do długu publicznego. W Polsce wynosi on ponad 630 mld zł, co stanowi ok. 50% PKB. Na pozór to nie jest dużo w porównaniu z innymi. W Japonii zadłużenie sięga 200% PKB, w USA blisko 90%, we Włoszech 110%, w Niemczech 75%. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Tempo wzrostu zadłużenia jest u nas jednym z najwyższych na świecie. My po prostu później wystartowaliśmy od innych. Zadłużenie "gierkowskie" nam w dużym stopniu umorzono, a potem łataliśmy dziury w budżecie prywatyzacją. Ale teraz, gdy nie ma już czego prywatyzować, dziura budżetowa rośnie z roku na rok, pomimo "zamiatania śmieci pod dywan". Jako kraj mniej wiarygodny niż np. USA i Japonia musieliśmy i musimy zadłużać się na znacznie wyższy procent. A więc obsługa jednostki długu kosztuje nas kilkakrotnie więcej niż np. Japończyków. Sytuacja Polski jest daleko gorsza, aniżeli wynikałoby to tylko z poziomu zadłużenia.

Istotne jest to, kto u kogo jest zadłużony. Olbrzymi dług publiczny Japonii to prawie wyłącznie zadłużenie wewnętrzne. Innymi słowy, biedniejsi Japończycy są zadłużeni u bogatszych Japończyków za pośrednictwem państwa. Duża część zadłużenia USA ma swe źródła za granicą, a największymi zagranicznymi wierzycielami są Chiny i Japonia. Do niedawna dług publiczny był tam jednak kompensowany przez prywatny amerykański kapitał, posiadający wierzytelności w wielu innych krajach. Jeżeli zbilansujemy długi i wierztelności w poszczególnych krajach zarówno publiczne, jak i prywatne, to otrzymamy globalny łańcuszek kredytowy. Można to zrobić oczywiście jedynie w przybliżeniu, ze względu na brak oficjalnych statystyk. Tak, czy owak na jednym biegunie zobaczymy Chiny, Japonię i kraje naftowe, w środku bogate kraje Zachodu (USA na minusie, Niemcy na plusie), a na drugim biegunie biedne kraje Czarnej Afryki i Oceanii oraz kilkanaście "pseudotygrysów" od lat szprycowanych kredytowymi dopalaczami. Niestety, wśród nich także Polskę, dla której światowe delewarowanie kredytu może być wyjątkowo bolesne.

Warto zwrócić uwagę także na inne aspekty sytuacji ekonomicznej Polski. Jednym z nich jest poziom rezerw walutowych przekraczający 60 mld USD. Jest to stosunkowo dużo, zważywszy, że większa i bogatsza Hiszpania ma tyko niecałe 40 mld USD, a Niemcy (gospodarka 5-krotnie większa od polskiej) - 140 mld USD. Z drugiej strony sens utrzymywania tak dużych rezerw wydaje się dość problematyczny. Sprzedając obligacje w złotych na wyższy procent i utrzymując rezerwy w dewizach na niższy, Skarb Państwa traci rocznie jakieś 5-7 mld zł.

Innym istotnym wskaźnikiem jest poziom rezerw złota (wchodzących w skład rezerw walutowych). Tu z kolei poziom 103 t złota wydaje się bardzo niski. Niemcy mają 3400 ton złota, Szwajcaria ponad 1000 t, Portugalia - 380 t, Liban - 280 t (ale Kanada tylko 3,5 t). W wypadku światowego kryzysu inflacyjnego (którego nie można wykluczyć za kilka lat) i utraty roli światowej waluty przez dolara możemy się obudzić z ręką w nocniku tj. ze stertą zdewaluowanych papierków i bez rzeczywistego zabezpieczenia, jakim jest złoto.

Jak by na to nie patrzeć, od sterników naszej gospodarki w najbliższych latach bedzie zależało niewiele. Sytuacja w Polsce będzie pochodną sytuacji w USA i EU. A tam, póki co, nie dzieje się nic dobrego. Rządy walczą ze skutkami kryzysu, lecz ignorują jego przyczynę. Jest nią globalny dług publiczny narastający lawinowo w niekontrolowany sposób, a wywołany przez klasę pasożytniczą (sektor finansowy + elity polityczne), o czym piszę w tekście "Cień Ludwika XVI".

Nie jest łatwo być prorokiem, jednak pokuszę się o prognozę dla polskiej gospodarki na rok 2010. Będzie to rok "średni". Znacznie gorszy, niż 2009, ale za to znacznie lepszy niż 2011.


czwartek, 1 października 2009

Pełzający zamordyzm

Miłość bliźniego w kraju katolickim rozkwita, że hej. Na forach i blogach zdecydowana większość dokłada Polańskiemu, jak "burej suce". Jest winny, ponieważ:
a) uciekał przed wymiarem sprawiedliwości
b) jest pedofilem

No to teraz rozprawimy się po kolei z tymi zarzutami. Na początek pytanie: Czy człowiek zawsze powinien poddać się tzw. "wymiarowi sprawiedliwości"? Skoro tak, no to zamiast dawać ordery Powstańcom Warszawskim, postawmy ich pod jakimś murem i rozstrzelajmy. Przecież oni wystąpili przeciwko obowiązującemu prawu. Ktoś uciekł z transportu do Auschwitz? No to za frak go i do komory gazowej po 65 latach. Przecież uciekał przed zasłużoną karą. Przykłady może drastyczne, ale logiczne.

USA jest państwem totalitarnym, a USrane prawo nie jest wiele lepsze od hitlerowskiego. W Guantanamo od 7 lat kilkuset ludzi przetrzymywanych jest bez sądu w warunkach, przy których Auschwitz to był "obóz harcerski". W hitlerowskich obozach koncentracyjnych nie trzymano ludzi w kajdanach na betonie w klatkach z drutu. A w samym USA? Ile zapadło niesprawiedliwych wyroków? Ilu stracono niewinnych ludzi? Ile wyroków śmierci wykonano 20-25 lat od czasu popełnienia przestępstwa? Czy 25 lat w celi śmierci to nie jest okrutna psychiczna tortura? W myśl USranego prawa 15-latek jest za młody na seks, ale wystarczająco dorosły, by zostać skazanym na śmierć i straconym w okrutny sposób. USA ma najwyższy na świecie odsetek ludzi przebywających w więzieniach, z czego ponad 70% siedzi za "posiadanie" narkotyków. Ilu z nich te narkotyki po prostu podrzucono? Polańskiego w 1978 roku "na dzień dobry" wsadzono na półtora miesiąca do domu wariatów. Groziło mu 50 lat więzienia. Mamy go potępiać, za to, że uciekł?

Trzeba mocno niedowidzieć, żeby sądzić, iż rozpętana w USA hucpa przeciwko pedofilom ma wiele wspólnego z dobrem dzieci. Chodzi o coś zupełnie innego. Podobnie jak "walka z terroryzmem" jest to narzędzie do wprowadzenia zamordyzmu i ścisłej kontroli społeczeństwa. Cenzura, podsłuchy, mnożenie tajnych służb - cel uświęca środki. W ZSRR dysydentów zamykano w zakładach psychiatrycznych. Zamykanie "nieprawomyślnych" za pedofilię dzisiaj wydaje się nierealne, lecz za 5-10 lat, kto wie?

Już dzisiaj pedofilem jest ten, kto zostanie posądzony o pedofilię. Nie trzeba dowodów. Nie obowiązuje domniemanie niewinności. Media i opinia publiczna robią z człowieka miazgę. By zostać pedofilem wystarczy np. "posiadanie" "pornografii dzieciecej". Co to jest "pornografia dziecięca"? Czy ktoś to sprecyzował? A co to jest "posiadanie"? Andrzej Samson "posiadał" np. pornografię dziecięcą w osiedlowym koszu na śmieci. Wystarczyło, żeby go zgnoić i doprowadzić do śmierci. Człowiek, który wyleczył wiele dzieci z autyzmu i depresji został zaszczuty jak pies. Nie twierdzę, że był całkiem niewinny, lecz na pewno nie zasługiwał na los, który mu zgotowano.

A więc ostrożnie z potępianiem. I ty możesz zostać pedofilem.




poniedziałek, 28 września 2009

Cień Ludwika XVI

Na wielu blogach i forach internetowych pojawiły się w ostatnim czasie porównania obecnej kryzysowej sytuacji gospodarczej systemu kapitalistycznego do schyłku realnego socjalizmu w latach 80-tych XX wieku. To trafne spostrzeżenia, ale, moim zdaniem, jeszcze większa analogia istnieje pomiędzy czasem obecnym, a końcówką wieku XVIII, czyli schyłkiem feudalizmu.

Feudalizm dzisiaj kojarzy nam się z zacofaniem, ale w swoim czasie był ustrojem bardzo postępowym, bowiem następował po niewolnictwie. Gospodarczo był od niewolnictwa zdecydowanie wydajniejszy, bo, jak wiemy, "z niewolnika nie ma dobrego pracownika". Polegał on na dzierżawie ziemi będącej własnością feudała przez rzeszę drobnych najemców - chłopów. Obie strony odnosiły korzyści z takiego stanu rzeczy, ponieważ:
- dzierżawa przynosiła feudałowi zysk w postaci pańszczyzny bądź czynszu, którego by nie miał, gdyby nie umowa z chłopami
- uprzednio bezrolni chłopi zyskali możliwość nie tylko wykarmienia rodziny, ale także sprzedaży nadwyżek produktów z dzierżawionych pól na rynku

Z biegiem wieków pierwotna umowa dobrowolnej dzierżawy ulegała coraz większym zmianom na korzyść szlachty, a na niekorzyść chłopów. Tam, gdzie obowiązywała pańszczyzna, jej wymiar został jednostronnie podniesiony przez szlachtę z kilku dni w miesiącu na kilka dni w tygodniu, a tam, gdzie obowiązywał czynsz, został on drastycznie zwiększony. Dodatkowo szlachta wprowadziła pozaekonomiczne przywileje dla siebie, jak prawo pierwszej nocy i inne seksualne ekscesy względem chłopów, którym zakazano również opuszczania miejsca zamieszkania. Z wolnych ludzi stali się więc prawie niewolnikami.

Chłopi musieli się godzić na te niekorzystne zmiany, ponieważ po stronie szlachty stał państwowy aparat przymusu. Niepokorni szli w dyby lub uciekali do miast, gdzie powiększali szeregi mieszczaństwa. Z czasem również wśród szlachty nastąpiło duże rozwarstwienie. Na czoło wysunęła się ta część, która miała największy dostęp do władzy państwowej (króla, księcia, cesarza), czyli arystokracja. Drogą korupcji ("Uznamy Twego syna z nieprawego łoża za prawowitego następcę tronu, Miłościwy Panie, ale w zamian...") systematycznie poprawiała swą pozycję materialną kosztem pozostałych klas (chłopi, mieszczanie, drobna szlachta). Doszło do tego, że niewielka ilościowo grupka zawłaszczała większość dochodu wyprodukowanego w pocie czoła przez resztę społeczeństwa.

Rozwarstwienie majątkowe jest warunkiem postępu, ale nadmierne rozwarstwienie zawsze prowadzi do niewydolności systemu. Klasa pasożytnicza nie konsumowała proporcjonalnie do swoich dochodów i nie inwestowała ich w produkcję, lecz je tezauryzowała. Gospodarka zaczęła się kurczyć. Skarb państwa świecił pustkami, a władcy byli zmuszeni zaciągać długi u lichwiarzy na wysoki procent. Przywileje arystokratów i szlachty stały się głównym hamulcem rozwoju.

Wiemy, co nastąpiło potem. Rewolucja Francuska, której symbolem stała się gilotyna. Na szafocie stracił życie nieszczęsny Ludwik XVI, a po nim setki tysięcy niewinnych ludzi. Rewolucja była jednym z najbardziej ohydnych rozdziałów w historii ludzkości, lecz z ekonomicznego punktu widzenia przyniosła jak najbardziej pożądane efekty. Klasa pasożytnicza w innych krajach zrozumiała, że jej czas się skończył i w przeciągu50 lat (do Wiosny Ludów, czyli 1848) mniej lub bardziej dobrowolnie wyrzekła się swoich przywilejów.

Równość szans zaowocowała ustrojem kapitalistycznym i niebywałym skokiem cywilizacyjnym całej ludzkości. Kapitalizm rozwijał się w miarę spójnie przez około 150 lat, lecz później stopniowo w systemie zaczęło coraz bardziej zgrzytać. Powód jest ten sam, co w feudalizmie. Degeneracja demokracji spowodowała powstanie nowej klasy pasożytniczej, która niczym rak toczy gospodarkę świata. System znów stał się niewydolny, a narastający w lawinowym tempie dług publiczny grozi załamaniem światowych finansów w ciągu najbliższych kilku lat.

Współczesna klasa pasożytnicza powstała w wyniku sojuszu zdegenerowanych elit politycznych (partyjne zakłamane sitwy od lewicy do prawicy) i sektora finansowego. Symbolem tego sojuszu jest amerykański FED, prywatno-państwowa organizacja o charakterze mafijnym, nie podlegająca żadnej społecznej kontroli i działajaca w interesie wielkiego kapitału. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu sektor finansowy (banki i ubezpieczenia) odgrywał rolę usługową w stosunku do kapitału produkcyjnego. Dzisiaj role są całkowicie odwrócone i "ogon merda psem".

Władza polityczna jest powiązana z kapitałem finansowym milionami korupcyjnych układów. Pozornie banki działają w ramach ogólnych przepisów prawa i nie są obdarzone jakimiś szczególnymi przywilejami. W rzeczywistości państwo stoi na straży interesów klasy pasożytniczej. Kiedy rozpoczął się obecny kryzys idąca w biliony pomoc państwowa popłynęła do finansjery osłabionej przez własne zachłanne i ryzykowne spekulacje. Z pieniędzy podatników wypłacono bonusy bankierów. Zarówno konsument, jak i producent zostali w bandycki sposób ograbieni.

Rozwarstwienie majątkowe postępuje w zastraszajacym tempie. W USA w ciągu ostatnich 30 lat spadły realne dochody 80% społeczeństwa. Jednocześnie dochody najbogatszych wzrosły w sposób nigdy nie notowany w historii. Podobnie dzieje się na całym świecie. W krajach postkomunistycznych, w tym w Polsce jest jeszcze gorzej, gdyż państwa te nie miały możliwości rozwijania się w zdrowym kapitalizmie, lecz weszły wprost z realnego socjalizmu do kapitalizmu w pełni zdegenerowanego.

W odróżnieniu od feudalizmu dzisiejsza klas pasożytnicza nie tezauryzuje zawłaszczonych dochodów. Strukturalna inflacja czyniłaby takie działanie nieopłacalnym. Wielki kapitał tworzy w zamian bańki spekulacyjne, które z jednaj strony skrywaja inflację, a z drugiej stanowią pułapkę na tych wszystkich, którzy jeszcze posiadają jakieś oszczędności. Dzieje się to z pełną aprobatą, a często wręcz na zlecenie organów państwa. Spekulacje akcjami, surowcami, walutami i nieruchomościami są dla klasy pasozytniczej źródłem zysków kosztem biedniejacego społeczeństwa.

Ten oszukańczy mechanizm to jednak nie "perpetuum mobile". Krach musi nastąpić wcześniej, czy później z czysto matematycznych powodów. Jest "za pięć dwunasta" i ludzkość ma jeszcze czas, żeby zapobiec katastrofie. Czy znowu na drodze rewolucji? Czy znowu muszą spadać łby, żeby "oni" zrozumieli, że tak dalej być nie może? Mam nadzieję, że nie, lecz widmo Ludwika XVI krąży już po świecie.

niedziela, 27 września 2009

Ręce precz od Romka, USrańcy

Roman Polański urodzony w Paryżu jako Raymond Roman Liebling nigdy moim filmowym Lieblingiem nie był. Jako aktor - cienias, jako reżyser - przeciętniak. Gdyby nie żydowskie korzenie, zapewne nie zrobiłby światowej kariery. Nie byłoby Wielkiego Polańskiego, tak, jak nie byłoby Wielkiego Kosińskiego, czy Wielkiego Kapuścińskiego. Z drugiej strony, trudno go winić, że skorzystał z handicapu, jaki dało mu pochodzenie. Każdy by skorzystał.

Muszę przyznać, że, jako do człowieka, czułem i czuję do Romana Polańskiego sporo sympatii. Częściowo wynika to ze zwykłego ludzkiego współczucia. Polański nie miał łatwego życia. Przetrwał holocaust, lecz wielu jego bliskich nie przetrwało. W makabrycznych okolicznościach stracił będącą w ciąży żonę Sharon Tate, zamordowaną przez bandę Charlesa Mansona. Podobało mi się też, iż Polański nigdy nie pluł na Polskę, jak czyniło to wielu innych emigrantów, nie tylko żydowskiego, ale i czysto polskiego pochodzenia. Wręcz przeciwnie, do Polski czuł zawsze sentyment. Fakt, że na starość uprosił Wajdę, aby ten obsadził go w roli Papkina (do której pasował, jak wół do karety) w filmowej wersji "Zemsty" Fredry jest naprawdę wzruszający. No i wreszcie jeszcze jeden argument na korzyść Polańskiego. Zagrał na nosie Amerykanom i nie dał się zapuszkować do więzienia, kiedy oskarżono go pod idiotycznym zarzutem gwałtu na małolacie. Tym bardziej boli, że teraz padł ofiarą podstępnego aresztowania w Szwajcarii.

USA to kraj totalnie zakłamany, a jednocześnie państwo policyjne, który uzurpuje sobie prawo do panowania nad całym światem. Standarty moralne obowiązujące w USA to szczyt hipokryzji, szczególnie w zakresie tzw. poprawności politycznej. Pod pozorem walki z pedofilią pobito tam wszelkie rekordy absurdu. Jakieś 10lat temu głośna była sprawa Polaka, którego skazano bodajże na 40 lat więzienia za "molestowanie seksualne" kilkuletniej córki swojej portorykańskiej konkubiny. Nasz rodak nie uczynił nic poza tym, iż pod nieobecność matki, która pracowała wieczorami jako kelnerka, kąpał dziecko. Matka i córka zeznawały zgodnie na jego korzyść, ale nic nie pomogło. "Amerykańska moralność" zatriumfowała. Na długoletnie więzienie skazano też nauczycielkę, która zaszła w ciążę z uczniem. Doszło do tego, że dziadkowie, a nawet ojcowie boją się brać przy świadkach dzieci na kolana. Trzyletnie dziecko bez majteczek na plaży jest "niepoprawne politycznie", a jeśli to dziewczynka, to obowiązkowo musi mieć także staniczek. USrana moralność made in USA. Sprawa Polańskiego, to kolejny przykład zidiocenia tamtejszego prawa. Po 31 latach ściga się 76-letniego faceta za czyn, który zasługiwał co najwyżej na negatywny osąd prasy. W krajach cywilizowanych (do których USA nigdy nie należało) istnieje instytucja przedawnienia i nawet mordercom po tak długim czasie się odpuszcza.

To, że USrańcy zdolni są do wszystkiego, jest ogólnie wiadome. Ale fagasowskie zachowanie Szwajcarów to niespodzianka. Następny "osioł trojański Ameryki" w samym sercu Europy. Jakby ktoś nie wiedział, dlaczego szwajcarskie samochody oznaczone są literkami CH, to teraz już wie.




niedziela, 20 września 2009

O cierpieniu i głupocie

Właśnie wróciłem z apteki wkur....., jak jasna cholera. Odmówiono mi realizacji recepty na tabletki nasenne, bo ich ilość lekarz napisał cyfrą, a nie słownie (20 zamiast dwadzieścia). Podobno takie są przepisy NFZ. Sprawdziłem w internecie, zgadza się. Znowu jakiś urzędniczyna utrudnia mi życie i ogranicza moją wolność osobistą. I jeszcze bierze za to duże pieniądze z moich podatków.

Środki nasenne to mały pikuś. Gorsza sprawa jest ze środkami przeciwbólowymi, do których normalny człowiek też nie ma dostępu. Widziałem w życiu już kilkoro ludzi, którzy umierali w strasznych cierpieniach z powodu bezduszności lub głupoty lekarzy. Mojej Śp. teściowej umierającej w szpitalu na raka lekarz kazał podać Pyralginę w tabletkach. Przy niedrożnym od tygodni przewodzie pokarmowym! W XXI wieku! Jeżeli już podadzą jakiś poważny lek przeciwbólowy, to zazwyczaj w najmniejszej możliwej dawce. Nic dziwnego, że w polskich szpitalach onkologicznych ludzie skaczą z okien.

Lekarze to przecież, na ogół, ludzie inteligentni. Dlaczego więc postępują z chorymi w tak nieludzki sposób? Rozmawiałem na ten temat z kilkoma znajomymi lekarzami. Głównym powodem daleko posuniętej powściągliwości w podawaniu środków przeciwbólowych jest obawa przed posądzeniem o eutanazję. Przed posądzeniem, że zapobiegając cierpieniu nieuleczalnie chorego człowieka skrócili mu życie np. o 2 godziny. Dorobiono do tego całą filozofię. Co prawda, nie z ust lekarzy, ale wielu innych ludzi słyszałem , że "cierpienie człowieka jest wolą Boga "i, że "cierpienie uszlachetnia".

Jest to najbardziej potworne bluźnierstwo, jakie człowiek może wypowiedzieć. Myślę, że ci, co głoszą takie poglądy, a jednocześnie w nie nie wierzą sami wydali już na siebie wyrok. W Piekło nie wierzę, ale w nieodwracalną eutanazję jednostek "niepełnowartościowych moralnie" jak najbardziej. Ale co z tymi, co naprawdę wierzą w to co mówią? Bóg to doskonała logika, więc głupota powinna być grzechem śmiertelnym. Patrząc na to z drugiej strony, jakich nas Panie Boże stworzyłeś, takich nas masz. Więc może jednak głupota jest okolicznością łagodzącą, a niegodziwość popełniona z głupoty nie jest równoznaczna z niegodziwością popełnioną z premedytacją?

Pewnie tak jest, że Pan Bóg ludziom dobrej woli, ale małego rozumu daje jeszcze jedną szansę. Jakiś taki "czyściec dla głupich" jest jak najbardziej celowy. Dawka "uszlachetniającego cierpienia" aż do chwili zrozumienia błędu. Bo dla głupoty w życiu wiecznym na pewno nie ma miejsca.

piątek, 18 września 2009

Głogów i Grodno

Dziwnym trafem w 900 rocznicę Obrony Głogowa TVP (Wiadomości wieczorne + telegazeta) podała, powołując się na IPN, że podczas walk o Grodno w 1939 Rosjanie przywiązywali polskie dzieci do czołgów. Deja vu? Powtórka z historii? XX-wieczna wersja Dzieci Głogowskich? Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Z jednej strony na przestrzeni dziejów Rosjanie (zwłaszcza po pijanemu) wielokrotnie wykazywali się całkowitym brakiem człowieczeństwa. Jest takie jedno makabryczne wydarzenie z historii Rosji, o którym wkrótce napiszę. Z drugiej strony nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak można człowieka przywiązać do czołgu. Do pancerza? Do lufy? No, bo chyba nie do gąsienic, na miłość boską. Tfu, horror, biezobrazje i ohyda w jednym. Koszmary mi spać nie dają i zabrałem się do bloga o 3 w nocy. Chyba w tym IPN-ie komuś something pojebałos'. Głogów na G, Grodno na G i Gówno prawda też na G. Myślę, że to jednak antyrosyjska hucpa. Idę spać.

czwartek, 10 września 2009

Państwo błazeńskie

Nic tak nie wkurza ludzi, jak informacje o wysokich zarobkach innych, zwłaszcza, jeżeli te zarobki są absolutnie nieproporcjonalne do umiejętności i wkładu pracy. O ile duże pieniądze zarabiane przez Adama Małysza są jak najbardziej do zaakceptowania, to forsa, którą inkasują mianowani z partyjnego klucza prezesi spółek skarbu państwa wzbudza sprzeciw.

W jeszcze większą furię można wpaść, czytając w prasie o płacach w państwowej telewizji. I tak dowiadujemy się, że np.:
- pan K., "gwiazda" prognozy pogody zarabia 30.000 zł miesięcznie
- inny pan K., "gwiazda" Wiadomości zarabia 50.000 zł miesięcznie
- pan O., "gwiazda" Teleexpressu - 75.000 zł miesięcznie

To, że panowie O. i K. zarabiają taką forsę za kilkanaście minut na wizji tygodniowo, to wcale nie jest O.K. To jest O, k....!, a nawet O, k.... mać! To bezczelna kradzież pieniędzy, jaką my wszyscy, biedni i bogaci, płacimy w ramach abonamentu.

W dawnych czasach królowie hojnie wynagradzali błaznów, lecz czynili to z prywatnej, a nie państwowej kasy. Dlaczego dzisiaj podatnik ma opłacać horrendalne gaże całych tabunów trefnisiów z TVP? Państwo, w którym błazen zarabia lepiej od króla (lub prezydenta) jest państwem błazeńskim.

wtorek, 8 września 2009

Obrona Głogowa 1109

Nie jest łatwo odtwarzać przebieg wydarzeń historycznych sprzed setek lub tysięcy lat. Regułą w takich przypadkach jest niedostatek wiarygodnych tekstów źródłowych i obfitość legend oraz celowych przekłamań narosłych na przestrzeni wieków. Dlatego, chociaż historia nie jest nauką ścisłą, niekiedy warto dla ustalenia prawdy sięgnąć po logikę i przeprowadzić rzetelną analizę przyczynowo-skutkową.

Jeśli chodzi o wojnę polsko-niemiecką w roku 1109, to dopiero niedawno usunięto z polskich podręczników historii wymyśloną przez Wincentego Kadłubka bitwę na Psim Polu. Sądzę, iż 900 -lecie obrony Głogowa to dobra pora na skorygowania innego funkcjonującego w powszechnej opinii przeinaczenia, a mianowicie umiejscawiania ówczesnego głogowskiego grodu (a tym samym pola bitwy) na prawym, zamiast na lewym brzegu Odry.

Przeprowadźmy logiczną analizę, która pomoże nam rozstrzygnąć, gdzie rzeczywiście rozegrały się dramatyczne wydarzenia w sierpniu i wrześniu 1109 roku. Zacznijmy od topografii. Lewy brzeg Odry w Głogowie jest wysoki, a prawy niski i pod tym względem przez 900 lat nic zmienić się nie mogło. Gdzie lepiej usytuować gród? Na suchym i pewnym gruncie, czy na terenach systematycznie zalewanych przez nieuregulowaną Odrę? Ze względów obronnych najlepiej w widłach Odry i Baryczy - powiedzą niektórzy i powtórzą tym samym nie popartą żadnymi dowodami, choć mocno ugruntowaną nawet wśród profesjonalnych historyków bajkę. W ciągu minionych 900 lat zarówno Odra, jak i Barycz wielokrotnie zmieniały swój bieg. Na podstawie opisów i map zamieszczonych w dziele Juliusa Blaschkego "Historia Głogowa i Ziemi Głogowskiej" z 1913 roku można wnioskować, że do końca XIII wieku ujście Baryczy do Odry znajdowało się w okolicach dzisiejszego Krzepowa, a więc kilka kilometrów od miejsca bitwy z roku 1109. Skąd wzięło się więc przekonanie, iz ówczesne ujście Baryczy jest tożsame z dzisiejszą końcówką Starej Odry? Być może się mylę, lecz uważam, iż po raz pierwszy to przypuszczenie pojawiło się w pracach XIX-wiecznych niemieckich historyków. Umiejscowiali oni obronę Głogowa na prawym brzegu Odry, pragnąc w sposób stronniczy udowodnić tezę, iż słowiański Głogów był wyłącznie prawobrzeżny, natomiast zasadnicze miasto położone na lewym brzegu zostało od podstaw zbudowane przez Niemców.

Przejdźmy teraz do źródeł historycznych. Z opisu Geografa Bawarskiego można domniemywać, że Głogów powstał w VIII-IX wieku jako gród słowiańskiego plemienia Dziadoszan. Prawdopodobnie był nawet czymś w rodzaju ich plemiennej stolicy. Dziadoszanie zasiedlali lewy brzeg Odry w jej środkowym biegu. Dlaczego mieliby więc sytuować swój najważniejszy gród na przeciwległym biegu rzeki? Zapewne trafi sie jakiś mądrala, który powie: po to, żeby w razie ataku Niemców pod osłoną Odry doczekać pomocy bratnich Polan. Tyle, że to też będzie brednia. W czasach, kiedy Dziadoszanie stawiali Głogów, zagrożenie ze strony Niemiec jeszcze nie istniało. Niewiele wiemy na temat stosunków pomiędzy poszczególnymi plemionami słowiańskimi w czasach przedpiastowskich, lecz teorię o słowiańskim braterstwie można spokojnie wsadzić między bajki. Zapewne Polanie, Dziadoszanie, Ślężanie, Bobrzanie i inni prowadzili ze sobą nie kończące się wojenki o kobiety i bydło, tak, jak wszędzie na świecie na określonym szczeblu rozwoju.

Koronnym argumentem na rzecz położenia głogowskiego grodu na prawym brzegu Odry jest kronika Galla Anonima. 24 sierpnia 1109 roku, w dzień Św. Bartłomieja "cesarz Henryk V ... przeprawił się za jednym zamachem pod miastem Głogowem, w miejscu, gdzie nikt tego nie oczekiwał i gdzie nikt przedtem się nie przeprawiał, ani nie wiedział o jego istnieniu i dlatego nikt go nie bronił". Skoro cesarz przeprawił się przez Odrę, a następnie rozpoczął oblężenie, to wydaje się przesądzone, iż gród leżał na prawym brzegu rzeki. Ale może powyższy opis Galla Anoinima należy interpretować jako "cesarz z jazdą", a nie "cesarz z całą armią"? Wiemy, że poziom wody w Odrze był wówczas niski. Przyjmijmy, że było to np. półtora metra. Rzekę o takiej głębokości sforsuje bez problemu jeździec na koniu, dla piechura będzie to bardzo trudne (ludzie w XII wieku byli znacznie niżsi, niż dzisiaj i na ogół nie umieli pływać), a dla wozów taborowych wręcz niemożliwe. Pewne jest więc tylko to, że niemiecka konnica przebyła nieoczekiwanie dla głogowian Odrę i z zaskoczenia zdobyła połozone na prawym brzegu podgrodzie.

Celem wyprawy Henryka V było polityczne podporządkowanie sobie państwa Piastów poprzez obalenie Bolesława Krzywoustego i osadzenie na tronie Zbigniewa. Dlaczego więc, po sforsowaniu Odry, cesarz nie ruszył z armią na Poznań, tak, jak to uczynił w 1157 roku Fryderyk Barbarossa? Zamiast tego niemiecki władca wdał się w przewlekłe oblężenie Głogowa, które po kilku tygodniach przyniosło mu jedynie wielkie straty. Trudno zakładać, ze Henryk V był idiotą wykrwawiającym swe wojska pod grodem pozbawionym po przekroczeniu Odry przez Niemców wszelkiego znaczenia strategicznego. Nie wytrzymuje też krytyki twierdzenie, że cesarz szturmował Głogów obawiając się, iż jego nieliczna załoga (najwyżej ze 100 wojów plus cywilni mieszkańcy grodu) może zagrozić tyłom wojsk niemieckich (co najmniej 10.000) maszerujących w głąb Wielkopolski. Jedynym logicznym rozwiązaniem tej zagadki jest przyjęcie tezy, że większość sił cesarskich (piechota i tabory) w ogóle się przez Odrę nie przeprawiła. O takim właśnie przebiegu wydarzeń świadczy też to, co nastąpiło po zwinięciu oblężenia. Marsz Henryka V pod Wrocław był niczym innym, niż ostatnią, rozpaczliwą i nieudaną próbą sforsowania Odry.

Na korzyść prawobrzeżnego położenia głogowskiego grodu teoretycznie świadczą przeprowadzone tam wykopaliska archeologiczne. Znaleziono tam ślady drewniano-ziemnych wałów otaczających teren o wymiarach 114 x 81 m, co uznano za resztki grodu. Zwróćmy uwagę na te wymiary. Grajdołek wielkości boiska do piłki nożnej miałby być fortecą, na której połamał sobie zęby najpotężniejszy władca ówczesnej Europy? Jestem przekonany, że odkopano jedynie pozostałości podgrodzia zdobytego przez Niemców w pierwszym dniu walk. Właściwy gród zlokalizowany zapewne w okolicach dzisiejszego zamku i po przeciwnej stronie Bramy Brzostowskiej dopiero oczekuje na odkrycie.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy i zastanowić się, dlaczego prawie wszystkie niemieckie wyprawy wojenne w XI-XII w. przeciwko państwu Piastów kierowały się przez Głogów. Zarówno Henryk II, jak też Henryk V i Fryderyk Barbarossa usiłowali się przeprawić przez Odrę właśnie tutaj. Moim zdaniem sugeruje to istnienie w Głogowie nie zwykłego brodu, lecz mostu przez Odrę, jedynego na przestrzeni kilkuset kilometrów. To właśnie opanowanie tej strategicznie ważnej przeprawy było stawką walk toczonych w roku 1109.











piątek, 4 września 2009

Na początku było Słowo

Pamiętacie wypracowania szkolne na temat: "Co artysta chciał wyrazić w ...?"?. Podobne rozterki, co gimnazjaliści i licealiści, tyle, że poważniejsze, można przeżywać analizując treść Pisma Świętego.

Oto pierwsze trzy zdania Ewangelii według Jana, pochodzące ze starego hymnu, który prawdopodobnie istniał na długo przed narodzinami Jezusa w Betlejem:

Na początku było Słowo,
a Słowo było u Boga,
a Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez Niego nic się nie stało

Jak zrozumieć ten pozornie bezsensowny bełkot? I dlaczego św. Jan Ewangelista uznał za stosowne umieścić ten tekst na początku Ewangelii? Oficjalna chrześcijańska wykładnia brzmi: wspomniane tu Słowo to Syn Boży, Jezus Chrystus. Kościół wyciągnął też wnioski z w/w tekstu i uznał, że Syn Boży, chociaż jest zrodzony z Boga Ojca, to istnieje "od początku". Aktualne wyznanie wiary kościoła katolickiego zawiera stwierdzenie, iż "Syn Boży... z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami". A zatem Jezus Chrystus został zrodzony z Ojca na początku dziejów, a z matki Maryi dziewicy w Betlejem w czasach historycznych, żeby było ciekawiej za sprawą Ducha Świętego. A parę wieków później Ojcowie Kościoła po długich debatach i sporach uznali, że Duch Święty pochodzi zarówno od Ojca, jak i od Syna.

A więc podsumujmy: Najpierw Syn poczęty przez Ojca ("zrodzony, a nie stworzony") bez udziału kobiety, potem Duch pochodzący jednocześnie od Ojca i Syna (nie sprecyzowano w jaki sposób), a wreszcie Syn poczęty przez Maryję za sprawą Ducha (który jednak nie jest ojcem, bo jest nim Bóg Ojciec) i urodzony w stajence betlejemskiej. Toż to tak koszmarny produkt chorej wyobraźni, że przy nim niepokalane poczęcie to "bułka z masłem". Wątpiącym Kościół tłumaczy, że "ludzki rozum nie jest w stanie ogarnąć", a "dla Boga nie ma niczego niemożliwego".

A może rozwiązanie jest inne i proste, jak dwa razy dwa? Ewangelia została napisana w języku greckim. Greckie "logos" można przetłumaczyć, nie tylko jako "słowo", ale także jako "rozum" (stąd: logika). Podstawiamy do wzoru i otrzymujemy:

Na początku był Rozum,
a Rozum był u Boga,
a Bogiem był Rozum.
On był na początku u Boga.
Wszystko przez Niego się stało,
a bez Niego nic się nie stało.

Wnioski niech każdy wyciągnie sam, zgodnie z własnym rozumem. Dla mnie odkrycie prawdziwego sensu przesłania św. Jana było wstrząsające, ale i bardzo pozytywne. Pozwoliło mi na zrozumienie istoty Boga i sensu ludzkiej egzystencji.


wtorek, 1 września 2009

Wyjątkowy naród

Młody człowiek uczący się historii w polskiej szkole, a następnie pogłębiający swą wiedzę historyczną w oparciu o polską telewizję może łatwo dojść do wniosku, iż Polacy to naród szczególny. Miłujący pokój, walczący jedynie w obronie ojczyzny lub "za wolność naszą i waszą", szlachetny i wspaniałomyślny dla wrogów. Za to najbliżsi sąsiedzi (zwłaszcza ci ze wschodu i zachodu) to się nam trafili "z piekła rodem". Od niepamiętnych czasów napadali nas podstępem i znienacka, mordowali nasze dzieci i starców, gwałcili nasze kobiety, łupili nasze bydło i nierogaciznę, palili nasze zagrody. Zresztą sąsiedzi nieco dalsi (Szwedzi, Turcy, Tatarzy) też nie byli pod tym względem wiele lepsi. Czy ten obraz odpowiada prawdzie? Spróbujmy cofnąć się do początków naszej państwowości i przeanalizować genezę naszych konfliktów z innymi nacjami.

Zacznijmy od południowych sąsiadów, Czechów. W obiegowym pojęciu nie jest to szczególnie niegodziwy wróg, ale i żaden przyjaciel. Pamiętamy, że w czasach piastowskich Czesi sprzymierzali się przeciwko nam z Niemcami (np. w 1109), mają też na sumieniu różne wobec nas przewiny, jak kradzież relikwi św. Wojciecha, czy wykastrowanie Mieszka II. Początki jednak były jak najbardziej dobrosąsiedzkie. Przejęliśmy od Czechów chrześcijaństwo, a związek polsko-czeski przypieczętowany został ślubem Mieszka I z Dobrawą. To była wówczas duża rzecz, która wybawiała nas od niebezpieczeństwa nawracania "ogniem i mieczem" przez Niemców. Powinniśmy być więc chyba wdzięczni Czechom za to, że dzieki nim uniknęłismy losu Wieletów i Obodrzyców (podobnie, jak Litwini nam za nie podzielenie losu Prusów i Jaćwingów). Jak odwdzięczył się braciom Czechom nasz pierwszy historyczny władca? Zaatakował ich w sojuszu z Niemcami i zabrał połowę ich państwa (Dolny i Górny Śląsk, zachodnia Małopolska z Krakowem).
Tak, tak, pierwsze mury na Wawelu postawili Czesi, gdyby ktoś nie wiedział. Bolesław Chrobry (pół-Czech) kontynuował na odcinku południowym politykę ojca. Zmieniał książąt czeskich , jak marionetki, a jednego z nich Bolesława Rudego kazał podstępnie uwięzić i oślepić. W końcu sam objął władzę w Pradze, co prawda nie na długo. Czy więc można się dziwić, że w późniejszym okresie Czesi starali się nam odwdzięczyć "pięknym za nadobne"?

Skoro już wiemy, że z Czechami to my "zaczęliśmy", przejdźmy teraz do stosunków z Niemcami. Tu nie powinno być żadnych wątpliwości, po czyjej stronie leży historyczna wina. Drang nach Osten, Krzyżacy i wszystko jasne. Pierwszy historyczny polsko-niemiecki konflikt to zwycięska dla nas bitwa pod Cedynią w 972. Do dziś nie za bardzo wiadomo, czy to Niemcy wtargnęli w granice państwa Mieszka I, czy też było wręcz odwrotnie. Granice w tamtych czasach nie były zbyt precyzyjne. W sumie był to jednak "mały pikuś", zwłaszcza, że potem nastąpiło wiele lat doskonałych stosunków z Niemcami, których ukoronowaniem był Zjazd Gnieźnieński Ottona III i Bolesława Chrobrego w roku 1000. Rąsia, buźka, sztama i deutsch-polnische Freundschaft. Następny król niemiecki Henryk II ( święty Kościoła Katolickiego) nie przypadł jednak Chrobremu do gustu. Nasz dzielny władca rozpoczął wówczas z Niemcami wojnę prewencyjną (tak, jak George W. Bush z Irakiem) i przez kilka lat systematycznie najeżdżał Miśnię , Merseburg i inne wschodnioniemieckie grody. Wojska Chrobrego były zbyt słabe, by dłużej utrzymać zdobyty teren, ale, co się nagwałciły i nałupiły, tego im nikt nie odbierze.

Na granicy wschodniej przez wiele lat panował spokój. Istniało tam kilka zapyziałych gródków zwanych dumnie Grodami Czerwieńskimi. Raz Rusini odbierali je nam, potem my im, i tak w kółko. Jak to miedzy dobrymi sąsiadami bywało, nikt nie robił z tego problemu aż do roku 1018. Wtedy właśnie nasz "szalony Bolek" ruszył na Kijów pod pretekstem pomocy zięciowi. Pokonał Rusinów na Wołyniu, zdobył Kijów, złupił i na odchodne zabrał do swojego haremu 9, czy też 10 ruskich księżniczek (oj, jurny ci to był władca, choć zarazem i gorliwy chrześcijanin, który zęby kazał wybijać za nie przestrzeganie postu). Potem pewnie je podarował swym dzielnym wojakom, bo o dalszym losie nieszczęsnych dziewcząt historia milczy. Żeby zakończyć wątek polskich stosunków ze wschodnim sąsiadami, warto wspomnieć jeszcze, że nie tylko w Kijowie, ale i w Moskwie (1610) Polacy byli znacznie wcześniej, niż Rosjanie w Warszawie.

A co z okrucieństwami towarzyszącymi często wojnom, takimi, jak mordowanie bezbronnych jeńców, czy pastwienie sie nad ludnością cywilną? Czy pod tym względem Polacy mają historycznie czyste sumienia? Otóż nie mają.

Zacznijmy od wyrzynania nieszczęsnych jeńców. W Polsce prekursorem takiego właśnie traktowania wziętych do niewoli żołnierzy przeciwnika był hetman Jan Tarnowski. W 1531 po zwycięstwie pod Gwoźdźcem rozkazał wymordować 1000 mołdawskich jeńców. Hetman Tarnowski wcale nie przejawiał w stosunku do Mołdawian jakiejś szczególnej niechęci. a tylko miał zasady. 4 lata później identycznie potraktował 1500 jeńców moskiewskich pod Starodubem. Ot, prawdziwy internacjonalista. W czasach bardziej współczesnych mamy sprawę znacznie większego kalibru. Po zwycięskiej Bitwie Warszawskiej w 1920 do polskiej niewoli trafiło co najmniej 50.000 bolszewickich jeńców. Prawie wszyscy zgineli najbliższej zimy z głodu i zimna. Małe wielkopolskie miasteczko Strzałkowo budzi w Rosji podobne skojarzenia, jak w Polsce Katyń. Tyle, że za Strzałkowo nikt nie przeprosił.

Co do okrucieństw na cywilach, to najwięcej takowych polskie wojsko popełniło w czasie wojny z Rosją w latach 1609-1619. W szeregach polskiej armii działały wówczas żyjące wyłącznie z łupów chorągwie lekkiej jazdy sformowane przez pułkownika Aleksandra Lisowskiego, czyli słynni lisowczycy. Podobnie, jak hetman Tarnowski, oni także mieli swoje zasady, w myśl których ludność każdego zdobytego miasta lub wioski była wycinana w pień, bez względu na wiek i płeć. Ale i regularne oddziały w służbie Rzeczpospolitej ubabrały się w okrucieństwach po łokcie. W 1611 w zdobytej przez Polaków Moskwie wybuchło powstanie przeciwko okupantom. Polski dowódca Aleksander Gosiewski krwawo stłumił bunt, a nastepnie w odwecie rozkazał spalić miasto. Moskwa poszła z dymem, zginęły tysiące ludzi. Kilka miesięcy później Polacy aresztowali duchowego przywódce powstania, metropolitę Moskwy i Wszechrusi Hermogena. Został najpierw brutalnie skatowany, a potem wrzucony do lochu głodowego, gdzie zmarł.

Nie, nie jesteśmy wyjątkowym narodem. Jesteśmy tacy sami, jak inni. Ani lepsi, ani gorsi.

Rocznica klęski

Znów mamy 1 września i, jak co roku, narodowo-męczenniczy spektakl w mediach (szczególnie w państwowej telewizji). Patriotyczne zadęcie i coraz większe fałszowanie historii. Mniejsza z tym, że z roku na rok coraz więcej winy za rozpętanie wojny przypisujemy Rosjanom, umniejszając tym samym odpowiedzialność Niemców. Większy sprzeciw budzi to, iż największa klęska w 1000-letniej historii Polski przedstawiana jest jako powód do dumy i chwały. Oglądając telewizję można odnieść wrażenie, że w 1939 roku byliśmy nie tylko "silni, zwarci, gotowi", ale do tego bohaterscy, dobrze dowodzeni i wręcz wspaniali. Gdyby nie zdradziecki cios w plecy zadany nam przez Stalina, to pewnie pogonilibyśmy Niemcom kota, że hej.

Przegrać wojnę z silniejszym przeciwnikiem nie jest wstyd. Ważny jest jednak styl, w jakim owa porażka została odniesiona. We wrześniu 1939 roku przegraliśmy w fatalnym stylu, właściwie nie próbując nawet podjąć walki z Niemcami. Polskie naczelne dowództwo wręcz się skompromitowało. Przyjęty przez marszałka Edwarda Rydza- Śmigłego plan wojny okazał się w praktyce katastrofą. Zamiast twardej obrony mieliśmy planowy odwrót na całym froncie, który stopniowo przekształcał się w bezładną, paniczną ucieczkę. Nie lepiej od Naczelnego Wodza wypadli inni wyżsi dowódcy. Z 9 najwyższych rangą polskich generałów (dowódcy frontów i armii) trzech (generałowie Dąb-Biernacki, Rómmel i Fabrycy) uciekło z pola walki, a kolejnych trzech (generałowie Piskor, Bortnowski i Przedrzymirski-Krukowicz) dowodziło w sposób karygodnie nieudolny. Tylko do generałów Sosnkowskiego, Szyllinga i Kutrzeby nie można mieć większych pretensji. Kutrzeba nawet podjął jedyny w tej wojnie zwrot zaczepny, którego efektem była Bitwa nad Bzurą. Szkoda tylko, że do kontrataku wybrał najmniej chyba do tego nadający się teren w Polsce, a mianowicie całkowicie bezleśną równinę w okolicach Kutna. Panujące w powietrzu Luftwaffe miało polskie oddziały "jak na patelni" i przesądziło o wyniku bitwy.

Niewiele lepiej było na niższych szczeblach armii. Zdarzały się przypadki bohaterskich dowódców (generał Bołtuć, pułkownik Dąbek, kapitan Raginis), lecz ogólnie z dowodzeniem było bardzo marnie. Trudno o przebieg kampanii obwiniać szeregowych żołnierzy, ale faktem jest, że większość z nich poszła do niemieckiej lub sowieckiej niewoli nie oddawszy ani jednego strzału w kierunku wroga. Milionowa armia zadała Niemcom straty szacowane na 10-15.000 ludzi, tj. mniej więcej takie, jak w 1944 40-krotnie mniej liczni i bez porównania gorzej uzbrojeni powstańcy warszawscy. Potwierdził się wielokrotnie w naszej historii obserwowany i zauważany przez fachowców wojskowości (np. Clausewitz) fakt, iż Polacy są doskonałymi żołnierzami w natarciu, natomiast w obronie brakuje im determinacji i wytrwałości. Na szczęście, honor polskiej armii obronili ci, którzy walczyli najdłużej - generał Franciszek Kleeberg (pochodzenia szwedzko-austriackiego) i admirał Józef Unrug (stuprocentowy Niemiec).

Podobnie jak armia, zawiodły władze polityczne. Chlubimy się tym, że nie podpisaliśmy kapitulacji i nie podjęliśmy kolaboracji z okupantem, lecz wynikło to bynajmniej nie z jakiejś szczególnej siły charakteru narodowego. To najeźdźcy nie chcieli rozmawiać, a poza tym nie mieli z kim. Uciekli Naczelny Wódz, Prezydent, Premier, wszyscy ministrowie. Nawet Prymas zostawił swoją owczarnię i dał dyla za granicę. Ta powszechna ucieczka władzy państwowej pociągnęła za sobą tragiczne skutki. Zamiast wynegocjować z Niemcami i Rosjanami jakieś minimum autonomii i godziwe traktowanie (tak, jak Czesi, nie mówiąc o Francuzach), naród pozostawiono na pastwę okupantów. Za tchórzostwo i brak odpowiedzialności swoich przywódców miliony Polaków zapłaciły życiem.

poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Żelazny argument

Ateiści przytaczają rozmaite argumenty świadczące, ich zdaniem, przeciwko istnieniu Boga. Wiele z nich dotyczy kwestionowania dogmatów obowiązujących w konkretnych religiach (np. w religii katolickiej niepokalane poczęcie, trójca święta, nieomylność papieży). W gruncie rzeczy jest to czepianie się szczegółów i nie powinno zachwiać przekonaniami człowieka wierzącego.Niewierzący mają jednak w zanadrzu "koronny dowód", który trudno zakwestionować, pozostając w zgodzie z logiką.

Pytanie brzmi: jak to możliwe, by dobry Bóg zezwalał na ogrom nieszczęść, który jest udziałem ludzkości. Umierające z głodu dzieci, masowe zbrodnie, czy też śmierć najbliższych mogą zachwiać podstawami wiary nawet człowieka głęboko wierzącego. Kościół nie ma dobrego alibi dla Boga w tej sprawie. Tłumaczenia o wypróbowywaniu człowieka przez Boga, nie pojmowaniu zamiarów Boga przez ludzki rozum i powoływanie się na przykład biblijnego Hioba są naiwne i pokrętne. Jeżeli na świecie dzieje się tyle zła, to albo Bóg jest wyrafinowanym sadystą, albo po prostu go nie ma. Pierwsza możliwość jest zbyt przerażająca, żeby się nad nią zastanawiać, pozostaje więc druga. Bóg to wymysł ludzi i koniec dyskusji. Czy aby na pewno?

Zanim odpowiem na to pytanie, pozwolę sobie dla równowagi przytoczyć dwie poważne poszlaki przemawiające za istnieniem Boga. Pierwszą z nich jest paradoksalnie teoria ewolucji Darwina. Przecież gołym okiem widać, że jest to uporządkowany proces, a nie jakiś przypadkowy chaos. Od bakterii poprzez rośliny, bezkręgowce, ryby, płazy, gady, ssaki, małpy aż do człowieka. Prosto, jak po sznurku i w określonym celu. Zbieg okoliczności? Można tak było sądzić w czasach, kiedy uważano, że wszechświat nie ma początku ani końca. W nieskończoności wszystko jest możliwe. Ale teoria wielkiego wybuchu pozwala nam określić początek wszechświata i obliczyć prawdopodobieństwo przypadkowego powstania życia we wszechświecie w drodze reakcji chemicznej. Już samoistne przekształcenie materii nieożywionej w ożywioną jest skrajnie nieprawdopodobne. A co z pozostałymi "przypadkowymi" etapami ewolucji?

Drugą przesłanką istnienia Boga jest samo pojawienie się religii i jej istnienie absolutnie we wszystkich społeczeństwach, nawet tych skrajnie izolowanych. Argumentacja ateistów, że człowiek ni z tego, ni z owego zaczął oddawać cześć boską słońcu, księżycowi, piorunom jest równie naiwna i nielogiczna, jak kościelne banialuki, iż Bóg wystawia nas na próbę. Człowiek różni się od zwierzęcia tym, że w pełni uświadamia sobie czwarty wymiar, jakim jest czas. W konsekwencji ma świadomość przemijania i nieuchronności śmierci. Zwierzęciu Bóg nie jest do niczego potrzebny. Jak więc powstała wiara w Boga? Jakiś małpolud w sobotę sobie nie uświadamiał, a w niedzielę sobie uświadomił? Zasnął jako zwierzę, a obudził się jako człowiek i poleciał pomodlić się do słońca? Powstanie wiary w Boga bez zewnętrznej ingerencji jest po prostu ABSURDALNE!!!

Jak więc jest z tym Bogiem? Dla człowieka logicznie myślącego odpowiedź może być tylko jedna. Bóg istnieje, ale nie jest wszechmogący. Być może zasoby jego energii są ograniczone i musi nimi oszczędnie szafować. A być może z jakichś innych powodów nie jest w stanie w pełni zapobiec pierwotnemu Złu. W każdym razie nie jest bardziej odpowiedzialny za cierpienia ludzi, niż miłośnik zwierząt za śmierć swojego ukochanego psa, czy kota, który został przejechany przez samochód.