piątek, 21 maja 2010

W Okopach Świętej Trójcy

Kościół katolicki to najstarsza w świecie instytucja, która na przestrzeni blisko 2000 lat przeżywała różne koleje losu. Miała okresy triumfów i wzlotów, bywały też bolesne upadki i długotrwałe kryzysy. Zdarzały się schizmy, wojny religijne, a nawet sytuacje, kiedy na czele podzielonego Kościoła stało czterech wzajemnie zwalczających się papieży. Po okresach burzliwych zawirowań zawsze przychodził jednak czas spokoju, gdy Kościół odbudowywał swoją pozycję i nadal trwał niczym kamienna opoka stabilizująca świat i wyznaczająca ludzkości właściwy kierunek.

Od kilkunastu lat katolicyzm znajduje się w stanie pogłębiającego się kryzysu, czego może wyraźnie nie widać z Polski, jednego z nielicznych we współczesności krajów, w których świątynie nadal są wypełnione rozmodlonymi tłumami wiernych. Podobnie jest chyba już tylko w niektórych państwach Ameryki Łacińskiej, choć i tam młodsze pokolenie zaczyna odwracać się od Kościoła. W tradycyjnie katolickich krajach Europy (Włochy, Hiszpania, Portugalia, Austria) kościoły świecą pustkami, a co roku setki tysięcy ludzi formalnie porzucają religię przodków. Dramatycznie spada liczba powołań kapłańskich, a współczesny europejski proboszcz to bardzo często zgrzybiały staruszek. Źle dzieje się też w Afryce subsaharyjskiej, gdzie religia katolicka sukcesywnie wypierana jest przez islam.

Aby prawidłowo zdiagnozować chorobę, warto cofnąć się w czasie i poszukać jej przyczyn. W XIX wieku znajdziemy początki tak charakterystycznego dla okresów późniejszych kryzysu wiary, który dotknął zresztą wszystkie religie świata. Osiągnięcia nauki, a w szczególności teoria ewolucji Darwina podważyły skutecznie starotestamentowe opisy stworzenia świata. Stopniowo coraz więcej osób zaczęło skłaniać się ku poglądowi, iż nauka jest w stanie całkowicie obalić religię poprzez udowodnienie nieistnienia Boga. Takim postawom sprzyjała rosnąca wiara w nieograniczoną potęgę ludzkiego umysłu, a także dynamiczny rozwój systemu komunistycznego agresywnie propagującego ateizm. Apogeum ateizmu przypadło na lata 60-te XX wieku. Był to także szczyt potęgi ZSRR i epoka lotów w kosmos, po których oczekiwano spotkania z obcymi cywilizacjami, a przynajmniej dowodów na istnienie życia poza Ziemią. Jednakże tych mocnych poszlak, co do nieistnienia Boga nie udało się osiągnąć i orędownicy bezgranicznej potęgi ludzkości nieco spokornieli. Co więcej, w późniejszych latach nauka odkryła fakty, które można potraktować jako poszlaki przemawiające za istnieniem Boga. Nie da się ukryć, że udowodnienie przez genetyków, iż wszyscy ludzie pochodzą od jednego mężczyzny i od jednej kobiety (choć niekoniecznie od jednej pary), to silny argument na korzyść wierzących. Nie oznacza to bynajmniej, że ateizm znalazł się w głębokim odwrocie. Są kraje, gdzie światopogląd ateistyczny deklaruje 70-80% społeczeństwa (Czechy). Można natomiast przyjąć, że kryzys wiary ustabilizował się i nie stanowi obecnie największego zagrożenia dla katolicyzmu.

Wielkim triumfem dla Kościoła katolickiego i osobiście dla papieża Jana Pawła II był upadek światowego systemu komunistycznego. Na łono wiary katolickiej powróciły Litwa, Słowacja, Słowenia, Chorwacja i zachodnia Ukraina. Odrodzenie wiary na olbrzymich połaciach Rosji to także ogromny sukces chrześcijaństwa (a także islamu), chociaż od razu zaczęło zgrzytać pomiędzy katolicyzmem i prawosławiem na tle prozelityzmu. Warto w tym miejscu odbiec na chwilę od głównego tematu i wprowadzić drobną dygresję. Od szeregu lat w Polsce amerykańskie kościoły protestanckie uprawiają jawny prozelityzm, przekupując polską młodzież atrakcyjnymi wyjazdami do USA, a nawet fundując najzdolniejszym hojne stypendia na zagranicznych uczelniach. Ani Kościół, ani ostentacyjnie katolickie państwo nie zauważają tego problemu. Czyżby strach przed Wielkim Bratem zza oceanu?

Druga połowa pontyfikatu Jana Pawła II nie była już tak udana, jak chcielibyśmy to w Polsce widzieć. Na pewno odcisnęła na niej swe piętno postępująca choroba papieża. Jest też możliwe, że pochodzący zza żelaznej kurtyny Jan Paweł II nie rozeznał w porę zagrożeń, które tym razem przychodziły nie ze Wschodu, lecz z Zachodu. Pierwszym z nich był konsumpcjonizm szerzący się w świecie co najmniej od ostatniej dekady XX wieku. Lansowany przez komercyjne media, zmienił setki milionów ludzi w bezmyślne bydlęta zaabsorbowane jedynie konsumowaniem kolejnych podsuwanych im dóbr, najczęściej zresztą na kredyt. O ile klasyczny ateista odrzucał Boga w wyniku swoich przemyśleń, o tyle konsumpcjonista kompletnie zatracił zdolność abstrakcyjnego myślenia i nad istnieniem Boga w ogóle się nie zastanawiał. Podobnie zresztą odnosił się do śmierci, która została odizolowana wysokimi płotami szpitali, hospicjów i domów opieki, a zatem jakby w ogóle nie istniała. Świadomość przemijanie odróżnia człowieka od zwierzęcia. Konsumpcjoniści zostali tej zdolności pozbawieni w sterowanym przez media procesie wtórnego zezwierzęcenia.

Tych, których nie wymiótł z kościołów konsumpcjonizm, zniechęcił równoległy z nim w czasie kryzys religii instytucjonalnych. Często dotknął on ludzi bardzo dla Kościoła wartościowych, bo głęboko wierzących i inteligentnych. Ich z kolei odstręczyły dogmatyzm i skostnienie poglądów. Większość dogmatów Kościoła katolickiego ma swoje źródło nie w Biblii, lecz została sformułowana przez tzw. Ojców Kościoła, czyli teologów działających w okresie od III do VIII w n.e. Przy całym szacunku dla tych czcigodnych ludzi, można odnieść wrażenie, że zrobili oni wiele, by proste i przystępne przesłanie Jezusa Chrystusa maksymalnie skomplikować i zagmatwać. Niektóre z obowiązujących interpretacji (np. dogmat o Świętej Trójcy) to przyczynowo-skutkowe potworki. Jeszcze gorzej jest z dogmatami znacznie późniejszej proweniencji, jak np. wzbudzający wiele kontrowersji dogmat o nieomylności papieża w sprawach wiary. Warto też wspomnieć, że niemało wiernych zraziło do katolicyzmu jego nieprzejednane i niezrozumiałe (zwłaszcza wobec problemu AIDS) stanowisko w sprawie antykoncepcji.

Konsumpcjonizm i kryzys religii instytucjonalnych dotknęły wszystkich wyznań. Stosunkowo najbardziej obronną ręką wyszły religie najbardziej fundamentalne i nietolerancyjne, a wiec z jednej strony islam, a z drugiej strony odłamy protestantyzmu rodem z USA. Z kolei najbardziej poszkodowane zostały tradycyjne kościoły protestanckie (anglikanizm i luteranizm), pomimo ( a może właśnie dlatego), iż starały się one intensywnie modernizować w duchu poprawności politycznej. Okazało się, że kapłaństwo kobiet, czy wyświęcanie biskupów otwarcie przyznających się do homoseksualizmu jest dobrze odbierane przez media, ale fatalnie przez wiernych. Dzisiaj w protestanckich świątyniach Wielkiej Brytanii, Holandii, czy Skandynawii ze świecą nie znajdzie się człowieka, który by tam przyszedł się pomodlić. Natomiast katolicyzm stanął w obliczu następnej katastrofy, jaką stała się dla niego walka z „pedofilią”.

Cudzysłowu użyłem celowo, bowiem w mojej ocenie mamy do czynienia ze sztucznie wykreowaną w USA i narzuconą światu hucpą, mającą na celu poddanie ludzkości zamordystycznej kontroli i cenzurze. Większość zbrodni przypisywanych „pedofilom” to czyny sadystów, którzy atakują dzieci tylko dlatego, że są one najłatwiejszymi ofiarami. Ilość „pedofilów” wzrasta też co najmniej stokrotnie, jeśli za pedofilię uznaje się (wg terminologii amerykańskiej) wszelkie czynności seksualne wobec osób prawnie nieletnich lecz seksualnie całkowicie dojrzałych (czyli nastolatków). Można wtedy uznać Romana Polańskiego za zbrodniarza, a każdego mężczyznę za potencjalnego zboczeńca. Tylko w kraju tak przesiąkniętym do szpiku kości hipokryzją, jak USA mogło się zrodzić prawo, w myśl którego nastolatek jest za młody na seks, ale jednocześnie wystarczająco dorosły na krzesło elektryczne.

Nie można wykluczyć, że krucjata przeciwko „pedofilom” od początku została pomyślana jako perfidna intryga wymierzona w katolicyzm. Prawdziwym, lecz za to odwiecznym problemem Kościoła katolickiego nie jest pedofilia, ale homoseksualizm sporej części kapłanów. Jest znamienne, że olbrzymia większość „pedofilskich zbrodni” kleru katolickiego to czyny seksualne popełnione w stosunku do nastoletnich chłopców i młodych mężczyzn (ministrantów, chórzystów, uczniów szkół kościelnych, kleryków). Świadczy to o tym, że o ile heteroseksualni mężczyźni wstępują do stanu kapłańskiego ze szczerym postanowieniem wyrzeczenia się życia seksualnego, o tyle homoseksualiści wręcz przeciwnie. Oni zostają kapłanami po to, żeby w pełni swoje skłonności seksualne realizować. Część z nich dochodzi do bardzo wysokich godności kościelnych. Stają się autorytetami dla wiernych, jednocześnie przez całe życie pozostając w konflikcie z sumieniem, moralnością, religią, a nawet wiarą. Jeśli „pedofilia” nie ma być gwoździem do trumny katolicyzmu, lobby homoseksualne musi zrozumieć i uznać, że jego czas w Kościele minął bezpowrotnie. Dzisiejszemu Kościołowi najbardziej potrzebni są mężczyźni z jajami. Takim był Jan Paweł II i na pewno nie brakuje takich wśród dzisiejszych kapłanów. Nowych trzeba pozyskać, znosząc jak najprędzej celibat.

Od 5 lat na Stolicy Piotrowej zasiada papież Benedykt XVI. Już w chwili wyboru wiadomo było, iż nie posiada on charyzmy swego poprzednika. Liczono jednak, że inteligencja i doskonała wiedza teologiczna pomogą mu w przeprowadzeniu Kościoła przez trudny okres. Przykro to stwierdzać, ale Benedykt XVI jak na razie nie podołał temu zadaniu. Ekumenizm, z takim trudem i konsekwencją budowany przez Jana Pawła II, jest obecnie w rozsypce. Kontrowersyjnymi decyzjami i niezbyt przemyślanymi słowami obecny papież zraził do siebie zarówno żydów, jak i muzułmanów. Zapewne zrazi i Polaków, jeśli nadal z niewiadomych powodów zwlekać będzie z beatyfikacją Jana Pawła II. Kościół Benedykta XVI to Kościół w głębokiej defensywie, przepraszający za popełnione i nie popełnione winy, co zachęca tylko przeciwników do coraz bardziej bezczelnej krytyki. Jednocześnie nieuniknione reformy są odwlekane. Zniesienie celibatu jest potrzebą chwili, nawet za cenę schizmy. Wątpliwe jednak, by Benedykt XVI zdecydował się na taki krok. Życząc mu wielu jeszcze lat życia, należy jednocześnie mieć nadzieję, że jego następca okaże się człowiekiem odważnym i energicznym.