poniedziałek, 28 września 2009

Cień Ludwika XVI

Na wielu blogach i forach internetowych pojawiły się w ostatnim czasie porównania obecnej kryzysowej sytuacji gospodarczej systemu kapitalistycznego do schyłku realnego socjalizmu w latach 80-tych XX wieku. To trafne spostrzeżenia, ale, moim zdaniem, jeszcze większa analogia istnieje pomiędzy czasem obecnym, a końcówką wieku XVIII, czyli schyłkiem feudalizmu.

Feudalizm dzisiaj kojarzy nam się z zacofaniem, ale w swoim czasie był ustrojem bardzo postępowym, bowiem następował po niewolnictwie. Gospodarczo był od niewolnictwa zdecydowanie wydajniejszy, bo, jak wiemy, "z niewolnika nie ma dobrego pracownika". Polegał on na dzierżawie ziemi będącej własnością feudała przez rzeszę drobnych najemców - chłopów. Obie strony odnosiły korzyści z takiego stanu rzeczy, ponieważ:
- dzierżawa przynosiła feudałowi zysk w postaci pańszczyzny bądź czynszu, którego by nie miał, gdyby nie umowa z chłopami
- uprzednio bezrolni chłopi zyskali możliwość nie tylko wykarmienia rodziny, ale także sprzedaży nadwyżek produktów z dzierżawionych pól na rynku

Z biegiem wieków pierwotna umowa dobrowolnej dzierżawy ulegała coraz większym zmianom na korzyść szlachty, a na niekorzyść chłopów. Tam, gdzie obowiązywała pańszczyzna, jej wymiar został jednostronnie podniesiony przez szlachtę z kilku dni w miesiącu na kilka dni w tygodniu, a tam, gdzie obowiązywał czynsz, został on drastycznie zwiększony. Dodatkowo szlachta wprowadziła pozaekonomiczne przywileje dla siebie, jak prawo pierwszej nocy i inne seksualne ekscesy względem chłopów, którym zakazano również opuszczania miejsca zamieszkania. Z wolnych ludzi stali się więc prawie niewolnikami.

Chłopi musieli się godzić na te niekorzystne zmiany, ponieważ po stronie szlachty stał państwowy aparat przymusu. Niepokorni szli w dyby lub uciekali do miast, gdzie powiększali szeregi mieszczaństwa. Z czasem również wśród szlachty nastąpiło duże rozwarstwienie. Na czoło wysunęła się ta część, która miała największy dostęp do władzy państwowej (króla, księcia, cesarza), czyli arystokracja. Drogą korupcji ("Uznamy Twego syna z nieprawego łoża za prawowitego następcę tronu, Miłościwy Panie, ale w zamian...") systematycznie poprawiała swą pozycję materialną kosztem pozostałych klas (chłopi, mieszczanie, drobna szlachta). Doszło do tego, że niewielka ilościowo grupka zawłaszczała większość dochodu wyprodukowanego w pocie czoła przez resztę społeczeństwa.

Rozwarstwienie majątkowe jest warunkiem postępu, ale nadmierne rozwarstwienie zawsze prowadzi do niewydolności systemu. Klasa pasożytnicza nie konsumowała proporcjonalnie do swoich dochodów i nie inwestowała ich w produkcję, lecz je tezauryzowała. Gospodarka zaczęła się kurczyć. Skarb państwa świecił pustkami, a władcy byli zmuszeni zaciągać długi u lichwiarzy na wysoki procent. Przywileje arystokratów i szlachty stały się głównym hamulcem rozwoju.

Wiemy, co nastąpiło potem. Rewolucja Francuska, której symbolem stała się gilotyna. Na szafocie stracił życie nieszczęsny Ludwik XVI, a po nim setki tysięcy niewinnych ludzi. Rewolucja była jednym z najbardziej ohydnych rozdziałów w historii ludzkości, lecz z ekonomicznego punktu widzenia przyniosła jak najbardziej pożądane efekty. Klasa pasożytnicza w innych krajach zrozumiała, że jej czas się skończył i w przeciągu50 lat (do Wiosny Ludów, czyli 1848) mniej lub bardziej dobrowolnie wyrzekła się swoich przywilejów.

Równość szans zaowocowała ustrojem kapitalistycznym i niebywałym skokiem cywilizacyjnym całej ludzkości. Kapitalizm rozwijał się w miarę spójnie przez około 150 lat, lecz później stopniowo w systemie zaczęło coraz bardziej zgrzytać. Powód jest ten sam, co w feudalizmie. Degeneracja demokracji spowodowała powstanie nowej klasy pasożytniczej, która niczym rak toczy gospodarkę świata. System znów stał się niewydolny, a narastający w lawinowym tempie dług publiczny grozi załamaniem światowych finansów w ciągu najbliższych kilku lat.

Współczesna klasa pasożytnicza powstała w wyniku sojuszu zdegenerowanych elit politycznych (partyjne zakłamane sitwy od lewicy do prawicy) i sektora finansowego. Symbolem tego sojuszu jest amerykański FED, prywatno-państwowa organizacja o charakterze mafijnym, nie podlegająca żadnej społecznej kontroli i działajaca w interesie wielkiego kapitału. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu sektor finansowy (banki i ubezpieczenia) odgrywał rolę usługową w stosunku do kapitału produkcyjnego. Dzisiaj role są całkowicie odwrócone i "ogon merda psem".

Władza polityczna jest powiązana z kapitałem finansowym milionami korupcyjnych układów. Pozornie banki działają w ramach ogólnych przepisów prawa i nie są obdarzone jakimiś szczególnymi przywilejami. W rzeczywistości państwo stoi na straży interesów klasy pasożytniczej. Kiedy rozpoczął się obecny kryzys idąca w biliony pomoc państwowa popłynęła do finansjery osłabionej przez własne zachłanne i ryzykowne spekulacje. Z pieniędzy podatników wypłacono bonusy bankierów. Zarówno konsument, jak i producent zostali w bandycki sposób ograbieni.

Rozwarstwienie majątkowe postępuje w zastraszajacym tempie. W USA w ciągu ostatnich 30 lat spadły realne dochody 80% społeczeństwa. Jednocześnie dochody najbogatszych wzrosły w sposób nigdy nie notowany w historii. Podobnie dzieje się na całym świecie. W krajach postkomunistycznych, w tym w Polsce jest jeszcze gorzej, gdyż państwa te nie miały możliwości rozwijania się w zdrowym kapitalizmie, lecz weszły wprost z realnego socjalizmu do kapitalizmu w pełni zdegenerowanego.

W odróżnieniu od feudalizmu dzisiejsza klas pasożytnicza nie tezauryzuje zawłaszczonych dochodów. Strukturalna inflacja czyniłaby takie działanie nieopłacalnym. Wielki kapitał tworzy w zamian bańki spekulacyjne, które z jednaj strony skrywaja inflację, a z drugiej stanowią pułapkę na tych wszystkich, którzy jeszcze posiadają jakieś oszczędności. Dzieje się to z pełną aprobatą, a często wręcz na zlecenie organów państwa. Spekulacje akcjami, surowcami, walutami i nieruchomościami są dla klasy pasozytniczej źródłem zysków kosztem biedniejacego społeczeństwa.

Ten oszukańczy mechanizm to jednak nie "perpetuum mobile". Krach musi nastąpić wcześniej, czy później z czysto matematycznych powodów. Jest "za pięć dwunasta" i ludzkość ma jeszcze czas, żeby zapobiec katastrofie. Czy znowu na drodze rewolucji? Czy znowu muszą spadać łby, żeby "oni" zrozumieli, że tak dalej być nie może? Mam nadzieję, że nie, lecz widmo Ludwika XVI krąży już po świecie.

niedziela, 27 września 2009

Ręce precz od Romka, USrańcy

Roman Polański urodzony w Paryżu jako Raymond Roman Liebling nigdy moim filmowym Lieblingiem nie był. Jako aktor - cienias, jako reżyser - przeciętniak. Gdyby nie żydowskie korzenie, zapewne nie zrobiłby światowej kariery. Nie byłoby Wielkiego Polańskiego, tak, jak nie byłoby Wielkiego Kosińskiego, czy Wielkiego Kapuścińskiego. Z drugiej strony, trudno go winić, że skorzystał z handicapu, jaki dało mu pochodzenie. Każdy by skorzystał.

Muszę przyznać, że, jako do człowieka, czułem i czuję do Romana Polańskiego sporo sympatii. Częściowo wynika to ze zwykłego ludzkiego współczucia. Polański nie miał łatwego życia. Przetrwał holocaust, lecz wielu jego bliskich nie przetrwało. W makabrycznych okolicznościach stracił będącą w ciąży żonę Sharon Tate, zamordowaną przez bandę Charlesa Mansona. Podobało mi się też, iż Polański nigdy nie pluł na Polskę, jak czyniło to wielu innych emigrantów, nie tylko żydowskiego, ale i czysto polskiego pochodzenia. Wręcz przeciwnie, do Polski czuł zawsze sentyment. Fakt, że na starość uprosił Wajdę, aby ten obsadził go w roli Papkina (do której pasował, jak wół do karety) w filmowej wersji "Zemsty" Fredry jest naprawdę wzruszający. No i wreszcie jeszcze jeden argument na korzyść Polańskiego. Zagrał na nosie Amerykanom i nie dał się zapuszkować do więzienia, kiedy oskarżono go pod idiotycznym zarzutem gwałtu na małolacie. Tym bardziej boli, że teraz padł ofiarą podstępnego aresztowania w Szwajcarii.

USA to kraj totalnie zakłamany, a jednocześnie państwo policyjne, który uzurpuje sobie prawo do panowania nad całym światem. Standarty moralne obowiązujące w USA to szczyt hipokryzji, szczególnie w zakresie tzw. poprawności politycznej. Pod pozorem walki z pedofilią pobito tam wszelkie rekordy absurdu. Jakieś 10lat temu głośna była sprawa Polaka, którego skazano bodajże na 40 lat więzienia za "molestowanie seksualne" kilkuletniej córki swojej portorykańskiej konkubiny. Nasz rodak nie uczynił nic poza tym, iż pod nieobecność matki, która pracowała wieczorami jako kelnerka, kąpał dziecko. Matka i córka zeznawały zgodnie na jego korzyść, ale nic nie pomogło. "Amerykańska moralność" zatriumfowała. Na długoletnie więzienie skazano też nauczycielkę, która zaszła w ciążę z uczniem. Doszło do tego, że dziadkowie, a nawet ojcowie boją się brać przy świadkach dzieci na kolana. Trzyletnie dziecko bez majteczek na plaży jest "niepoprawne politycznie", a jeśli to dziewczynka, to obowiązkowo musi mieć także staniczek. USrana moralność made in USA. Sprawa Polańskiego, to kolejny przykład zidiocenia tamtejszego prawa. Po 31 latach ściga się 76-letniego faceta za czyn, który zasługiwał co najwyżej na negatywny osąd prasy. W krajach cywilizowanych (do których USA nigdy nie należało) istnieje instytucja przedawnienia i nawet mordercom po tak długim czasie się odpuszcza.

To, że USrańcy zdolni są do wszystkiego, jest ogólnie wiadome. Ale fagasowskie zachowanie Szwajcarów to niespodzianka. Następny "osioł trojański Ameryki" w samym sercu Europy. Jakby ktoś nie wiedział, dlaczego szwajcarskie samochody oznaczone są literkami CH, to teraz już wie.




niedziela, 20 września 2009

O cierpieniu i głupocie

Właśnie wróciłem z apteki wkur....., jak jasna cholera. Odmówiono mi realizacji recepty na tabletki nasenne, bo ich ilość lekarz napisał cyfrą, a nie słownie (20 zamiast dwadzieścia). Podobno takie są przepisy NFZ. Sprawdziłem w internecie, zgadza się. Znowu jakiś urzędniczyna utrudnia mi życie i ogranicza moją wolność osobistą. I jeszcze bierze za to duże pieniądze z moich podatków.

Środki nasenne to mały pikuś. Gorsza sprawa jest ze środkami przeciwbólowymi, do których normalny człowiek też nie ma dostępu. Widziałem w życiu już kilkoro ludzi, którzy umierali w strasznych cierpieniach z powodu bezduszności lub głupoty lekarzy. Mojej Śp. teściowej umierającej w szpitalu na raka lekarz kazał podać Pyralginę w tabletkach. Przy niedrożnym od tygodni przewodzie pokarmowym! W XXI wieku! Jeżeli już podadzą jakiś poważny lek przeciwbólowy, to zazwyczaj w najmniejszej możliwej dawce. Nic dziwnego, że w polskich szpitalach onkologicznych ludzie skaczą z okien.

Lekarze to przecież, na ogół, ludzie inteligentni. Dlaczego więc postępują z chorymi w tak nieludzki sposób? Rozmawiałem na ten temat z kilkoma znajomymi lekarzami. Głównym powodem daleko posuniętej powściągliwości w podawaniu środków przeciwbólowych jest obawa przed posądzeniem o eutanazję. Przed posądzeniem, że zapobiegając cierpieniu nieuleczalnie chorego człowieka skrócili mu życie np. o 2 godziny. Dorobiono do tego całą filozofię. Co prawda, nie z ust lekarzy, ale wielu innych ludzi słyszałem , że "cierpienie człowieka jest wolą Boga "i, że "cierpienie uszlachetnia".

Jest to najbardziej potworne bluźnierstwo, jakie człowiek może wypowiedzieć. Myślę, że ci, co głoszą takie poglądy, a jednocześnie w nie nie wierzą sami wydali już na siebie wyrok. W Piekło nie wierzę, ale w nieodwracalną eutanazję jednostek "niepełnowartościowych moralnie" jak najbardziej. Ale co z tymi, co naprawdę wierzą w to co mówią? Bóg to doskonała logika, więc głupota powinna być grzechem śmiertelnym. Patrząc na to z drugiej strony, jakich nas Panie Boże stworzyłeś, takich nas masz. Więc może jednak głupota jest okolicznością łagodzącą, a niegodziwość popełniona z głupoty nie jest równoznaczna z niegodziwością popełnioną z premedytacją?

Pewnie tak jest, że Pan Bóg ludziom dobrej woli, ale małego rozumu daje jeszcze jedną szansę. Jakiś taki "czyściec dla głupich" jest jak najbardziej celowy. Dawka "uszlachetniającego cierpienia" aż do chwili zrozumienia błędu. Bo dla głupoty w życiu wiecznym na pewno nie ma miejsca.

piątek, 18 września 2009

Głogów i Grodno

Dziwnym trafem w 900 rocznicę Obrony Głogowa TVP (Wiadomości wieczorne + telegazeta) podała, powołując się na IPN, że podczas walk o Grodno w 1939 Rosjanie przywiązywali polskie dzieci do czołgów. Deja vu? Powtórka z historii? XX-wieczna wersja Dzieci Głogowskich? Sam nie wiem, co mam o tym myśleć. Z jednej strony na przestrzeni dziejów Rosjanie (zwłaszcza po pijanemu) wielokrotnie wykazywali się całkowitym brakiem człowieczeństwa. Jest takie jedno makabryczne wydarzenie z historii Rosji, o którym wkrótce napiszę. Z drugiej strony nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak można człowieka przywiązać do czołgu. Do pancerza? Do lufy? No, bo chyba nie do gąsienic, na miłość boską. Tfu, horror, biezobrazje i ohyda w jednym. Koszmary mi spać nie dają i zabrałem się do bloga o 3 w nocy. Chyba w tym IPN-ie komuś something pojebałos'. Głogów na G, Grodno na G i Gówno prawda też na G. Myślę, że to jednak antyrosyjska hucpa. Idę spać.

czwartek, 10 września 2009

Państwo błazeńskie

Nic tak nie wkurza ludzi, jak informacje o wysokich zarobkach innych, zwłaszcza, jeżeli te zarobki są absolutnie nieproporcjonalne do umiejętności i wkładu pracy. O ile duże pieniądze zarabiane przez Adama Małysza są jak najbardziej do zaakceptowania, to forsa, którą inkasują mianowani z partyjnego klucza prezesi spółek skarbu państwa wzbudza sprzeciw.

W jeszcze większą furię można wpaść, czytając w prasie o płacach w państwowej telewizji. I tak dowiadujemy się, że np.:
- pan K., "gwiazda" prognozy pogody zarabia 30.000 zł miesięcznie
- inny pan K., "gwiazda" Wiadomości zarabia 50.000 zł miesięcznie
- pan O., "gwiazda" Teleexpressu - 75.000 zł miesięcznie

To, że panowie O. i K. zarabiają taką forsę za kilkanaście minut na wizji tygodniowo, to wcale nie jest O.K. To jest O, k....!, a nawet O, k.... mać! To bezczelna kradzież pieniędzy, jaką my wszyscy, biedni i bogaci, płacimy w ramach abonamentu.

W dawnych czasach królowie hojnie wynagradzali błaznów, lecz czynili to z prywatnej, a nie państwowej kasy. Dlaczego dzisiaj podatnik ma opłacać horrendalne gaże całych tabunów trefnisiów z TVP? Państwo, w którym błazen zarabia lepiej od króla (lub prezydenta) jest państwem błazeńskim.

wtorek, 8 września 2009

Obrona Głogowa 1109

Nie jest łatwo odtwarzać przebieg wydarzeń historycznych sprzed setek lub tysięcy lat. Regułą w takich przypadkach jest niedostatek wiarygodnych tekstów źródłowych i obfitość legend oraz celowych przekłamań narosłych na przestrzeni wieków. Dlatego, chociaż historia nie jest nauką ścisłą, niekiedy warto dla ustalenia prawdy sięgnąć po logikę i przeprowadzić rzetelną analizę przyczynowo-skutkową.

Jeśli chodzi o wojnę polsko-niemiecką w roku 1109, to dopiero niedawno usunięto z polskich podręczników historii wymyśloną przez Wincentego Kadłubka bitwę na Psim Polu. Sądzę, iż 900 -lecie obrony Głogowa to dobra pora na skorygowania innego funkcjonującego w powszechnej opinii przeinaczenia, a mianowicie umiejscawiania ówczesnego głogowskiego grodu (a tym samym pola bitwy) na prawym, zamiast na lewym brzegu Odry.

Przeprowadźmy logiczną analizę, która pomoże nam rozstrzygnąć, gdzie rzeczywiście rozegrały się dramatyczne wydarzenia w sierpniu i wrześniu 1109 roku. Zacznijmy od topografii. Lewy brzeg Odry w Głogowie jest wysoki, a prawy niski i pod tym względem przez 900 lat nic zmienić się nie mogło. Gdzie lepiej usytuować gród? Na suchym i pewnym gruncie, czy na terenach systematycznie zalewanych przez nieuregulowaną Odrę? Ze względów obronnych najlepiej w widłach Odry i Baryczy - powiedzą niektórzy i powtórzą tym samym nie popartą żadnymi dowodami, choć mocno ugruntowaną nawet wśród profesjonalnych historyków bajkę. W ciągu minionych 900 lat zarówno Odra, jak i Barycz wielokrotnie zmieniały swój bieg. Na podstawie opisów i map zamieszczonych w dziele Juliusa Blaschkego "Historia Głogowa i Ziemi Głogowskiej" z 1913 roku można wnioskować, że do końca XIII wieku ujście Baryczy do Odry znajdowało się w okolicach dzisiejszego Krzepowa, a więc kilka kilometrów od miejsca bitwy z roku 1109. Skąd wzięło się więc przekonanie, iz ówczesne ujście Baryczy jest tożsame z dzisiejszą końcówką Starej Odry? Być może się mylę, lecz uważam, iż po raz pierwszy to przypuszczenie pojawiło się w pracach XIX-wiecznych niemieckich historyków. Umiejscowiali oni obronę Głogowa na prawym brzegu Odry, pragnąc w sposób stronniczy udowodnić tezę, iż słowiański Głogów był wyłącznie prawobrzeżny, natomiast zasadnicze miasto położone na lewym brzegu zostało od podstaw zbudowane przez Niemców.

Przejdźmy teraz do źródeł historycznych. Z opisu Geografa Bawarskiego można domniemywać, że Głogów powstał w VIII-IX wieku jako gród słowiańskiego plemienia Dziadoszan. Prawdopodobnie był nawet czymś w rodzaju ich plemiennej stolicy. Dziadoszanie zasiedlali lewy brzeg Odry w jej środkowym biegu. Dlaczego mieliby więc sytuować swój najważniejszy gród na przeciwległym biegu rzeki? Zapewne trafi sie jakiś mądrala, który powie: po to, żeby w razie ataku Niemców pod osłoną Odry doczekać pomocy bratnich Polan. Tyle, że to też będzie brednia. W czasach, kiedy Dziadoszanie stawiali Głogów, zagrożenie ze strony Niemiec jeszcze nie istniało. Niewiele wiemy na temat stosunków pomiędzy poszczególnymi plemionami słowiańskimi w czasach przedpiastowskich, lecz teorię o słowiańskim braterstwie można spokojnie wsadzić między bajki. Zapewne Polanie, Dziadoszanie, Ślężanie, Bobrzanie i inni prowadzili ze sobą nie kończące się wojenki o kobiety i bydło, tak, jak wszędzie na świecie na określonym szczeblu rozwoju.

Koronnym argumentem na rzecz położenia głogowskiego grodu na prawym brzegu Odry jest kronika Galla Anonima. 24 sierpnia 1109 roku, w dzień Św. Bartłomieja "cesarz Henryk V ... przeprawił się za jednym zamachem pod miastem Głogowem, w miejscu, gdzie nikt tego nie oczekiwał i gdzie nikt przedtem się nie przeprawiał, ani nie wiedział o jego istnieniu i dlatego nikt go nie bronił". Skoro cesarz przeprawił się przez Odrę, a następnie rozpoczął oblężenie, to wydaje się przesądzone, iż gród leżał na prawym brzegu rzeki. Ale może powyższy opis Galla Anoinima należy interpretować jako "cesarz z jazdą", a nie "cesarz z całą armią"? Wiemy, że poziom wody w Odrze był wówczas niski. Przyjmijmy, że było to np. półtora metra. Rzekę o takiej głębokości sforsuje bez problemu jeździec na koniu, dla piechura będzie to bardzo trudne (ludzie w XII wieku byli znacznie niżsi, niż dzisiaj i na ogół nie umieli pływać), a dla wozów taborowych wręcz niemożliwe. Pewne jest więc tylko to, że niemiecka konnica przebyła nieoczekiwanie dla głogowian Odrę i z zaskoczenia zdobyła połozone na prawym brzegu podgrodzie.

Celem wyprawy Henryka V było polityczne podporządkowanie sobie państwa Piastów poprzez obalenie Bolesława Krzywoustego i osadzenie na tronie Zbigniewa. Dlaczego więc, po sforsowaniu Odry, cesarz nie ruszył z armią na Poznań, tak, jak to uczynił w 1157 roku Fryderyk Barbarossa? Zamiast tego niemiecki władca wdał się w przewlekłe oblężenie Głogowa, które po kilku tygodniach przyniosło mu jedynie wielkie straty. Trudno zakładać, ze Henryk V był idiotą wykrwawiającym swe wojska pod grodem pozbawionym po przekroczeniu Odry przez Niemców wszelkiego znaczenia strategicznego. Nie wytrzymuje też krytyki twierdzenie, że cesarz szturmował Głogów obawiając się, iż jego nieliczna załoga (najwyżej ze 100 wojów plus cywilni mieszkańcy grodu) może zagrozić tyłom wojsk niemieckich (co najmniej 10.000) maszerujących w głąb Wielkopolski. Jedynym logicznym rozwiązaniem tej zagadki jest przyjęcie tezy, że większość sił cesarskich (piechota i tabory) w ogóle się przez Odrę nie przeprawiła. O takim właśnie przebiegu wydarzeń świadczy też to, co nastąpiło po zwinięciu oblężenia. Marsz Henryka V pod Wrocław był niczym innym, niż ostatnią, rozpaczliwą i nieudaną próbą sforsowania Odry.

Na korzyść prawobrzeżnego położenia głogowskiego grodu teoretycznie świadczą przeprowadzone tam wykopaliska archeologiczne. Znaleziono tam ślady drewniano-ziemnych wałów otaczających teren o wymiarach 114 x 81 m, co uznano za resztki grodu. Zwróćmy uwagę na te wymiary. Grajdołek wielkości boiska do piłki nożnej miałby być fortecą, na której połamał sobie zęby najpotężniejszy władca ówczesnej Europy? Jestem przekonany, że odkopano jedynie pozostałości podgrodzia zdobytego przez Niemców w pierwszym dniu walk. Właściwy gród zlokalizowany zapewne w okolicach dzisiejszego zamku i po przeciwnej stronie Bramy Brzostowskiej dopiero oczekuje na odkrycie.

Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt sprawy i zastanowić się, dlaczego prawie wszystkie niemieckie wyprawy wojenne w XI-XII w. przeciwko państwu Piastów kierowały się przez Głogów. Zarówno Henryk II, jak też Henryk V i Fryderyk Barbarossa usiłowali się przeprawić przez Odrę właśnie tutaj. Moim zdaniem sugeruje to istnienie w Głogowie nie zwykłego brodu, lecz mostu przez Odrę, jedynego na przestrzeni kilkuset kilometrów. To właśnie opanowanie tej strategicznie ważnej przeprawy było stawką walk toczonych w roku 1109.











piątek, 4 września 2009

Na początku było Słowo

Pamiętacie wypracowania szkolne na temat: "Co artysta chciał wyrazić w ...?"?. Podobne rozterki, co gimnazjaliści i licealiści, tyle, że poważniejsze, można przeżywać analizując treść Pisma Świętego.

Oto pierwsze trzy zdania Ewangelii według Jana, pochodzące ze starego hymnu, który prawdopodobnie istniał na długo przed narodzinami Jezusa w Betlejem:

Na początku było Słowo,
a Słowo było u Boga,
a Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez Niego nic się nie stało

Jak zrozumieć ten pozornie bezsensowny bełkot? I dlaczego św. Jan Ewangelista uznał za stosowne umieścić ten tekst na początku Ewangelii? Oficjalna chrześcijańska wykładnia brzmi: wspomniane tu Słowo to Syn Boży, Jezus Chrystus. Kościół wyciągnął też wnioski z w/w tekstu i uznał, że Syn Boży, chociaż jest zrodzony z Boga Ojca, to istnieje "od początku". Aktualne wyznanie wiary kościoła katolickiego zawiera stwierdzenie, iż "Syn Boży... z Ojca jest zrodzony przed wszystkimi wiekami". A zatem Jezus Chrystus został zrodzony z Ojca na początku dziejów, a z matki Maryi dziewicy w Betlejem w czasach historycznych, żeby było ciekawiej za sprawą Ducha Świętego. A parę wieków później Ojcowie Kościoła po długich debatach i sporach uznali, że Duch Święty pochodzi zarówno od Ojca, jak i od Syna.

A więc podsumujmy: Najpierw Syn poczęty przez Ojca ("zrodzony, a nie stworzony") bez udziału kobiety, potem Duch pochodzący jednocześnie od Ojca i Syna (nie sprecyzowano w jaki sposób), a wreszcie Syn poczęty przez Maryję za sprawą Ducha (który jednak nie jest ojcem, bo jest nim Bóg Ojciec) i urodzony w stajence betlejemskiej. Toż to tak koszmarny produkt chorej wyobraźni, że przy nim niepokalane poczęcie to "bułka z masłem". Wątpiącym Kościół tłumaczy, że "ludzki rozum nie jest w stanie ogarnąć", a "dla Boga nie ma niczego niemożliwego".

A może rozwiązanie jest inne i proste, jak dwa razy dwa? Ewangelia została napisana w języku greckim. Greckie "logos" można przetłumaczyć, nie tylko jako "słowo", ale także jako "rozum" (stąd: logika). Podstawiamy do wzoru i otrzymujemy:

Na początku był Rozum,
a Rozum był u Boga,
a Bogiem był Rozum.
On był na początku u Boga.
Wszystko przez Niego się stało,
a bez Niego nic się nie stało.

Wnioski niech każdy wyciągnie sam, zgodnie z własnym rozumem. Dla mnie odkrycie prawdziwego sensu przesłania św. Jana było wstrząsające, ale i bardzo pozytywne. Pozwoliło mi na zrozumienie istoty Boga i sensu ludzkiej egzystencji.


wtorek, 1 września 2009

Wyjątkowy naród

Młody człowiek uczący się historii w polskiej szkole, a następnie pogłębiający swą wiedzę historyczną w oparciu o polską telewizję może łatwo dojść do wniosku, iż Polacy to naród szczególny. Miłujący pokój, walczący jedynie w obronie ojczyzny lub "za wolność naszą i waszą", szlachetny i wspaniałomyślny dla wrogów. Za to najbliżsi sąsiedzi (zwłaszcza ci ze wschodu i zachodu) to się nam trafili "z piekła rodem". Od niepamiętnych czasów napadali nas podstępem i znienacka, mordowali nasze dzieci i starców, gwałcili nasze kobiety, łupili nasze bydło i nierogaciznę, palili nasze zagrody. Zresztą sąsiedzi nieco dalsi (Szwedzi, Turcy, Tatarzy) też nie byli pod tym względem wiele lepsi. Czy ten obraz odpowiada prawdzie? Spróbujmy cofnąć się do początków naszej państwowości i przeanalizować genezę naszych konfliktów z innymi nacjami.

Zacznijmy od południowych sąsiadów, Czechów. W obiegowym pojęciu nie jest to szczególnie niegodziwy wróg, ale i żaden przyjaciel. Pamiętamy, że w czasach piastowskich Czesi sprzymierzali się przeciwko nam z Niemcami (np. w 1109), mają też na sumieniu różne wobec nas przewiny, jak kradzież relikwi św. Wojciecha, czy wykastrowanie Mieszka II. Początki jednak były jak najbardziej dobrosąsiedzkie. Przejęliśmy od Czechów chrześcijaństwo, a związek polsko-czeski przypieczętowany został ślubem Mieszka I z Dobrawą. To była wówczas duża rzecz, która wybawiała nas od niebezpieczeństwa nawracania "ogniem i mieczem" przez Niemców. Powinniśmy być więc chyba wdzięczni Czechom za to, że dzieki nim uniknęłismy losu Wieletów i Obodrzyców (podobnie, jak Litwini nam za nie podzielenie losu Prusów i Jaćwingów). Jak odwdzięczył się braciom Czechom nasz pierwszy historyczny władca? Zaatakował ich w sojuszu z Niemcami i zabrał połowę ich państwa (Dolny i Górny Śląsk, zachodnia Małopolska z Krakowem).
Tak, tak, pierwsze mury na Wawelu postawili Czesi, gdyby ktoś nie wiedział. Bolesław Chrobry (pół-Czech) kontynuował na odcinku południowym politykę ojca. Zmieniał książąt czeskich , jak marionetki, a jednego z nich Bolesława Rudego kazał podstępnie uwięzić i oślepić. W końcu sam objął władzę w Pradze, co prawda nie na długo. Czy więc można się dziwić, że w późniejszym okresie Czesi starali się nam odwdzięczyć "pięknym za nadobne"?

Skoro już wiemy, że z Czechami to my "zaczęliśmy", przejdźmy teraz do stosunków z Niemcami. Tu nie powinno być żadnych wątpliwości, po czyjej stronie leży historyczna wina. Drang nach Osten, Krzyżacy i wszystko jasne. Pierwszy historyczny polsko-niemiecki konflikt to zwycięska dla nas bitwa pod Cedynią w 972. Do dziś nie za bardzo wiadomo, czy to Niemcy wtargnęli w granice państwa Mieszka I, czy też było wręcz odwrotnie. Granice w tamtych czasach nie były zbyt precyzyjne. W sumie był to jednak "mały pikuś", zwłaszcza, że potem nastąpiło wiele lat doskonałych stosunków z Niemcami, których ukoronowaniem był Zjazd Gnieźnieński Ottona III i Bolesława Chrobrego w roku 1000. Rąsia, buźka, sztama i deutsch-polnische Freundschaft. Następny król niemiecki Henryk II ( święty Kościoła Katolickiego) nie przypadł jednak Chrobremu do gustu. Nasz dzielny władca rozpoczął wówczas z Niemcami wojnę prewencyjną (tak, jak George W. Bush z Irakiem) i przez kilka lat systematycznie najeżdżał Miśnię , Merseburg i inne wschodnioniemieckie grody. Wojska Chrobrego były zbyt słabe, by dłużej utrzymać zdobyty teren, ale, co się nagwałciły i nałupiły, tego im nikt nie odbierze.

Na granicy wschodniej przez wiele lat panował spokój. Istniało tam kilka zapyziałych gródków zwanych dumnie Grodami Czerwieńskimi. Raz Rusini odbierali je nam, potem my im, i tak w kółko. Jak to miedzy dobrymi sąsiadami bywało, nikt nie robił z tego problemu aż do roku 1018. Wtedy właśnie nasz "szalony Bolek" ruszył na Kijów pod pretekstem pomocy zięciowi. Pokonał Rusinów na Wołyniu, zdobył Kijów, złupił i na odchodne zabrał do swojego haremu 9, czy też 10 ruskich księżniczek (oj, jurny ci to był władca, choć zarazem i gorliwy chrześcijanin, który zęby kazał wybijać za nie przestrzeganie postu). Potem pewnie je podarował swym dzielnym wojakom, bo o dalszym losie nieszczęsnych dziewcząt historia milczy. Żeby zakończyć wątek polskich stosunków ze wschodnim sąsiadami, warto wspomnieć jeszcze, że nie tylko w Kijowie, ale i w Moskwie (1610) Polacy byli znacznie wcześniej, niż Rosjanie w Warszawie.

A co z okrucieństwami towarzyszącymi często wojnom, takimi, jak mordowanie bezbronnych jeńców, czy pastwienie sie nad ludnością cywilną? Czy pod tym względem Polacy mają historycznie czyste sumienia? Otóż nie mają.

Zacznijmy od wyrzynania nieszczęsnych jeńców. W Polsce prekursorem takiego właśnie traktowania wziętych do niewoli żołnierzy przeciwnika był hetman Jan Tarnowski. W 1531 po zwycięstwie pod Gwoźdźcem rozkazał wymordować 1000 mołdawskich jeńców. Hetman Tarnowski wcale nie przejawiał w stosunku do Mołdawian jakiejś szczególnej niechęci. a tylko miał zasady. 4 lata później identycznie potraktował 1500 jeńców moskiewskich pod Starodubem. Ot, prawdziwy internacjonalista. W czasach bardziej współczesnych mamy sprawę znacznie większego kalibru. Po zwycięskiej Bitwie Warszawskiej w 1920 do polskiej niewoli trafiło co najmniej 50.000 bolszewickich jeńców. Prawie wszyscy zgineli najbliższej zimy z głodu i zimna. Małe wielkopolskie miasteczko Strzałkowo budzi w Rosji podobne skojarzenia, jak w Polsce Katyń. Tyle, że za Strzałkowo nikt nie przeprosił.

Co do okrucieństw na cywilach, to najwięcej takowych polskie wojsko popełniło w czasie wojny z Rosją w latach 1609-1619. W szeregach polskiej armii działały wówczas żyjące wyłącznie z łupów chorągwie lekkiej jazdy sformowane przez pułkownika Aleksandra Lisowskiego, czyli słynni lisowczycy. Podobnie, jak hetman Tarnowski, oni także mieli swoje zasady, w myśl których ludność każdego zdobytego miasta lub wioski była wycinana w pień, bez względu na wiek i płeć. Ale i regularne oddziały w służbie Rzeczpospolitej ubabrały się w okrucieństwach po łokcie. W 1611 w zdobytej przez Polaków Moskwie wybuchło powstanie przeciwko okupantom. Polski dowódca Aleksander Gosiewski krwawo stłumił bunt, a nastepnie w odwecie rozkazał spalić miasto. Moskwa poszła z dymem, zginęły tysiące ludzi. Kilka miesięcy później Polacy aresztowali duchowego przywódce powstania, metropolitę Moskwy i Wszechrusi Hermogena. Został najpierw brutalnie skatowany, a potem wrzucony do lochu głodowego, gdzie zmarł.

Nie, nie jesteśmy wyjątkowym narodem. Jesteśmy tacy sami, jak inni. Ani lepsi, ani gorsi.

Rocznica klęski

Znów mamy 1 września i, jak co roku, narodowo-męczenniczy spektakl w mediach (szczególnie w państwowej telewizji). Patriotyczne zadęcie i coraz większe fałszowanie historii. Mniejsza z tym, że z roku na rok coraz więcej winy za rozpętanie wojny przypisujemy Rosjanom, umniejszając tym samym odpowiedzialność Niemców. Większy sprzeciw budzi to, iż największa klęska w 1000-letniej historii Polski przedstawiana jest jako powód do dumy i chwały. Oglądając telewizję można odnieść wrażenie, że w 1939 roku byliśmy nie tylko "silni, zwarci, gotowi", ale do tego bohaterscy, dobrze dowodzeni i wręcz wspaniali. Gdyby nie zdradziecki cios w plecy zadany nam przez Stalina, to pewnie pogonilibyśmy Niemcom kota, że hej.

Przegrać wojnę z silniejszym przeciwnikiem nie jest wstyd. Ważny jest jednak styl, w jakim owa porażka została odniesiona. We wrześniu 1939 roku przegraliśmy w fatalnym stylu, właściwie nie próbując nawet podjąć walki z Niemcami. Polskie naczelne dowództwo wręcz się skompromitowało. Przyjęty przez marszałka Edwarda Rydza- Śmigłego plan wojny okazał się w praktyce katastrofą. Zamiast twardej obrony mieliśmy planowy odwrót na całym froncie, który stopniowo przekształcał się w bezładną, paniczną ucieczkę. Nie lepiej od Naczelnego Wodza wypadli inni wyżsi dowódcy. Z 9 najwyższych rangą polskich generałów (dowódcy frontów i armii) trzech (generałowie Dąb-Biernacki, Rómmel i Fabrycy) uciekło z pola walki, a kolejnych trzech (generałowie Piskor, Bortnowski i Przedrzymirski-Krukowicz) dowodziło w sposób karygodnie nieudolny. Tylko do generałów Sosnkowskiego, Szyllinga i Kutrzeby nie można mieć większych pretensji. Kutrzeba nawet podjął jedyny w tej wojnie zwrot zaczepny, którego efektem była Bitwa nad Bzurą. Szkoda tylko, że do kontrataku wybrał najmniej chyba do tego nadający się teren w Polsce, a mianowicie całkowicie bezleśną równinę w okolicach Kutna. Panujące w powietrzu Luftwaffe miało polskie oddziały "jak na patelni" i przesądziło o wyniku bitwy.

Niewiele lepiej było na niższych szczeblach armii. Zdarzały się przypadki bohaterskich dowódców (generał Bołtuć, pułkownik Dąbek, kapitan Raginis), lecz ogólnie z dowodzeniem było bardzo marnie. Trudno o przebieg kampanii obwiniać szeregowych żołnierzy, ale faktem jest, że większość z nich poszła do niemieckiej lub sowieckiej niewoli nie oddawszy ani jednego strzału w kierunku wroga. Milionowa armia zadała Niemcom straty szacowane na 10-15.000 ludzi, tj. mniej więcej takie, jak w 1944 40-krotnie mniej liczni i bez porównania gorzej uzbrojeni powstańcy warszawscy. Potwierdził się wielokrotnie w naszej historii obserwowany i zauważany przez fachowców wojskowości (np. Clausewitz) fakt, iż Polacy są doskonałymi żołnierzami w natarciu, natomiast w obronie brakuje im determinacji i wytrwałości. Na szczęście, honor polskiej armii obronili ci, którzy walczyli najdłużej - generał Franciszek Kleeberg (pochodzenia szwedzko-austriackiego) i admirał Józef Unrug (stuprocentowy Niemiec).

Podobnie jak armia, zawiodły władze polityczne. Chlubimy się tym, że nie podpisaliśmy kapitulacji i nie podjęliśmy kolaboracji z okupantem, lecz wynikło to bynajmniej nie z jakiejś szczególnej siły charakteru narodowego. To najeźdźcy nie chcieli rozmawiać, a poza tym nie mieli z kim. Uciekli Naczelny Wódz, Prezydent, Premier, wszyscy ministrowie. Nawet Prymas zostawił swoją owczarnię i dał dyla za granicę. Ta powszechna ucieczka władzy państwowej pociągnęła za sobą tragiczne skutki. Zamiast wynegocjować z Niemcami i Rosjanami jakieś minimum autonomii i godziwe traktowanie (tak, jak Czesi, nie mówiąc o Francuzach), naród pozostawiono na pastwę okupantów. Za tchórzostwo i brak odpowiedzialności swoich przywódców miliony Polaków zapłaciły życiem.