czwartek, 26 listopada 2009

Marksistowskie spojrzenie na kryzys

Ekonomia ma to do siebie, że można na nią patrzeć z różnych punktów widzenia i wyciągać zupełnie odmienne wnioski, z których wszystkie okażą się przynajmniej częściowo słuszne. W szczególności mamy mnóstwo teorii na temat przyczyn kryzysów gospodarczych i w każdej tkwi ziarenko prawdy. Dlatego, chociaż bardziej przekonują mnie poglądy Misesa, aniżeli Marksa, pozwolę sobie przypomnieć, co ten ostatni twierdził odnośnie cyklicznie pojawiających sie okresów recesji w gospodarce.

Dla Karola Marksa punktem wyjścia był nierozwiązywalny jego zdaniem w gospodarce kapitalistycznej antagonizm pomiędzy kapitałem a pracą. Z grubsza rzecz biorąc, uważał, iż pracodawcy (kapitaliści) płacą "za mało" pracobiorcom (robotnikom), w zamian przywłaszczają sobie "za dużo" zysku, który przeznaczają na dalsze inwestycje. Ponieważ dochody konsumentów (których gros stanowią robotnicy) rosną znacznie wolniej, niż zyski producentów, w pewnym momencie pojawia się nadprodukcja, czyli wytworzone towary, na które nie ma popytu. W ten sposób chciwość kapitalistów obraca się przeciwko nim samym. Zaczyna się kryzys.

Można się z Marksem zgadzać lub nie, ale trzeba mu przyznać przynajmniej cząstkową rację. Doświadczenia historyczne potwierdzają, że w społeczeństwach, w których doszło do nadmiernego rozwarstwienia dochodowego i majątkowego trudno o długotrwały i stabilny rozwój. Zarówno rzesze biedaków, jak i opływający w dostatki i zainteresowani jedynie utrzymaniem status quo bogacze stają się kulami u nogi gospodarki. Oczywiście zjawisko przeciwne w postaci nadmiernej urawniłowki również jest gospodarczo szkodliwe.

Poglądy Marksa zyskały dużą popularność i wpłynęły na ustawodawstwo gospodarcze. Właśnie w celu zapobiegania kryzysom nadprodukcji wprowadzono zasiłki dla bezrobotnych, płace minimalne, jak również progresję podatku dochodowego. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że zarówno teoria Marksa, jak też podjęte pod jej wpływem działania odnosiły się do całkiem innych warunków gospodarczych, niż dzisiaj, a mianowicie do systemu opartego na pieniądzu wymienialnym na złoto, stałych kursach wymiany walut i braku inflacji .

Jak wiemy, lekarstwa na jedną chorobę są w stosunku do innej kompletnie nieprzydatne, a nawet szkodliwe. Sporządzone według marksistowskiej receptury środki antykryzysowe zupełnie nie skutkują w całkowicie zmienionej rzeczywistości gospodarczej, z jaka mamy do czynienia obecnie. Podstawowy antagonizm nie przebiega od dawna pomiędzy kapitałem produkcyjnym a pracobiorcą, lecz pomiędzy kapitałem finansowym, a całą resztą społeczeństwa. Nie chcę głosić spiskowej teorii dziejów, ale od kilkudziesięciu lat mamy do czynienia ze strategicznym sojuszem pomiędzy sektorem finansów i władzą polityczną. Sojuszem, który przy pomocy inflacji, manipulacji stopami procentowymi i nierównego dostępu do informacji systematycznie ograbia większość ludzi z ich ciężko zapracowanych dochodów.

Obecny kryzys to nie kryzys nadprodukcji, lecz nadpłynności pieniądza. Środki zgromadzone przez bankierów są niewspółmiernie duże w stosunku do zasobów, którymi dysponuje reszta gospodarki. Środki te nie służą finansowaniu konsumpcji, ani inwestycji, lecz jedynie pompowaniu kolejnych, coraz większych baniek spekulacyjnych. Wygląda jednak na to, że gra w bańki dobiega kresu. Rosnące wbrew wszelkiej rynkowej logice indeksy giełdowe nie przyciągną już milionowych tłumów drobnych inwestorów, bo ci zwyczajnie nie mają już ani wolnej gotówki, ani chęci do ryzyka, ani zaufania do władzy, która ewidentnie kłamie. Giełda oparta na transakcjach typu "dzisiaj ja od ciebie, a jutro ty ode mnie" nie może rosnąć w nieskończoność. Prędzej, czy później ktoś nie wytrzyma nerwowo. Zacznie się paniczna ucieczka w tangibles, która skończy się hiperinflacją. Mane, Tekel, Fares, Panowie bankierzy!