piątek, 28 maja 2010

Wszystkie ręce do pomp

To nie spóźniony apel dotyczący powodzi w naszym kraju. Będzie o finansach. O wielkich finansach. Dla nikogo rozgarniętego od dawna nie jest tajemnicą strategiczny sojusz wielkiej finansjery i wielkiej polityki. Jego namacalnym symbolem jest amerykański FED, instytucja, o której z niewielką tylko dozą przesady można powiedzieć, iż rządzi współczesnym światem. Czasy są jednak ciężkie, toteż Ben Bernanke & Co. muszą uwijać się, jak w ukropie, żeby załatać wszystkie dziury w trzeszczącym w szwach gmachu światowej gospodarki.

Najważniejszym zadaniem jest oczywiście zapewnienie dopływu świeżej gotówki coraz bardziej niewydolnemu systemowi. Mechanizm jest prosty, jak budowa cepa. FED pożycza na zerowy procent bankom, które z kolei kupują amerykańskie obligacje. Przypomina to bardzo znane nam ze schyłkowego PRL-u finansowanie budżetu z kredytu NBP. Różnica polega na obecności "prywatnego" pośrednika. Dla banków takie operacje to zysk bez ryzyka. Nie ma jednak nic za darmo. FED obliguje bowiem banki do inwestowania zarobionych pieniędzy w giełdy. Wzrost indeksów ma być bowiem dla świata potwierdzeniem, że jedynie słuszna droga rozwoju prowadzi nas do świetlanej przyszłości.

Zawsze jednak znajdą się gnidy, które zamiast posłusznie słuchać "mądrzejszych", zaczynają coś kombinować na własną rękę. Choćby taka Unia ze swoim ECB. Zamiast naśladować FED na polu Quantitative Easing zaczęła się opierać przeciwko psuciu pieniądza. Pojawiły się przy tym jakieś durnowate komentarze, że euro jako stabilniejsza waluta jest w stanie w przyszłości zastąpić dolara. Trzeba było przywołać to towarzystwo do porządku, co też uczyniono. Wystarczyło, że Big Ben poszczuł swe wierne pieski z agencji ratingowych, żeby obnizyły ratingi europejskim "świnkom" i zaraz sprawy przybrały pożądany obrót.

Albo takie banki. Niektóre z nich zaczęły kąsać rękę, która je karmi. Zamiast inwestować, jak Pan Bóg (tj. FED) przykazał w akcje, surowce i wskazane waluty, zaczęły się bawić w jakieś naked shorty, albo co gorsza umieszczać złoto w portfelach funduszy inwestycyjnych. Inna sprawa, że monotonne pompowanie baniek mogło się co bardziej agresywnym wilczkom znudzić. Wbrew znanemu z przeszłości scenariuszowi do udziału w zabawie nie przystąpili bowiem drobni frajerzy. A jak długo można tak pompować i pompować bez żadnej gwarancji, że balon nie pęknie na mordzie?

Mniej wytrwali i słabiej odporni nerwowo zaczęli więc się łamać i zadawać sobie pytanie: "Czy leci z nami pilot, czy też już dawno wyskoczył na złotym spadochronie?". I w ten sposób te kanalie doprowadziły do sytuacji, w której pewnego popołudnia wszystkie ważniejsze indeksy poleciały o 10-15% w dół. Zrobić taką rzecz Wielkiemu Benowi? Siedział sobie spokojnie nad butelką Passower Sliwowitz i właśnie zakąszał koszernym prawdziwkiem, gdy nagle włączył się TAWS i zaczął wrzeszczeć:" Aj, waj! Ben, pull up! Pull up quickly! ". Benek oczywiście zrobił , co trzeba. Wydał komendę :"Wszystkie ręce do pomp" i jeszcze naprędce wymyślił historyjkę o naćpanym brokerze, który pomylił się o sześć zer przed przecinkiem. Ale turbulencje nie ustały i nadal kołysało indeksami, jak cholera.

Trzeba było wreszcie wziąć to całe towarzystwo za mordę. Od czego mamy propagandę. Przecież złotousty noblista Obama już od dawna powtarzał: "Yes, we can control the banks". Teraz wsparła go wystraszona kanclerzyna Zjednoczonej Europy Angela Merkel. "Ukrócić samowolę banków zagrażajacą stabilizacji systemu finansowego" - zabrzmiało od Nysy Łużyckiej po Wielki Kanion Colorado, a naiwne masy uznały, że mądra władza dobierze się do skóry pazernym bankierom. Ale przecież Goldman Goldmanowi oka nie wykole. To tylko jakiś prowincjonalny nieprawomyślny banczek "Hoss Cartwright & Brothers" z Virginia City zostanie rzucony na pożarcie tłumom.

Pilnować trzeba zresztą nie tylko głównego frontu, ale także takich dzikich krajów jak Polska. Do czego to podobne, żeby sztandarowa waluta "emerging markets" była tak poniewierana, jak w ostatnim czasie. Już tam namiestnik Belka zadba o to, żeby złoty się umacniał zgodnie z prognozą Marka Zubera ( ze 3-4 miesiące), a chłopaki z Morgana i Goldmana wciskałi ciemnym tubylcom opcje walutowe.

Tak więc dobry Uncle Ben zadbał o nasze spokojne wakacje. Pławmy się w pożyczonym luksusie , dopóki możemy. Jak nie w Egipcie, czy Tunezji, to chociaż pod rodzimą gruszką, czy też wierzbą, popijając chłodne piwko i zagryzając niekoszerną karkówką z grilla. Bo to już ostatnie takie wakacje.


czwartek, 27 maja 2010

CIAmajdy

Nic tak mnie nie raduje, jak informacja o jakiejś wpadce lub kompromitacji służb specjalnych, zwłaszcza zaś tak renomowanych, jak CIA. Amerykańskie media, powołując się na anonimowego informatora, podały wczoraj, że CIA planowała operację skompromitowania Saddama Husseina poprzez wrobienie go w pedofilię. W tym celu postanowiono nakręcić i rozpowszechnić w Iraku film, na którym ucharakteryzowany sobowtór irackiego dyktatora gwałciłby nieletniego chłopca. Rzecz miała miejsce jeszcze przed amerykańskim atakiem na Irak, kiedy rozpatrywano alternatywne posunięcia mające na celu zohydzenie Saddama w oczach opinii publicznej (zwłaszcza irackiej).

Do nakręcenia filmu ostatecznie nie doszło, przy czym bynajmniej nie ze względu na skrupuły w stosunku do chłopca, którego miano scwelować. Otóż zaprotestowali funkcjonariusze CIA lepiej znający bliskowschodnią mentalność. Uznali oni, że "Saddam" demonstrujący męską jurność zostanie przez Irakijczyków odebrany pozytywnie, niezależnie od obiektu jego namiętności (mogłaby być to nawet koza). Co innego, gdyby to chłopiec cwelował "Saddama". Wtedy efekt byłby murowany. Okazało się jednak, że chcieć nie zawsze równa się móc. Na nic zdały się walizki lizaków, dropsów i snickersów. Nie udało się znaleźć chłopca, który podołałby zadaniu aktywnego spółkowania ze starym dziadygą.

W zamian nakręcono filmik, na którym "Osama bin Laden" chleje wódę szklanami, kpi w żywe oczy z Allaha i proroka Mahometa, a następnie przechwala się deprawowaniem małoletnich płci obojga. Jak widać, "walka z pedofilią" to doskonała metoda walki. Na razie z przeciwnikami politycznymi USA, a wkrótce może z przeciwnikami neozamordyzmu.

piątek, 21 maja 2010

W Okopach Świętej Trójcy

Kościół katolicki to najstarsza w świecie instytucja, która na przestrzeni blisko 2000 lat przeżywała różne koleje losu. Miała okresy triumfów i wzlotów, bywały też bolesne upadki i długotrwałe kryzysy. Zdarzały się schizmy, wojny religijne, a nawet sytuacje, kiedy na czele podzielonego Kościoła stało czterech wzajemnie zwalczających się papieży. Po okresach burzliwych zawirowań zawsze przychodził jednak czas spokoju, gdy Kościół odbudowywał swoją pozycję i nadal trwał niczym kamienna opoka stabilizująca świat i wyznaczająca ludzkości właściwy kierunek.

Od kilkunastu lat katolicyzm znajduje się w stanie pogłębiającego się kryzysu, czego może wyraźnie nie widać z Polski, jednego z nielicznych we współczesności krajów, w których świątynie nadal są wypełnione rozmodlonymi tłumami wiernych. Podobnie jest chyba już tylko w niektórych państwach Ameryki Łacińskiej, choć i tam młodsze pokolenie zaczyna odwracać się od Kościoła. W tradycyjnie katolickich krajach Europy (Włochy, Hiszpania, Portugalia, Austria) kościoły świecą pustkami, a co roku setki tysięcy ludzi formalnie porzucają religię przodków. Dramatycznie spada liczba powołań kapłańskich, a współczesny europejski proboszcz to bardzo często zgrzybiały staruszek. Źle dzieje się też w Afryce subsaharyjskiej, gdzie religia katolicka sukcesywnie wypierana jest przez islam.

Aby prawidłowo zdiagnozować chorobę, warto cofnąć się w czasie i poszukać jej przyczyn. W XIX wieku znajdziemy początki tak charakterystycznego dla okresów późniejszych kryzysu wiary, który dotknął zresztą wszystkie religie świata. Osiągnięcia nauki, a w szczególności teoria ewolucji Darwina podważyły skutecznie starotestamentowe opisy stworzenia świata. Stopniowo coraz więcej osób zaczęło skłaniać się ku poglądowi, iż nauka jest w stanie całkowicie obalić religię poprzez udowodnienie nieistnienia Boga. Takim postawom sprzyjała rosnąca wiara w nieograniczoną potęgę ludzkiego umysłu, a także dynamiczny rozwój systemu komunistycznego agresywnie propagującego ateizm. Apogeum ateizmu przypadło na lata 60-te XX wieku. Był to także szczyt potęgi ZSRR i epoka lotów w kosmos, po których oczekiwano spotkania z obcymi cywilizacjami, a przynajmniej dowodów na istnienie życia poza Ziemią. Jednakże tych mocnych poszlak, co do nieistnienia Boga nie udało się osiągnąć i orędownicy bezgranicznej potęgi ludzkości nieco spokornieli. Co więcej, w późniejszych latach nauka odkryła fakty, które można potraktować jako poszlaki przemawiające za istnieniem Boga. Nie da się ukryć, że udowodnienie przez genetyków, iż wszyscy ludzie pochodzą od jednego mężczyzny i od jednej kobiety (choć niekoniecznie od jednej pary), to silny argument na korzyść wierzących. Nie oznacza to bynajmniej, że ateizm znalazł się w głębokim odwrocie. Są kraje, gdzie światopogląd ateistyczny deklaruje 70-80% społeczeństwa (Czechy). Można natomiast przyjąć, że kryzys wiary ustabilizował się i nie stanowi obecnie największego zagrożenia dla katolicyzmu.

Wielkim triumfem dla Kościoła katolickiego i osobiście dla papieża Jana Pawła II był upadek światowego systemu komunistycznego. Na łono wiary katolickiej powróciły Litwa, Słowacja, Słowenia, Chorwacja i zachodnia Ukraina. Odrodzenie wiary na olbrzymich połaciach Rosji to także ogromny sukces chrześcijaństwa (a także islamu), chociaż od razu zaczęło zgrzytać pomiędzy katolicyzmem i prawosławiem na tle prozelityzmu. Warto w tym miejscu odbiec na chwilę od głównego tematu i wprowadzić drobną dygresję. Od szeregu lat w Polsce amerykańskie kościoły protestanckie uprawiają jawny prozelityzm, przekupując polską młodzież atrakcyjnymi wyjazdami do USA, a nawet fundując najzdolniejszym hojne stypendia na zagranicznych uczelniach. Ani Kościół, ani ostentacyjnie katolickie państwo nie zauważają tego problemu. Czyżby strach przed Wielkim Bratem zza oceanu?

Druga połowa pontyfikatu Jana Pawła II nie była już tak udana, jak chcielibyśmy to w Polsce widzieć. Na pewno odcisnęła na niej swe piętno postępująca choroba papieża. Jest też możliwe, że pochodzący zza żelaznej kurtyny Jan Paweł II nie rozeznał w porę zagrożeń, które tym razem przychodziły nie ze Wschodu, lecz z Zachodu. Pierwszym z nich był konsumpcjonizm szerzący się w świecie co najmniej od ostatniej dekady XX wieku. Lansowany przez komercyjne media, zmienił setki milionów ludzi w bezmyślne bydlęta zaabsorbowane jedynie konsumowaniem kolejnych podsuwanych im dóbr, najczęściej zresztą na kredyt. O ile klasyczny ateista odrzucał Boga w wyniku swoich przemyśleń, o tyle konsumpcjonista kompletnie zatracił zdolność abstrakcyjnego myślenia i nad istnieniem Boga w ogóle się nie zastanawiał. Podobnie zresztą odnosił się do śmierci, która została odizolowana wysokimi płotami szpitali, hospicjów i domów opieki, a zatem jakby w ogóle nie istniała. Świadomość przemijanie odróżnia człowieka od zwierzęcia. Konsumpcjoniści zostali tej zdolności pozbawieni w sterowanym przez media procesie wtórnego zezwierzęcenia.

Tych, których nie wymiótł z kościołów konsumpcjonizm, zniechęcił równoległy z nim w czasie kryzys religii instytucjonalnych. Często dotknął on ludzi bardzo dla Kościoła wartościowych, bo głęboko wierzących i inteligentnych. Ich z kolei odstręczyły dogmatyzm i skostnienie poglądów. Większość dogmatów Kościoła katolickiego ma swoje źródło nie w Biblii, lecz została sformułowana przez tzw. Ojców Kościoła, czyli teologów działających w okresie od III do VIII w n.e. Przy całym szacunku dla tych czcigodnych ludzi, można odnieść wrażenie, że zrobili oni wiele, by proste i przystępne przesłanie Jezusa Chrystusa maksymalnie skomplikować i zagmatwać. Niektóre z obowiązujących interpretacji (np. dogmat o Świętej Trójcy) to przyczynowo-skutkowe potworki. Jeszcze gorzej jest z dogmatami znacznie późniejszej proweniencji, jak np. wzbudzający wiele kontrowersji dogmat o nieomylności papieża w sprawach wiary. Warto też wspomnieć, że niemało wiernych zraziło do katolicyzmu jego nieprzejednane i niezrozumiałe (zwłaszcza wobec problemu AIDS) stanowisko w sprawie antykoncepcji.

Konsumpcjonizm i kryzys religii instytucjonalnych dotknęły wszystkich wyznań. Stosunkowo najbardziej obronną ręką wyszły religie najbardziej fundamentalne i nietolerancyjne, a wiec z jednej strony islam, a z drugiej strony odłamy protestantyzmu rodem z USA. Z kolei najbardziej poszkodowane zostały tradycyjne kościoły protestanckie (anglikanizm i luteranizm), pomimo ( a może właśnie dlatego), iż starały się one intensywnie modernizować w duchu poprawności politycznej. Okazało się, że kapłaństwo kobiet, czy wyświęcanie biskupów otwarcie przyznających się do homoseksualizmu jest dobrze odbierane przez media, ale fatalnie przez wiernych. Dzisiaj w protestanckich świątyniach Wielkiej Brytanii, Holandii, czy Skandynawii ze świecą nie znajdzie się człowieka, który by tam przyszedł się pomodlić. Natomiast katolicyzm stanął w obliczu następnej katastrofy, jaką stała się dla niego walka z „pedofilią”.

Cudzysłowu użyłem celowo, bowiem w mojej ocenie mamy do czynienia ze sztucznie wykreowaną w USA i narzuconą światu hucpą, mającą na celu poddanie ludzkości zamordystycznej kontroli i cenzurze. Większość zbrodni przypisywanych „pedofilom” to czyny sadystów, którzy atakują dzieci tylko dlatego, że są one najłatwiejszymi ofiarami. Ilość „pedofilów” wzrasta też co najmniej stokrotnie, jeśli za pedofilię uznaje się (wg terminologii amerykańskiej) wszelkie czynności seksualne wobec osób prawnie nieletnich lecz seksualnie całkowicie dojrzałych (czyli nastolatków). Można wtedy uznać Romana Polańskiego za zbrodniarza, a każdego mężczyznę za potencjalnego zboczeńca. Tylko w kraju tak przesiąkniętym do szpiku kości hipokryzją, jak USA mogło się zrodzić prawo, w myśl którego nastolatek jest za młody na seks, ale jednocześnie wystarczająco dorosły na krzesło elektryczne.

Nie można wykluczyć, że krucjata przeciwko „pedofilom” od początku została pomyślana jako perfidna intryga wymierzona w katolicyzm. Prawdziwym, lecz za to odwiecznym problemem Kościoła katolickiego nie jest pedofilia, ale homoseksualizm sporej części kapłanów. Jest znamienne, że olbrzymia większość „pedofilskich zbrodni” kleru katolickiego to czyny seksualne popełnione w stosunku do nastoletnich chłopców i młodych mężczyzn (ministrantów, chórzystów, uczniów szkół kościelnych, kleryków). Świadczy to o tym, że o ile heteroseksualni mężczyźni wstępują do stanu kapłańskiego ze szczerym postanowieniem wyrzeczenia się życia seksualnego, o tyle homoseksualiści wręcz przeciwnie. Oni zostają kapłanami po to, żeby w pełni swoje skłonności seksualne realizować. Część z nich dochodzi do bardzo wysokich godności kościelnych. Stają się autorytetami dla wiernych, jednocześnie przez całe życie pozostając w konflikcie z sumieniem, moralnością, religią, a nawet wiarą. Jeśli „pedofilia” nie ma być gwoździem do trumny katolicyzmu, lobby homoseksualne musi zrozumieć i uznać, że jego czas w Kościele minął bezpowrotnie. Dzisiejszemu Kościołowi najbardziej potrzebni są mężczyźni z jajami. Takim był Jan Paweł II i na pewno nie brakuje takich wśród dzisiejszych kapłanów. Nowych trzeba pozyskać, znosząc jak najprędzej celibat.

Od 5 lat na Stolicy Piotrowej zasiada papież Benedykt XVI. Już w chwili wyboru wiadomo było, iż nie posiada on charyzmy swego poprzednika. Liczono jednak, że inteligencja i doskonała wiedza teologiczna pomogą mu w przeprowadzeniu Kościoła przez trudny okres. Przykro to stwierdzać, ale Benedykt XVI jak na razie nie podołał temu zadaniu. Ekumenizm, z takim trudem i konsekwencją budowany przez Jana Pawła II, jest obecnie w rozsypce. Kontrowersyjnymi decyzjami i niezbyt przemyślanymi słowami obecny papież zraził do siebie zarówno żydów, jak i muzułmanów. Zapewne zrazi i Polaków, jeśli nadal z niewiadomych powodów zwlekać będzie z beatyfikacją Jana Pawła II. Kościół Benedykta XVI to Kościół w głębokiej defensywie, przepraszający za popełnione i nie popełnione winy, co zachęca tylko przeciwników do coraz bardziej bezczelnej krytyki. Jednocześnie nieuniknione reformy są odwlekane. Zniesienie celibatu jest potrzebą chwili, nawet za cenę schizmy. Wątpliwe jednak, by Benedykt XVI zdecydował się na taki krok. Życząc mu wielu jeszcze lat życia, należy jednocześnie mieć nadzieję, że jego następca okaże się człowiekiem odważnym i energicznym.

poniedziałek, 17 maja 2010

Wyszło Szczygło z worka

Po katastrofie smoleńskiej gromy posypały się na głowę ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Opozycja (zwłaszcza PiS) najwyraźniej chciały z niego uczynić kozła ofiarnego winnego tragedii.

Nigdy nie darzyłem sympatią ministra Klicha, którego odbieram jako karierowicza (psychiatra ministrem od wojska) i pokornego przydupasa premiera Tuska. W dodatku Klich dał się poznać jako publiczny kłamca. Po katastrofie CASy pod Mirosławcem oświadczył, że społeczeństwo pozna zawartość czarnych skrzynek, w tym rozmowy w kabinie pilotów. Potem się z tej obietnicy wycofał, motywując to względami dla rodzin ofiar katastrofy. W efekcie nikt rozsądny w Polsce nie wierzy w oficjalną wersję o winie załogi, słusznie zapewne podejrzewając, że za sterami CASy siedział jakiś pijany generał lub pułkownik.

Ponieważ, jak na razie, śledztwo w sprawie smoleńskiej tragedii też wskazuje na winę załogi, Klichowi zarzucono odpowiedzialność za słabe wyszkolenie pilotów, a w szczególności podjęcie decyzji o wycofaniu się ze szkolenia załóg rządowych Tupolewów na symulatorze w Moskwie. Zwłaszcza jawnie PiSowska TVP1 obsobaczyła ministra Klicha z góry na dół. Było dużym zaskoczeniem, kiedy telewizyjni mądrale musieli swoje słowa odszczekać i ministra przeprosić. Okazało się, że taką decyzję podjął poprzednik Klicha na stanowisku ministra obrony, Aleksander Szczygło. No i wyszło szydło z worka.

Ś.p. Aleksander Szczygło to jedna z ofiar Smoleńska, minister obrony narodowej w rządzie Jarosława Kaczyńskiego, a następnie szef prezydenckiego Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Na tym stanowisku bruździł Klichowi, jak mógł i jawnie z nim rywalizował o rzeczywiste przywództwo nad wojskiem. Wprawdzie minister Klich sprawował teoretyczną władzę nad polską armią, ale to prezydent Kaczyński rozdzielał generalskie nominacje, kierując się przy tym wskazówkami swego wiernego Szczygły. W rezultacie generalicja olewała Klicha, trzęsąc za to portkami (lub sutannami) przed Szczygłą. I wyszła na tym fatalnie. Do Katynia z Tuskiem i Klichem nie poleciał żaden wyższej rangi wojskowy, za to Kaczyńskiemu i Szczygle towarzyszył orszak 10 generałów. Efektem tej błazenady jest największa klęska militarna w 1000-letniej historii Polski. Nigdy bowiem naraz nie poległo tak wielu wyższych dowódców.

W odróżnieniu od raczej skromnego Klicha, Aleksander Szczygło ewidentnie cierpiał na kompleks Napoleona. Na konferencjach prasowych prężył swą mizerną sylwetkę, nadymał się i stroił marsowe miny niczym Benito Mussolini. Chyba dlatego zyskał sobie przydomek Marszałek Szczygły- Pic. Należał też do grona najbardziej zawziętych jastrzębi, zwolenników udziału naszych wojsk w amerykańskich agresjach na Irak i Afganistan.

Przy okazji ataku z zasadzki na żołnierzy polskiego kontyngentu w Afganistanie Aleksander Szczygło nazwał publicznie afgańskich talibów tchórzami. Aż mną zatrzęsło. Wiele można talibom zarzucić, choćby fanatyzm lub barbarzyństwo (zwłaszcza za wysadzenie w powietrze posągów Buddy w Bamianie). Ale określic mianem tchórzy ludzi, którzy od lat toczą nierówną walkę z okupantem w obronie swojej ojczyzny? To wiecej niż kłamstwo. To bluźnierstwo!. To tak, jakby jakiś spasiony hitlerowiec (i to z tych dekujacych się na tyłach) zarzucił tchórzostwo partyzantom Hubala lub powstańcom warszawskim. Niech Allah miłosierny wybaczy Ci te słowa, ministrze Szczygło.


niedziela, 9 maja 2010

Niewidzialna ręka

Od kilku dni w mediach i na blogach obszernie komentowane jest nagłe tąpnięcie amerykańskich giełd po południu (u nas był wtedy wieczór) w czwartek 6.05.10. Indeksy najważniejszych giełd poleciały w dół o 8-10%, by po 15 minutach powrócić z powrotem do poprzednich poziomów. O ile blogerzy trafnie widzą przyczynę gwałtownych spadków we włączeniu się komputerowych algorytmów u najważniejszych giełdowych graczy, o tyle wersja oficjalna mówi o pomyłce brokera, który zgłosił zlecenie sprzedaży w miliardach zamiast w milionach USD. Jest to tak bezczelne kłamstwo, że w zasadzie nie warto z nim polemizować. Ja jednak spróbuję. Skoro w szczytowym momencie spadek (ok.10%) wartości walorów wyniósł 500 mld USD, to oznaczałoby, że ów pijany lub naćpany broker zlecił sprzedaż za jakieś 5 bilionów (po amerykańsku trylionów) dolarów. I nikt nie zauważył w tym niczego zdrożnego, tylko jego zlecenia skrupulatnie wykonano. Bardziej prawdopodobna jest chyba nagła inwazja ufoludków.

Ciekawe, dlaczego wszyscy zastanawiają się nad przyczyną nagłych spadków, a nikt nie zapyta o przyczynę równie gwałtownego odbicia w górę. Czyżby wzrosty na giełdach były czymś naturalnym, natomiast spadki mogłyby być tylko dziełem jakiegoś pijanego lub psychola? Stąd już blisko do sowieckiej praktyki zamykania dysydentów w zakładach psychiatrycznych. Bo przecież tylko wariat mógł nie wierzyć w dobre intencje władzy. Podobnie, jak dzisiaj tylko wariat może nie wierzyć, że kryzys się skończył, a pod światłym kierownictwem FED, MFW i ECB ludzkość czeka wspaniała przyszłość.

Tak więc zdaniem poprawnych politycznie (i ekonomicznie) propagandzistów spadki spowodował jakiś meszugene, natomiast wzrosty były czymś naturalnym, ponieważ zadziałała niewidzialna ręka rynku. Ja jednak sądzę, że było dokładnie odwrotnie i spróbuję odnaleźć sprawcę cudownego powrotu wartości akcji "na z góry upatrzone pozycje", posługując się starożytną maksymą "Cui bono ?", czyli w czyim to było interesie. Jeżeli zakłada się, że wielcy gracze na rynku posługują się komputerowymi algorytmami, to dlaczego mamy przypuszczać, że nie są one wykorzystywane przez instytucję znacznie potężniejszą. Np. algorytm powodujący w momencie nagłego spadku indeksów giełdowych kupno wszystkich tracących na wartości walorów w każdej ilości i za każdą cenę aż do całkowitego odwrócenia tendencji spadkowych. Oczywiście mógłby sobie na to pozwolić jedynie macher posiadający możliwość nieograniczonej i niekontrolowanej kreacji pieniądza. Kto to może być? Kto od lat pompuje giełdy, próbując zmienić nawis inflacyjny w kapitał, czyli innymi słowy zrobić z gówna złoto?

Tam, gdzie rzekomo działa niewidzialna ręka rynku, w rzeczywistości mamy do czynienia z niewidzialną łapą FEDu. Zresztą od dawna. Jesienią 2008 wiele razy mozna było dostrzec, jak spadające indeksy giełdowe nagle odbijały się jakby od niewidzialnej podłogi. Podobnie, jak przez większość 2009 cena złota odbijała się od niewidzialnego sufitu na wysokości 950 USD/oz. Czyżby była to ręka Boga, a Bernanke i spółka byli wszechmogący?

Na szczęście tak nie jest. Oni mogą dużo, ale nie są w stanie zmienić praw matematyki, a te skazują system pieniądza fiducjarnego na rychły koniec. Agonia już się zaczęła. Najwierniejsi z wiernych zaczynają się łamać, o czym świadczą wydarzenia czwartkowe. Jak długo można pompować giełdy na zasadzie "dzisiaj Goldman kupuje od Sachsa, a jutro Sachs od Goldmana"? Drobni w to nie wchodzą i chyba juz nie wejdą. Nawet całkiem duże szczury zaczynają uciekać z tonącego okrętu. Niedawno wydało się, że George Soros, publicznie prognozując spadek cen złota, w tym samym czasie po cichu je skupował. John Paulson zgromadził już ponad 100 ton żółtego metalu. Na razie FED stoi za szeregami swych żołnierzy niczym sowiecki politruk z rewolwerem w ręku. Ani kroku w tył? Skończy sie i tak, jak w kawale o maszerujacych do ataku plemnikach. Ktoś zawoła: "Zdrada, jesteśmy w dupie!!!" i nie będzie wiecej chętnych na obligacje USA . Pozostanie jedynie spuścić wodę po "fiat money".

piątek, 7 maja 2010

Alegorie

XVI-wieczny malarz niderlandzki Pieter Bruegel na pewno nie przypuszczał, że jego obraz "Ślepcy" stanie się w XXI wieku doskonałą alegorią sytuacji gospodarczej poszczególnych państw Europy.



Grecja już leży na wznak, za nią kolejno Portugalia, Hiszpania, Włochy, Irlandia i Wielka Brytania. A gdzie Polska? W sąsiednim rowie, położonym dalej na wschód (dlatego nie widać) pomiędzy Węgrami, a Rumunią. Co prawda, z tego płytkiego rowu melioracyjnego "Ślepcy" jeszcze się wygrzebią, ale niebawem i tak utoną w dużej rzece.

I jeszcze jedna alegoria pokazująca siłę polskiego złotego w momentach zawirowań na rynkach.



Ale fundamenty miał mocne.

czwartek, 6 maja 2010

Selekcja negatywna

Współczesna zdegenerowana demokracja to rządy łajdaków w imieniu kretynów. Nie trzeba być mędrcem, by dostrzec, że w wyścigu do władzy mamy do czynienia z ewidentnie negatywną selekcją. Partyjne sitwy działają w oparciu o mechanizmy zblizone do mafijnych. Człowiek uczciwy, wierny własnym pogladom i posiadający odrobinę godności jest bez szans na odegranie jakiejkolwiek roli w polityce. Przpustkę do władzy dają natomiast służalcza czołobitność w stosunku do partyjnych elit i cwaniactwo połączone z zupełnym brakiem skrupułów.

Tak jest w całym demokratycznym świecie. W Polsce selekcja negatywna poszła o krok dalej i objęła nie tylko cechy charakteru, lecz i wygląd zewnętrzny. Nie wiem, czy wynika to z polskiej bezinteresownej zawiści, ale gołym okiem widać, że po 1989 roku nasi "mężowie stanu" prezentują się żałośnie i karykaturalnie na tle swoich zagranicznych kolegów. Czy z lewicy, czy z prawicy, typowy polski polityk charakteryzuje się następującym rysopisem: wzrost nikczemny (chyba ich przepuszczają pod kijem zawieszonym na wysokości 170 cm), głowa w kształcie bani, twarz nalana, oczka małe, kaprawe, walcowaty tułów i krótkie pałąkowate odnóża.

Nie lepiej jest z kobietami w kolejnych polskich rządach i parlamentach. Tutaj z kolei dominuje typ babsztyla pokaźnych rozmiarów o nieforemnych kształtach i zmierzwionych włosach trudnego do określenia koloru. Do tego obowiązkowo wada wymowy (głos skrzekliwy, piskliwy lub sepleniący) i ubiór na ogół będący zaprzeczeniem wszelkiej kobiecości. Jednym słowem, skrzyżowanie Angeli Merkel z Babą Jagą.

A przecież jesteśmy jednym z bardziej urodziwych narodów.

wtorek, 4 maja 2010

Balcerowicz contra Archimedes

Wielu ludzi zwraca ostatnio uwagę na analogię pomiędzy ostatnimi latami realnego socjalizmu i obecną sytuacją w gospodarce. Moim zdaniem, mają całkowitą rację. Podobnie, jak 25 lat temu mamy do czynienia z agonią niewydolnego systemu.

Ażeby udowodnić tę tezę, przenieśmy się w czasie do Polski połowy lat 80-tych i przyjrzyjmy się ówczesnej gospodarce z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba. Takowy po pierwsze miał pracę, a po drugie co miesiąc otrzymywał regularną wypłatę, z której 50-80% przeznaczał na zaspokojenie podstawowych potrzeb swoich i swojej rodziny tj. bardzo wówczas tanie obowiązkowe opłaty (woda, prąd, gaz) oraz byle jakie jedzenie i byle jakie ubranie. Problemem było, co zrobić z pozostającymi 20-50% w warunkach inflacji i permanentnego niedoboru towarów na rynku. Obywatel PRL-u miał kilka opcji. Mógł np. nadwyżkę gotówki przehulać, co z perspektywy lat wydaje się nie najgorszym rozwiązaniem. Możliwości hulania były mocno ograniczone, lecz np. wizyta w knajpie całą rodziną 1-2 razy w miesiącu była w zasięgu prawie każdego, nawet przy założeniu, że wszyscy skonsumują na przystawkę po śledziu, jako danie główne po schabowym z kapustą, a pełnoletni dodatkowo po pół litra czystej na ryło.

W ten sposób żyła jednak tylko garstka utracjuszy, podczas gdy większość zachowywała się na pozór bardziej racjonalnie. Ci najmniej rozgarnięci odkładali oszczędności na książeczkach PKO (odpowiednik obecnej lokaty terminowej). Przy wybitnie realnie ujemnej stopie procentowej inflacja pożerała ich uciułane pieniądze błyskawicznie. Bardziej zapobiegliwi lub dysponujący lepszymi dojściami i układami stosowali metodę kupna na zapas od papieru toaletowego poczynając, a na pralkach i telewizorach kończąc. Życie boleśnie zweryfikowało tę metodę walki z inflacją. O ile można przypuszczać, że kupiony na zapas papier toaletowy został zużyty zgodnie z przeznaczeniem, to czwarta pralka marki Wiatka, czy piąty telewizor typu Rubin powędrowały w przyszłości nierozpakowane prosto na śmietnik ewentualnie zostały sprezentowane ubogim krewnym. Podobnie, jak kupiona przy olbrzymim nakładzie sił i środków meblościanka na wysoki połysk w stylu późny Gierek/wczesny Jaruzelski.

Ludzie z głową na karku inwestowali w dolary USA, kupując ich drobną ilość po każdej wypłacie. Amerykańska waluta nie traciła na wartości w stosunku do innych dóbr(oczywiście w Polsce, bo w USA dewaluowała się wtedy w tempie kilkunastu procent rocznie), a wręcz przeciwnie stopniowo nawet zyskiwała. Były to czasy, kiedy uskładane parę tysięcy dolarów stanowiło niezły mająteczek, a Lech Grobelny publicznie twierdził, iż, posiadając 2 miliony zielonych, jest w stanie manipulować kursem złotego do dolara w PRL. Dolarowi ciułacze stanowili więc finansową elitę schyłkowych lat PRL-u. Do chwili, kiedy nadszedł Leszek Balcerowicz.

Balcerowicz wyskoczył jak diabeł z pudełka i konsekwentnie przeprowadził swój słynny później plan. O jego ocenę Polacy będą się zapewne spierać jeszcze przez kilka pokoleń, ale jedna rzecz udała się Balcerowiczowi na pewno. W krótkim czasie do zera sprowadził cały skumulowany przez kilkadziesiąt lat komuny nawis inflacyjny. Ciułacze dolarowi zostali złupieni jeszcze bardziej,niż ciułacze złotówkowi. Najstarsi górale przecierali oczy ze zdumienia, kiedy dolar w ciągu 2-3 lat stracił w Polsce 90% swej pierwotnej siły nabywczej. To była dla wielu bolesna lekcja ekonomii. Najbardziej chyba dla Lecha Grobelnego, który w ciągu kilku lat przebył drogę "od zera do bohatera" i z powrotem.

Czy istniała realna szansa obrony zgromadzonych oszczędności przed Balcerowiczem? Starsi wiedzą, że nie. Młodszym wspomnę, że nie była nią inwestycją w ziemię lub nieruchomości, ponieważ ówczesne prawo zabraniało swobodnego obrotu ziemią i dopuszczało możliwość posiadania tylko jednego tytułu własności do mieszkania (domu) na jedną rodzinę. A jednak szansa chyba była. W 1987 roku kupowałem w sklepie Pewexu wódkę na własne wesele, płacąc 0,65 USD za pół litra. Może ktoś okazał się tak przewidujący, że kupił takich flaszek kilka lub kilkanascie tysięcy, a po latach sprzedał z dziesięciokrotnym (nominalnie) przebiciem. Ja w każdym razie taki mądry nie byłem.

Czas wrócić do współczesności i poszukać analogii. Od dobrych dziesięciu lat mamy znowu realnie ujemne stopy procentowe i inflację pożerającą oszczędności szarego człowieka. Na całym świecie, w tym także w Polsce. Jeżeli komuś wydaje się, że Polska stanowi tu jakiś pozytywny wyjątek, to służę następującym wyliczeniem:

Rok 1999 - 200.000 zł = cena w pełni wykończonego dużego porządnego domu jednorodzinnego
(wiem, bo za tyle wtedy taki dom kupiłem)

Średnia stopa procentowa netto na lokacie w latach 1999-2010 - 5% ( przyjmuję z nadmiarem, bo chyba było mniej)

Stan oszczędności po 11 latach przy włożonym kapitale 200.000 wyniesie ok. 340.000 zł. Co dzisiaj mozna kupić za takie pieniądze? Mniej wiecej 1/4 w/w domu, lub jak kto woli trzypokojowe mieszkanie o metrażu 50 m kw. ze ślepą kuchnia w ruderze z czasów późnego Gomułki.

W odróznieniu od PRL-u dzisiaj tylko część Polaków ma problem, jak sensownie zagospodarować oszczędności. Wielu ludziom pieniędzy nie starcza na bieżące potrzeby (takie same, jak w latach 80-tych, czyli byle jakie jedzenie i ubranie oraz obowiązkowe opłaty dzisiaj horrendalnie drogie), a w wielu rodzinach zamieszkujących popegieerowskie wsie często jedynym żywicielem jest koza. Tych bogatszych klasa pasożytnicza łupi inflacją. Jak wyliczyłem powyżej, oszczędzanie na lokacie jest nieopłacalne. W dobie szybkiego postepu technologicznego kupowanie na zapas (samochodu, komputera itd.) jest bez sensu. Jak uczy doświadczenie, na giełdzie 70-80% inwestorów traci (zwłaszcza tych drobnych). Co więc pozostaje?

Rolę dolara z czasów peerelowskich zaczęło obecnie pełnić w świecie złoto, które w ciagu ostatnich 10 lat zwiekszyło swą wartośc wyrażoną w USD blisko czterokrotnie. Zachodzi pytanie, czy ciułacze inwestujący w złoto (tzw. goldbugi) postepują racjonalnie. Czy też mozliwe jest, że przyjdzie światowy Balcerowicz i radykalnie zmieni relację wartości pomiedzy złotem i innymi dobrami (na niekorzyść złota)? Ekonomia nie daje jasnej odpowiedzi na tak postawiony problem, ale daje ją fizyka, a konkretnie starożytny geniusz Archimedes. "Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię." Balcerowiczowi udało się zdołować dolara, bo posiadał punkt podparcia w MFW i ogólnie w świecie wielkiego kapitału. Ale gdzie jest punkt podparcia, przy pomocy którego można będzie podważyć rosnącą wartość złota? Najbliższy chyba na Marsie.

Anie Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ani banki centralne poszczególnych państw nie posiadają dzisiaj wystarczajacych zapasów złota, by móc trwale i znacząco odddziaływać na jego wartość. Większość złota jest w rękach prywatnych. Zaczyna się mówić o tym, że nieuchronny krach pieniądza fiducjonarnego i powrót złotego standardu radykalnie wywróci do góry nogami światową mapę dobrobytu. Zyskają Indie, Turcja i kraje arabskie, gdzie od pokoleń oszczedności lokowane są w złocie. Stracą ci, którzy zaufali bezczelnym złodziejom stojącym na czele światowej finansjery, twierdzącym, że złoto to przeżytek, a wartość pieniądza papierowego zabezpiecza państwo. Pamiętacie, że za komuny państwowe równało się niczyje. Tak samo jest z państwowym zabezpieczeniem wartości pieniadza, które opiera się jedynie na pustych słowach jakiegoś zawodowego kłamcy. Nie stój! Nie czekaj! Kupuj złoto!!!