wtorek, 23 marca 2010

Wielki Kapuś-ciński

Ryszard Kapuściński wielkim pisarzem był. Nie dziennikarzem lub reporterem, ale właśnie pisarzem ewentualnie literatem. Jego nazwisko weszło do światowej historii literatury, co zbyt często Polakom się nie zdarza. Do niedawna można było o nim mówić lub pisać jedynie "na kolanach". Obrazoburcza książka Artura Domosławskiego uczyniła wyłom w tej "nowej świeckiej tradycji" i rozpętała ogólnonarodową dyskusję, czy można szargać pamięć wielkiego twórcy. Nie czytałem książki Domosławskiego i nie będę się tu do niej odnosił. Ale o Kapuścińskim miałem od dawna odrębne zdanie i wykorzystam tę okazję, żeby mu dowalić, ile tylko się da. Stara mądra łacińska maksyma głosi "de mortuis nihil nisi bene" i atakowanie zmarłych wygląda nieładnie. Czy jednak należy przestrzegać tej reguły wobec kogoś, kto na jej bezwzględnym łamaniu dorobił się pieniędzy i sławy? A więc "jak Kuba Bogu, ...", mistrzu Kapuściński.

Na wstępie jedno zastrzeżenie. Jak wiemy jeszcze ze szkoły, utwór literacki składa się z formy i treści. Jeśli chodzi o formę, to Kapuścińskiemu trudno cokolwiek zarzucić. Miał "lekkie pióro", pisał zwięźle i ciekawie. Był w zgodzie z ciągiem przyczynowo-skutkowym, posuwając się od przedstawiania szczegółów do wyciągania ogólnych wniosków. Trzeba naprawdę wykazać się dużą wnikliwością, żeby odkryć fałszywe nuty i przyłapać go na kłamstwie bądź fantazjowaniu. Treść jest jednak nie mniej ważna, niż forma. Czy Mickiewicza i Słowackiego uznalibyśmy za wielkich polskich poetów, gdyby swój kunszt poświęcili na pisanie hymnów pochwalnych na cześć "miłościwie nam panującego cara Mikołaja I Romanowa"? Czy zatem za wielkiego pisarza możemy uznać koniunkturalistę, który przez całe życie pisał "po linii i na bazie", nigdy nie narażając się wielkim tego świata?

W okresie ideologicznej konfrontacji pomiędzy Wschodem i Zachodem wielu twórców "zza żelaznej kurtyny" stanęło przed trudnym dylematem. Z jednej strony komunistyczne władze łaskawie hołubiły wszystkich, którzy wykazywali w swych dziełach wyższość demokracji ludowej nad zgniłym imperializmem. Z drugiej strony prawdziwa kasa i zaszczyty były do wzięcia w Nowym Jorku, Paryżu i Londynie. Kapuściński rozwiązał ten problem po mistrzowsku. Znalazł przeciwnika, któremu można było dołożyć "jak burej suce", bez narażania się żadnej ze stron. Tym przeciwnikiem były tradycyjne monarchie Afryki i Azji, które w okresie zimnej wojny padały jedna za drugą przy ogólnoświatowym aplauzie w imię "postępu". Z reguły w wyniku przewrotu inspirowanego przez ZSRR przy pełnej aprobacie USA lub na odwrót.

W 1978 Kapuściński wydał "Cesarza", dzieło, które zapewniło mu światową sławę i krociowe zyski. Książka ta jest literacko doskonała, lecz moralnie odrażająca. "Cesarz" jest podłym paszkwilem wymierzonym w cesarza Etiopii Haile Selassie, jednej z dwóch największych postaci w dziejach subsaharyjskiej Afryki (drugą jest oczywiście Nelson Mandela). Przypomnijmy, że Haile Selassie to przywódca jedynego kraju Afryki, który nigdy nie padł łupem europejskich kolonizatorów, bohater II Wojny Światowej, twórca Organizacji Jedności Afrykańskiej i mesjasz rastafarian. W 1974 roku sędziwy władca został obalony przez wojskowy spisek i wkrótce potem skrytobójczo zamordowany.

Nie od dziś wiadomo, że najskuteczniejszą metodą walki z przeciwnikiem jest jego ośmieszenie. Tym właśnie środkiem posłużył się Kapuściński w "Cesarzu". Nie atakuje Haile Selassiego wprost tylko przedstawia czytelnikowi fikcyjne dialogi członków świty pałacowej, wśród których najbardziej wyraziście zarysowaną postacią jest Sprzątacz Psich Kup. Jak można się nie oburzyć na rozpasanie cesarskich dworaków sowicie wynagradzanych za takie czynności w kraju, gdzie tysiące ludzi umierały z głodu? To jednak tylko perfidna demagogia. W latach 70-tych w całej strefie Sahelu panowała niespotykana kilkuletnia susza, a ludzie marli z głodu od Mauretanii po Somalię. Za panowania Haile Selassie śmiercią głodową zmarło ok. 40.000 Etiopczyków, a za rządów wojskowej junty, która go obaliła - kilka milionów. Na miejsce Sprzątacza Psich Kup powołano wiele ministerstw d/s niepotrzebnych i zatrudniono tysiące darmozjadów opłacanych z państwowej kasy. Nie mówiąc już o tym, że na Kremlu czy w Białym Domu aktualny władca też nigdy osobiście po swoich pieskach nie sprzątał.

Najgorsze jest to, że poprzez "Cesarza" Kapuściński zapewnił swoiste alibi jednemu z najbardziej krwawych reżimów w XX wieku. Prosowiecka junta wojskowa zamordowała 60 osób z dynastii cesarskiej bez względu na wiek i płeć, a także miliony zwykłych Etiopczyków. Kraj cofnął się gospodarczo do tego stopnia, że przez wiele lat uchodził za najbiedniejsze państwo świata. Dowodem podłości puczystów jest fakt, że ciało zamordowanego cesarza wrzucono do szamba Książka Kapuścińskiego uczyniła to samo z jego pamięcią.

Parę lat później ścierwojad Kapuściński znalazł sobie nową ofiarę. Tym razem był to obalony szach Iranu Reza Pahlavi, inteligentny wizjoner, którego jedyną winą było, podobnie, jak w przypadku cesarza Etiopii, iż nie został "demokratycznie" namaszczony przez jakąś partyjną sitwę, lecz swoją władzę wywodził od Boga i tradycji. W "Szachinszachu" Kapuściński epatuje czytelnika opisami tortur, jakie stosowała podległa szachowi policja polityczna SAVAK. Tak, jakby KGB i "demokratyczne" CIA takich metod nigdy nie stosowały.

Jest rzeczą znamienną, że dziesięciolecie lat 80-tych to dla Kapuścińskiego okres literacko jałowy i bezpłodny. Tyle się działo w Polsce i jej sąsiedztwie, a nasz mistrz na to w ogóle nie reagował. Widocznie czekał, na którą stronę przechyli się szala zwycięstwa. Dopiero w 1993 odważył się wydać "Imperium", kolejny utwór żerujący na trupie. Tym razem na trupie Związku Radzieckiego. I pomyśleć, że są ludzie, którzy przypisują Kapuścińskiemu postawę opozycyjną w stosunku do komuny. Trzeba być kretynem do kwadratu, żeby np. w "Cesarzu" dopatrywać się zawoalowanych treści antykomunistycznych. A taka właśnie jest oficjalna wykładnia na lekcjach języka polskiego w szkołach.

W 1998 ukazał się "Heban" - zbiór reportaży poświęconych Afryce i Afrykanom, który przyniósł Kapuścińskiemu chwałę i pieniądze nie mniejsze niż w przypadku "Cesarza". Dla przeciętnego czytelnika skonfrontowanie opisów autora dotyczących egzotycznych krajów z rzeczywistością jest trudne. Tak sie jednak złożyło, że dużo podróżowałem po Afryce i miałem możliwość sprawdzenia Kapuścińskiego. A zatem prześwietlmy dzieło mistrza jak należy, od szczegółów poczynając, a na ogólnych wnioskach kończąc.

Zacznijmy od drobiazgu. W jednym z rozdziałów Kapuściński opisuje, jak podarował afrykańskim dzieciom cukierka (jednego, sic!), a one zgodnie podzieliły go miedzy sobą. Dla Kapuścińskiego jest to dowód na wrodzony kolektywizm Afrykanów. Pewnie 20 lat wcześniej byłaby to cecha pozytywna, lecz w 1998 jest jednoznacznie negatywna. Jeżeli jest to dowód na cokolwiek, to tylko na skąpstwo Kapuścińskiego. Wielokrotnie częstowałem w Afryce dzieci cukierkami i zawsze powtarzał się ten sam scenariusz. Chociaż na początku cukierków było znacznie więcej niż dzieci, to, jak z pod ziemi, za chwilę pojawiały się następne, aż w końcu cukierków zabrakło. O ostatnie dochodziło do bijatyki. A więc żaden kolektywizm, tylko zdrowy egoizm, taki sam, jak w Europie, czy USA.

W sąsiednim rozdziale dokonuje Kapuściński epokowego odkrycia. Na miarę Newtona, na którego zresztą się powołuje. Sprawa jest poważna, bowiem wspomniane "odkrycie" jest przez wielu cytowane jako przykład wielkości Kapuścińskiego. Oddajmy więc głos samemu mistrzowi.

"Wchodzimy do autobusu i zajmujemy miejsce. W tym momencie może dojść do starcia dwóch kultur, do zderzenia i konfliktu. Stanie się tak wówczas, jeżeli pasażer to przybysz, który nie zna Afryki. Człowiek taki zacznie rozglądać sie, wiercić i pytać: "Kiedy odjedzie autobus?". "Jak to, kiedy?" - odpowie zdumiony kierowca. -"Kiedy zbierze się tylu ludzi, żeby cały zapełnili".

Europejczyk i Afrykanin mają zupełnie inne poczucia czasu, inaczej go postrzegają, inaczej się do niego odnoszą. W przekonaniu europejskim czas istnieje poza człowiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewnątrz nas, i ma właściwości mierzalne i linearne. Według Newtona czas jest absolutny: (...) Inaczej pojmują czas miejscowi, mieszkańcy tej ziemi. Dla nich czas jest kategorią dużo bardziej luźną, otwartą, elastyczną, subiektywną. (...) Czas pojawia się w wyniku naszego działania, a znika, kiedy go zaniechamy, albo w ogóle nie podejmiemy. (...) Całkowita odwrotność myślenia europejskiego."

W latach 1993-2002 pracowałem w Austrii, a na weekendy jeździłem do Polski. W każdy piątek na Dworcu Południowym w Wiedniu pojawiało się kilka lub kilkanaście polskich mikrobusów oferujących przejazd do Krakowa, Katowic, Wrocławia itd. One też odjeżdżały wtedy, kiedy przewoźnik znalazł odpowiednią liczbę pasażerów, a nie o stałych godzinach. Zaręczam, że wszyscy pasażerowie i kierowcy byli biali. Ktoś, kto trochę poruszał się po świecie za własne pieniądze (w przeciwieństwie do Kapuścińskiego) wie, że podobne zjawisko nie jest niczym niezwykłym w biednych krajach nie tylko Afryki, ale także Azji lub Ameryki Południowej. Zdarza się, że dotyczy nie tylko autobusów, lecz nawet samolotów. To, po pierwsze świadectwo relatywnego ubóstwa zarówno przewoźników, jak i pasażerów, po drugie dowód zdrowego rozsądku. I nic poza tym. A więc kolejne pudło, mistrzu, i to pudło dużego kalibru. Czas jest odczuwany jednakowo niezależnie od miejsca i koloru skóry. Warto przy tym dodać, że, gdyby Kapuściński pozwolił sobie na podobne insynuacje pod adresem Murzynów z USA, to okrzyknięto by go rasistą. Ale robić idiotów z Afrykanów można, bo nikt się za nimi nie wstawi.

Wiele miejsca poświęca Kapuściński wpływowi (oczywiście negatywnemu) tradycyjnej religii animistycznej na życie Afrykanów. Z animizmem i pokrewnym mu szamanizmem zetknąłem się w czasie swych podróży w kilku miejscach Afryki, Azji i Oceanii. Jest to religia prosta, a przy tym spójna i logiczna. Zakłada wiarę w jednego Boga, stwórcę wszechświata, który jednak nie ingeruje w życie codzienne ludzi. Ingerują w nie natomiast duchy przodków, z którymi pomaga nawiązać kontakt czarownik (szaman). Chcąc uzyskać pomoc w jakiejś błahej sprawie (np. żeby sąsiadowi zdechło cielę) tradycyjny Afrykanin zwróci się do ducha niedawno zmarłego wuja za pośrednictwem szamana. Polak katolik będzie natomiast zawracał głowę samemu Panu Bogu za pośrednictwem Matki Boskiej Częstochowskiej. Niech czytelnicy sami rozsądzą, który z nich jest bardziej w zgodzie z logiką i rozsądkiem.

Jedną z wielu bredni, jakie "odkrywa" Kapuściński w "Hebanie" jest teza o rewolucji, jaka dokonała się w życiu Afrykanów za sprawą plastykowego kanistra na wodę. Otóż od tysiącleci do noszenia wody służyła im wydrążona tykwa i kanister niewiele tu zmienił. Cała różnica polega na tym , że Murzynki nosiły (i nadal noszą) tykwy na głowach, a kanister w rękach. Podobną wartość mają inne "rewelacje" Kapuścińskiego. Można odnieść wrażenie, że ten człowiek rzadko wychylał nos poza hotel, a widział tylko to, co chciał widzieć i co pasowało mu do z góry przyjętych założeń. Afryka to dla Kapuścińskiego "brud, smród i ubóstwo". Niczego innego nie dostrzega, bo dostrzec nie chce. Nawet zachwycająca innych afrykańska przyroda pojawia się u Kapuścińskiego jedynie jako okropny żywioł utrudniający ludziom życie.

Kapuściński przedstawia się jako przyjaciel Afrykanów, ale jest to tylko werbalna deklaracja. W rzeczywistości jego książka to "pocałunek Judasza", mający udowodnić, że Czarny Ląd to ziemia przeklęta, gdzie nic nigdy nie może się udać. W "Hebanie" pojawia się cały korowód afrykańskich przywódców. Rzecz w tym, że są to wyłącznie przywódcy nieudani, wodzowie przegranych spraw. Kapuściński nie zauważa tych, którzy coś osiągnęli. Takich postaci, jak Omar Bongo w Gabonie, Yoweri Museveni w Ugandzie, Jerry Rawlings w Ghanie, czy Meles Zenawi w Etiopii. Nie dostrzega zresztą nawet Nelsona Mandeli, co u schyłku XX wieku jest sztuką karkołomną. Tak, jak "Cesarz" stanowił alibi dla krwawego reżimu pułkownika Mengistu (a pośrednio dla ZSRR i USA), tak "Heban" jest kryptorasistowskim alibi dla Białych. Usprawiedliwia wyzysk i dyskryminację w przeszłości, protekcjonistyczny nieuczciwy handel obecnie, wreszcie obłudną pseudopomoc, której 95% nie dociera na miejsce. Na szczęście, w ostatnim dziesięcioleciu Afryka zyskała prawdziwych przyjaciół. Chiny, które budują drogi i elektrownie, jak Afryka długa i szeroka oraz Indie, które zarzuciły ten kontynent tanimi lekarstwami ( w tym na AIDS). Ale to już inna historia, z którą Kapuściński nie ma nic wspólnego.

Trójka najbardziej znanych za granicą (i najlepiej się sprzedających) polskich pisarzy drugiej połowy XX wieku to w kolejności Stanisław Lem, Ryszard Kapuściński i Andrzej Szczypiorski. Warto zastanowić się, co stoi u źródła ich sukcesu. Jak już wiemy, Szczypiorskiego i Kapuścińskiego łączy współpraca z komunistyczną bezpieką. Na tym polu Szczypiorski zresztą daleko wyprzedził Kapuścińskiego. Jeszcze dziś przechodzi mnie dreszcz obrzydzenia, kiedy sobie przypomnę pouczenia dla polskiego narodu wygłaszane za pośrednictwem telewizji przez ten "niekwestionowany autorytet moralny". Ale Lem kapusiem nie był, a więc to nie poparcie bezpieki stoi za sukcesami literackimi wymienionej trójki. Prawda jest bardzo banalna. Zadecydowało prawdziwe lub też domniemane pochodzenie w linii prostej od patriarchy Abrahama i jego żony Racheli. Niepodważalne fakty świadczą o tym, jest ono od wielu lat olbrzymim handicapem nie tylko w literaturze, lecz w prawie wszystkich dziedzinach życia.

Prawdziwie wielkim jest ten, kto zostanie pozytywnie zweryfikowany przez historię. Wierzę, że za 100 lat w Polsce będą istniały ulice Stanisława Lema, nie będzie natomiast ulic Andrzeja Szczypiorskiego, ani Ryszarda Kapuścińskiego. Wierzę też, że gdzieś w świecie będą stały pomniki ludzi przez Kapuścińskiego oplutych. W Iranie - szacha Rezy Pahlaviego, a w Etiopii - cesarza Haile Selassie.












niedziela, 21 marca 2010

Szczyt debilizmu

Niedawno pisałem o tym, jak to kretyni ze słowackich służb specjalnych podrzucali niczego nieświadomym pasażerom linii lotniczych bomby do bagażu. Dzisiaj coś z naszego polskiego podwórka. Pewien niemiecki 13-latek, będąc w Polsce, kupił sobie na pamiątkę zapalniczkę w kształcie granatu. Na lotnisku w Katowicach - Pyrzowicach walizka chłopaka została prześwietlona. No i dopiero się zaczęło dziać.

Człowiek normalny, widząc podejrzany przedmiot w bagażu podróżnego, wezwałby go, zapytał, co to jest, otworzył walizkę i wyjaśnił sprawę. No, ale w służbach nie pracują ludzie normalni. Wszczęto alarm. ewakuowano ponad 1000 osób, zamknięto na kilka godzin lotnisko i oczywiście wstrzymano loty. Koszty wyniosły zapewne kilkaset tysięcy, jeśli nie kilka milionów złotych. Nie licząc tego, że poważnie skomplikowano życie kilkuset pasażerom.

Oglądając filmy fabularne, można dojść do wniosku, że w służbach specjalnych pracują supermeni, łączący nieprzeciętny intelekt z wprost nadludzką sprawnością fizyczną. A jak jest w rzeczywistości? Weźmy pierwszą z brzegu "służbę specjalną", jaką jest Służba Ochrony Kolei. W PRL-u zatrudniano w niej najgorszych nierobów, łachudrów i moczymordów. Mam wrażenie, że do dziś niewiele się tam zmieniło na lepsze. A dlaczego ochrona lotnisk miałaby stać na wyższym poziomie, niż ochrona kolei, czy np. Straż Miejska w Mońkach. Jakie to kryteria należy spełniać, żeby znaleźć zatrudnienie w służbach? Jeżeli robią tam testy na inteligencję, to zapewne za optymalne IQ uznawany jest wynik pomiędzy 80 i 85. Kandydat ma zrozumieć, że należy ślepo wykonywać polecenia przełożonych, ale ma być na tyle tępy, żeby nie przejawiać żadnej chęci do samodzielnego myślenia. A że konserwę z mielonką weźmie za minę przeciwpiechotną? Nobody is perfect.

sobota, 6 marca 2010

Grecki klops a sprawa polska

Mamy nową XXI-wieczną wersję "chorego człowieka Europy". Tym razem jest nim Grecja. Na ekranach telewizorów możemy śledzić agonalne drgawki kraju, który praktycznie zbankrutował i któremu może pomóc jedynie międzynarodowa reanimacja finansowa. Jak do tego doszło? Skąd taki krach w państwie, które od II Wojny Światowej do końca XX wieku było liderem wzrostu gospodarczego w Europie?

Jako przyczynę najczęściej wymienia się rozpasanie socjalne. Mam inne zdanie, ale zanim je uzasadnię, pozwolę sobie na osobiste wspomnienia związane z Grecją. Po raz pierwszy odwiedziłem ten kraj w roku 1981, jeszcze jako student. Polakom wówczas cały świat (może poza bratnimi demoludami) wydawał się piekielnie drogi. Mając jednak wcześniejsze porównania np. z Danią, czy RFN, od razu zauważyłem, że greckiej drożyźnie daleko do drożyzny zachodnioeuropejskiej. Nocleg w schronisku młodzieżowym kosztował 2 dolary, a za kolejne 2-4 USD można było przeżyć dzień, nawet wliczając w to takie "luksusy", jak piwo, czy papierosy. Dla turystów z Zachodniej Europy Grecja była krajem bardzo tanim.

Po raz drugi wybrałem się do Grecji dopiero w 2006 roku. Tym razem miałem opłacony porządny hotel z pełnym wyżywieniem, toteż do spożywczego supermarketu wybrałem się bardziej z ciekawości, niż z rzeczywistej potrzeby. Z dużym zdziwieniem stwierdziłem, że ceny większości artykułów są znacznie wyższe nie tylko niż w Polsce, lecz także np. w Niemczech. Na dodatek znaczną część towaru na półkach stanowiły wyroby pochodzące z importu. Podobne wrażenie odniosłem porównując ceny usług turystycznych (np. wypożyczenie samochodu, wycieczka statkiem), które były co najmniej 30-40% droższe niż w Hiszpanii. Nie sposób było nie dostrzec, iż w jednym z najpiękniejszych miejsc Grecji (Korfu) w połowie września hotele świeciły pustkami, a sezon najwyraźniej się kończył. W ciągu 25 lat z jednego z najtańszych krajów w Europie Grecja stała się jednym z najdroższych.

Źródłem powojennego gospodarczego sukcesu Grecji było kilkadziesiąt lat relatywnie niskich cen. Dzięki konkurencyjności rozwijała się nie tylko turystyka, ale także inne tradycyjnie mocne w tym kraju dziedziny gospodarki, jak rybołówstwo, transport morski, czy przemysł stoczniowy. W połowie lat 80-tych XX wieku pojawiła się jednak znaczna inflacja, a co za tym idzie wysokie stopy procentowe. To przyciągnęło kapitał spekulacyjny, który zarabiał krocie zamieniając inne waluty na grecką drachmę i korzystając z wysokiego oprocentowania. Ceny rosły, a kurs drachmy stawał się coraz mocniejszy. Eksport zanikł, a import zaczął rosnąć lawinowo. Aby podołać wydatkom budżetowym, kraj zaczął się zadłużać na potęgę. W latach 90-tych deficyt budżetowy powiększał się z roku na rok. Nadciągała katastrofa.

Znamy podobne scenariusze z wielu państw, od Argentyny po Rosję. W pewnym momencie następował krach wywołany nagłą ucieczką kapitału spekulacyjnego i powodujący gwałtowną deprecjację rodzimej waluty. W Grecji jednak nic podobnego się nie stało. Pod koniec XX wieku jakimś cudem udało się zmniejszyć zarówno inflację, jak i deficyt budżetowy poniżej 3%, dzięki czemu Grecja weszła do strefy euro. Większość obywateli przyjęła to z entuzjazmem. Miło było po latach kłaniania się w pas Niemcom, Francuzom, czy Holendrom wreszcie pogadać z nimi, jak równy z równym. No, bo przecież zarobki w euro prawie się zrównały.

Dziś wiemy, że nie było cudu, tylko potężne oszustwo dokonane z pomocą banku Goldmann Sachs. Kryzys został odwleczony o 10 lat, ale Grecy wpadli z deszczu pod rynnę. O ile gwałtowna dewaluacja własnej waluty niewątpliwie pozbawia obywateli dużej części ich siły nabywczej, to z punktu widzenia finansów państwa jest zbawienna. Zarówno Rosja, jak i Argentyna przetrwały kilka ciężkich lat, po czym zaczęły szybko odrabiać straty, gdyż ich gospodarki ponownie stały się bardzo konkurencyjne. Ale gdy kraj przyjął euro, ten wentyl bezpieczeństwa nie działa. Trzeba nadal płacić swoim obywatelom tyle, ile w krajach o znacznie wyższej wydajności pracy. Jakakolwiek działalność gospodarcza przestaje się opłacać, bo wszystko można taniej kupić za granicą. Nawet turystyka siada, gdy podobne usługi w Turcji, Tunezji, czy Egipcie są trzykrotnie tańsze. Można się tylko zadłużać, zadłużać, zadłużać. Dopóki ktoś chce pożyczyć.

Polska od wielu lat podąża dokładnie "grecką drogą". Kapitał spekulacyjny hula u nas, jak chce, a opłacani przez niego "niezależni eksperci" zachwycają się, że złoty się umacnia. Ci sami spekulanci, którzy przed rokiem zdołowali złotówkę do poziomu prawie 5 zł/eur, teraz prognozują pod koniec roku kurs równy 3 zł/eur, a może 2,8 zł/eur. Mówi się nawet, że docelowo Polska powinna wejść do strefy euro przy kursie 2,5 zł/eur. Premier Tusk aż z niecierpliwości przebiera nogami, byle szybciej do euro. Minister Rostowski zapewnia, że spełnimy wszystkie kryteria. Według gotowej greckiej receptury "zamiecie się śmieci pod dywan" i ... "jakoś to będzie".

Marsz, marsz Rostowski,
Wprowadź euro do Polski.
Za twoim przewodem
Zamorzą nas głodem.

środa, 3 marca 2010

Problem irański

Od kilku lat, niczym miecz Damoklesa, wisi nad światem groźba wojny prewencyjnej USA i Izraela z Iranem. USA posądzają Iran o chęć posiadania broni jądrowej, która byłaby zagrożeniem w pierwszym rzędzie dla Izraela. Za kadencji George'a W. Busha atak na Iran dosłownie wisiał na włosku. Teraz też od czasu do czasu pojawiają się w niektórych kręgach nawoływania do "zrobienia porządku z Iranem". Rzecz w tym, że ewentualny konflikt mógłby spowodować katastrofalne następstwa dla całego świata.

Iran to kraj 70-milionowy, szybko rozwijający się gospodarczo i posiadający silną armię. To nie jest państwo, na którym można by coś wymusić, wyłącznie bazując na bombardowaniach z powietrza. Do zdobycia i utrzymania Iranu konieczne jest zaangażowanie milionowej armii, a i wtedy sukces militarny wcale nie jest przesądzony. Porównywanie Iranu z Irakiem, czy Afganistanem jest nieporozumieniem. Szybkie pokonanie talibów w kampanii 2001/2002 było możliwe tylko dzięki Sojuszowi Północnemu, a reżim Saddama Husseina był znienawidzony przez dużą część Irakijczyków. Zresztą przez 2 pierwsze tygodnie wojny armia iracka stawiała Amerykanom twardy opór, który załamał się błyskawicznie w wyniku tchórzliwej ucieczki Saddama z Bagdadu.

Iran to zupełnie inna liga. Nie tylko ze względu na liczbę ludności i obszar kraju, ale także na charakter państwa i narodu. Wprawdzie istnieje opozycja w stosunku do rządów Mahmuda Ahmedineżada, lecz w obliczu wroga zewnętrznego naród na pewno zjednoczy się wokół władzy. Doświadczenia historyczne pokazują, że Persowie to naród wojowniczy i waleczny, któremu pod tym względem znacznie bliżej do Afgańczyków, czy Turków, niż do Arabów. Wystarczy spojrzeć na mapę, by zauważyć, iż Iran ma kilka doskonałych możliwości odwetowych na wypadek amerykańskiego ataku, a w szczególności:
- kontratak lądowy na wojska USA w Iraku
- kontratak lądowy na siły NATO w Afganistanie (w obu powyższych przypadkach Iran może liczyć na współdziałanie sporej części ludności miejscowej)
- atak rakietowy na instalacje naftowe Kuwejtu/Arabii Saudyjskiej/Bahrajnu/Zjednoczonych Emiratów Arabskich/Kataru (sojuszników USA)
- zablokowanie żeglugi w cieśninie Ormuz (Iran posiada kilkaset małych i bardzo szybkich kutrów rakietowych lub torpedowych, których wyeliminowanie będzie niezwykle trudne nawet dla Amerykanów).

Nie jest dla nikogo tajemnicą, że olbrzymi wpływ na politykę zagraniczną USA wywiera lobby żydowskie. Są to ludzie inteligentni, którzy muszą dostrzegać natychmiastowy skutek ataku na Iran w postaci horrendalnego i długotrwałego wzrostu cen ropy naftowej. To z kolei byłoby gwoździem do trumny światowej gospodarki. W takiej sytuacji bardzo prawdopodobne jest obciążenie Żydów winą za kryzys i globalny (w tym w USA) wybuch wściekłego antysemityzmu. Może dojść do wydarzeń, przy których Hitler będzie wspominany jako "dobry wujaszek".

Mam nadzieję, iż także z żydowskiego punktu widzenia znacznie lepsze perspektywy stwarzają negocjacje z Iranem. Swój pogląd opieram na następujących przesłankach:
- nie ma historycznych negatywnych zaszłości pomiędzy Iranem, a Żydami. Wręcz przeciwnie istnieją zaszłości wybitnie pozytywne od wyzwolenia Żydów z niewoli babilońskiej przez Persów w starożytności poczynając, a na doskonałych stosunkach pomiędzy Izraelem , a Iranem w czasach rządów Rezy Pahlaviego kończąc
- antyżydowski pyskacz Ahmadineżad nie jest miarodajny dla społeczeństwa Iranu, które na pewno jest bardziej antyarabskie, niż antyżydowskie. Wbrew opiniom USA Iran nie jest żadną dyktaturą, lecz państwem umiarkowanie demokratycznym.
- nawet broń jądrowa w rękach Irańczyków nie jest dla Izraela większym zagrożeniem, niż taka bomba w posiadaniu Pakistanu, gdzie fanatyków religijnych jest znacznie więcej, niż w Iranie

Zdrowy rozsądek przemawia na korzyść pokoju. Ale oczywiście wojna też jest możliwa. Zwłaszcza, jeżeli ktoś uzna, że najważniejsza jest spekulacja na cenach ropy naftowej.