czwartek, 29 lipca 2010

Ekonomiczny aspekt umierania

Jak kilka tygodni temu policzył fachowiec z NBP Janusz Jabłonowski dług publiczny Polski (razem z tak zwanym długiem ukrytym) wynosi 220% PKB. Skąd bierze się tak duża różnica pomiędzy wyliczeniami Jabłonowskiego, a długiem publicznym podawanym oficjalnie (50-55% PKB)? Otóż Jabłonowski wziął pod uwagę przyszłe, ale już zaciągnięte przez państwo polskie w świetle obowiązujących przepisów zobowiązania na rzecz polskich obywateli. Chodzi głównie o zobowiązania ZUS (emerytury już wypracowane, a płatne w przyszłości) i NFZ (koszty leczenia przyszłych emerytów). Ponieważ skarb państwa nie dysponuje żadnymi rezerwami odłożonymi na te cele, metodologia Jabłonowskiego wydaje mi się jak najbardziej zasadna. W końcu, jaka jest różnica między zobowiazaniem z tytułu obligacji, które należy wykupić za 10 lat, a emeryturą, którą należy wypłacić za 10 lat panu Wiśniewskiemu?

To, co mnie zaskoczyło w obliczeniach Jabłonowskiego to fakt, że największym składnikiem długu ukrytego są nie zobowiązania ZUS, a NFZ (koszty leczenia). Dla człowieka młodego (czyli nie dla mnie) koszty leczenia to czysta abstrakcja. Raz na parę lat łapie się jakąś grypę, czy anginę, trzeba wtedy pójść do lekarza, a następnie przez kilka dni zażywać przepisane tabletki. Koszt tak niewielki, że nawet nie warto się zastanawiać, czy za to płaci państwo, czy pacjent z własnej kieszeni. Z wiekiem jednak koszty leczenia zaczynają rosnąć, a po 60-ce jest to już postęp geometryczny. To już nie są błahe sprawy. To walka o życie, a właściwie o jego przedłużenie. Właśnie zaczyna przechodzić na emeryturę największy w historii Polski wyż demograficzny z lat 50-tych. Zanim wymrze, NFZ będzie musiał przez dziesiątki lat płacić za leczenie milionów ludzi, którym prawo do tego gwarantuje konstytucja. A więc zapewne Janusz Jabłonowski ma rację.

W innych krajach niezależne instytucje od lat liczą dług publiczny w taki właśnie sposób., jak Jabłonowski. Wychodzą z tego astronomiczne sumy, zwłaszcza w przypadku USA. Warto jednak przyjrzeć się i innym obliczeniom. Nie tak dawno przeczytałem, że w USA koszty leczenia w ostatnim roku życia stanowią ponad połowę kosztów leczenia na przestrzeni całego życia. Płyną z tego dwa dość porażające wnioski. Po pierwsze, medycyna jest nadal bezsilna wobec poważnych schorzeń. Po drugie, ktoś zarabia olbrzymie pieniądze na umieraniu.

Według mnie, pacjent cierpiący na nieuleczalną chorobę powinien usłyszeć od lekarza następujące słowa: " Ma pan dwa wyjścia, panie Kowalski. Jedno złe, a drugie jeszcze gorsze. W wariancie pierwszym pożyje pan około roku. Będzie pan stopniowo tracić siły. O ból fizyczny niech się pan nie boi. Zapewnimy panu środki przeciwbólowe, które na 95% uśmierzą pańskie cierpienia. Umrze pan we własnym łóżku w otoczeniu rodziny. W wariancie drugim przedłużymy panu życie statystycznie o pół roku. 90% czasu, jaki panu pozostał, spędzi pan w szpitalu. Pańskie życie stanie się koszmarem. Będzie pan przedmiotem przerzucanym z sali do sali, z łóżka na łóżko, w zależności od widzimisię personelu szpitalnego. Będzie pan leżał godzinami we własnych odchodach, a we wszystkie otwory pańskiego ciała powtykamy różne przedmioty. Jest bardzo prawdopodobne, że będzie pan cierpiał fizycznie, bo wśród personelu medycznego jest wielu takich, którzy uważają, iż życzeniem Boga jest, aby człowiek cierpiał. Umrze pan w szpitalu, a pańskiej agonii będą się przyglądali obcy ludzie. No, to który wariant pan wybiera, panie Kowalski?"

W praktyce takich pytań się nie zadaje. Państwowa służba zdrowia z góry wybiera dla pacjenta wariant drugi "dla jego własnego dobra". Żeby przypadkiem nikt nie uciekł swojemu przeznaczeniu, dostęp do środków przeciwbólowych jest ograniczany bardziej, niż dostęp do broni palnej. Z umierania uczyniono najbardziej dochodowy biznes. Dochody personelu medycznego to tylko wierzchołek góry lodowej. Tuczy się na ludzkim nieszczęściu cała masa urzędasów. Lekarstwa np. na raka są drogie dlatego, że są drogie. Koncerny farmaceutyczne osiągają horrendalne zyski, nijak nie mające się do kosztów produkcji. A z państwowej kasy płyną miliony, miliardy, biliony.

Problem obrotu lekami zasługuje zresztą na szerszą wzmiankę. Ograniczenia w tym obszarze zostały wprowadzone rzekomo "dla dobra ogółu". Chodzi o to, żeby jakiś idiota nie zmarł na skutek przedawkowania, a inny kretyn nie uzależnił się z tego samego powodu. Dlaczego jednak państwo tak bardzo przejmuje się kretynami i idiotami, skoro stanowią oni znikomy procent całego społeczeństwa? Czy w interesie pozostałych 99% "normalnych" ludzi na rynku lekarstw nie powinno działać zwyczajne prawo popytu i podaży? Leki na poważne choroby są drogie podobno dlatego, że koncerny farmaceutyczne muszą sobie odbić w cenie duże koszty wieloletnich badań i doświadczeń. Ale czy inne branże przemysłu nie prowadzą takich kosztownych badań? Postęp w motoryzacji jest na pewno szybszy, niż w farmacji. Dlaczego zatem mogę swobodnie decydować, czy i za ile kupię sobie Forda, Opla lub Fiata, ale o tym jakim lekarstwem mam być leczony i ile to będzie kosztowało decyduje za mnie urzędnik? Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. Wielkie pieniądze przeznaczane przez koncerny farmaceutyczne na korumpowanie lekarzy (powszechnie znany proceder), ale także polityków decydujących o polityce państwa w zakresie ochrony zdrowia.

Do niedawna w niektórych odległych od cywilizacji regionach świata (np. północ Syberii, wschodnia Afryka) panował zwyczaj, zgodnie z którym starzy ludzie, kiedy nadszedł ich czas opuszczali własną chatę i oddalali się od rodzinnej wioski, gdzie wkrótce padali ofiarą dzikich zwierząt (wilków, niedźwiedzi, lwów, krokodyli). Kiedyś wydawało mi się to barbarzyństwem. Dziś nie jestem tego już taki pewien. Czy bolesna, ale szybka śmierć w paszczy dzikiego zwierza nie jest lepsza od długotrwałej, sztucznie przedłużanej agonii, jaką funduje nam państwowy system opieki zdrowotnej. Może przynajmniej w miastach wojewódzkich należałoby zbudować fosy dla drapieżników i zapewnić w ten sposób wolność wyboru starym, nieuleczalnie chorym ludziom. Byłoby to rozwiązanie bardziej humanitarne i o wiele, wiele tańsze.