sobota, 3 października 2009

Kryzys - Polska na tle innych

"Jesteśmy wyspą stabilizacji na oceanie kryzysu", "Kryzys tylko nas musnął", "Giełda pójdzie w górę, a złoty będzie sie umacniać", "Polska gospodarka ma zdrowe fundamenty" - takie i podobne opinie możemy usłyszeć z ust tzw. "niezależnych ekspertów". Tych samych, którzy latem ubiegłego roku przewidywali kurs 3 zł/EUR na koniec 2008. Zamiast zakopać się ze wstydu pod ziemię, nadal powtarzają swoje zaklęcia i, co gorsza, znajdują posłuch wśród wielu naiwnych.

Jak jest naprawdę? Czy faktycznie nie mamy się czego obawiać? Zacznijmy analizę od odpowiedzi na pytanie, dlaczego rzeczywiście jesteśmy jedynym krajem Europy, który odnotował wzrost PKB w I półroczu 2009. Stało się tak tylko i wyłącznie za sprawą drastycznego spadku kursu złotówki, który zadziałał na naszą gospodarkę, jak poduszka powietrzna. Czy była w tym jakakolwiek zasługa rządzących? Absolutnie nie. Ile to było narzekań premiera Tuska i ministra Rostowskiego na początku roku, że Słowacy zdążyli do euro przed kryzysem, a my nie. Teraz widać, jaką cenę przyszło zapłacić Słowacji za wysunięcie się przed szereg. Nic się tam nie opłaca produkować, bo wszystko można taniej kupić w Polsce lub innych krajach ościennych. Inna sprawa, że kurs złotego w ostatnich miesiącach wyraźnie wzrósł, co jest dobrodziejstwem dla Słowaków, a nam przysporzy kłopotów.

Przyjrzyjmy się tym rzekomo zdrowym fundamentom polskiej gospodarki. PKB rośnie u nas od wielu lat w tempie dużo wyższym, niż np. w zachodniej Europie. Jeszcze w drugiej połowie lat 90-ych ubiegłego wieku oceniano, że PKB na głowę statystycznego Polaka wynosi ok. 30% PKB przypadającego na jednego Niemca. Teraz mamy już ponad 50 % i dalej się zbliżamy (u nas minimalny wzrost, ale u nich głęboki spadek). Na tej podstawie niedawno jakiś mądrala prorokował, że za 15 lat nie tylko dogonimy, ale prześcigniemy Niemców. Wolno z plackiem, panowie! W 1962 roku Nikita Siergiejewicz Chruszczow ogłosił światu, że do 1980 ZSRR przegoni USA. Też miał podstawy, by tak twierdzić. ZSRR rozwijał się wówczas w szybkim tempie, a Gagarin jako pierwszy człowiek poleciał w kosmos. Jak wiemy, gówno z tego wyszło. Skoro przez 1000 lat naszej historii zawsze byliśmy w tyle za Niemcami, to nie łudźmy się, że właśnie teraz jesteśmy w punkcie zwrotnym.

PKB to (wg Wikipedii) zagregowana wartość dóbr i usług finalnych wytworzonych na terenie danego kraju w określonej jednostce czasu (np. w ciągu roku). PKB Polski to suma dóbr i usług wytworzonych na terytorium Polski. Ale przez kogo i dla kogo? Czyją własnością jest większość dużych firm produkcyjnych, banków, hipermarketów w Polsce? Do kogo należy np. "polska" telekomunikacja? Dokąd płyną zyski? Da liegt der Hund begraben! Kiełbasa przegoniła, PKB się przybliżyło, ale my jesteśmy tam, gdzie byliśmy. Poziom życia przeciętnego Polaka to nadal 30% poziomu życia Niemca. No, niech będzie 35%, jeśli uwzględnimy dochody 2-3 milionów Polaków pracujących na Zachodzie.

Przejdźmy teraz do długu publicznego. W Polsce wynosi on ponad 630 mld zł, co stanowi ok. 50% PKB. Na pozór to nie jest dużo w porównaniu z innymi. W Japonii zadłużenie sięga 200% PKB, w USA blisko 90%, we Włoszech 110%, w Niemczech 75%. Diabeł jednak tkwi w szczegółach. Tempo wzrostu zadłużenia jest u nas jednym z najwyższych na świecie. My po prostu później wystartowaliśmy od innych. Zadłużenie "gierkowskie" nam w dużym stopniu umorzono, a potem łataliśmy dziury w budżecie prywatyzacją. Ale teraz, gdy nie ma już czego prywatyzować, dziura budżetowa rośnie z roku na rok, pomimo "zamiatania śmieci pod dywan". Jako kraj mniej wiarygodny niż np. USA i Japonia musieliśmy i musimy zadłużać się na znacznie wyższy procent. A więc obsługa jednostki długu kosztuje nas kilkakrotnie więcej niż np. Japończyków. Sytuacja Polski jest daleko gorsza, aniżeli wynikałoby to tylko z poziomu zadłużenia.

Istotne jest to, kto u kogo jest zadłużony. Olbrzymi dług publiczny Japonii to prawie wyłącznie zadłużenie wewnętrzne. Innymi słowy, biedniejsi Japończycy są zadłużeni u bogatszych Japończyków za pośrednictwem państwa. Duża część zadłużenia USA ma swe źródła za granicą, a największymi zagranicznymi wierzycielami są Chiny i Japonia. Do niedawna dług publiczny był tam jednak kompensowany przez prywatny amerykański kapitał, posiadający wierzytelności w wielu innych krajach. Jeżeli zbilansujemy długi i wierztelności w poszczególnych krajach zarówno publiczne, jak i prywatne, to otrzymamy globalny łańcuszek kredytowy. Można to zrobić oczywiście jedynie w przybliżeniu, ze względu na brak oficjalnych statystyk. Tak, czy owak na jednym biegunie zobaczymy Chiny, Japonię i kraje naftowe, w środku bogate kraje Zachodu (USA na minusie, Niemcy na plusie), a na drugim biegunie biedne kraje Czarnej Afryki i Oceanii oraz kilkanaście "pseudotygrysów" od lat szprycowanych kredytowymi dopalaczami. Niestety, wśród nich także Polskę, dla której światowe delewarowanie kredytu może być wyjątkowo bolesne.

Warto zwrócić uwagę także na inne aspekty sytuacji ekonomicznej Polski. Jednym z nich jest poziom rezerw walutowych przekraczający 60 mld USD. Jest to stosunkowo dużo, zważywszy, że większa i bogatsza Hiszpania ma tyko niecałe 40 mld USD, a Niemcy (gospodarka 5-krotnie większa od polskiej) - 140 mld USD. Z drugiej strony sens utrzymywania tak dużych rezerw wydaje się dość problematyczny. Sprzedając obligacje w złotych na wyższy procent i utrzymując rezerwy w dewizach na niższy, Skarb Państwa traci rocznie jakieś 5-7 mld zł.

Innym istotnym wskaźnikiem jest poziom rezerw złota (wchodzących w skład rezerw walutowych). Tu z kolei poziom 103 t złota wydaje się bardzo niski. Niemcy mają 3400 ton złota, Szwajcaria ponad 1000 t, Portugalia - 380 t, Liban - 280 t (ale Kanada tylko 3,5 t). W wypadku światowego kryzysu inflacyjnego (którego nie można wykluczyć za kilka lat) i utraty roli światowej waluty przez dolara możemy się obudzić z ręką w nocniku tj. ze stertą zdewaluowanych papierków i bez rzeczywistego zabezpieczenia, jakim jest złoto.

Jak by na to nie patrzeć, od sterników naszej gospodarki w najbliższych latach bedzie zależało niewiele. Sytuacja w Polsce będzie pochodną sytuacji w USA i EU. A tam, póki co, nie dzieje się nic dobrego. Rządy walczą ze skutkami kryzysu, lecz ignorują jego przyczynę. Jest nią globalny dług publiczny narastający lawinowo w niekontrolowany sposób, a wywołany przez klasę pasożytniczą (sektor finansowy + elity polityczne), o czym piszę w tekście "Cień Ludwika XVI".

Nie jest łatwo być prorokiem, jednak pokuszę się o prognozę dla polskiej gospodarki na rok 2010. Będzie to rok "średni". Znacznie gorszy, niż 2009, ale za to znacznie lepszy niż 2011.