wtorek, 21 grudnia 2010

Mieszkaniowe mity

Do napisania tego tekstu skłonił mnie wczorajszy post na blogu Roberta Gwiazdowskiego. Ten ceniony przeze mnie ekonomista tym razem popełnił ewidentnego knota niezgodnego z logiką, za to bardzo spolegliwego w stosunku do tez od lat lansowanych przez lobby deweloperskie. W szczególności pan Gwiazdowski powielił kilka mitów nie mających nic wspólnego z rzeczywistością.

Mit nr 1: W odróżnieniu od Zachodu (USA, Europa Zachodnia) w Polsce popyt na nieruchomości kształtowany jest przez rzeczywiste potrzeby, a nie przez spekulację.

Tak się składa, że od 11 lat mieszkam na osiedlu składającym się z domów jednorodzinnych i wielomieszkaniowych kamienic oddanych do użytku w okresie ostatnich 15 lat. Mogę stwierdzić, że ponad połowa zasobów mieszkaniowych nie jest i nigdy nie była zasiedlona. Domy i mieszkania zostały kupione przez ludzi, których priorytetowym celem był zysk na rosnących cenach nieruchomości. Ich właścicieli można podzielić na 3 grupy:
a) zamożni ludzie mieszkający w Polsce posiadający 2 lub więcej nieruchomości
b) Polacy pracujący za granicą planujący na starość powrót do Polski
c) osoby z zagranicy (na ogól polskiego pochodzenia, chociaż niekoniecznie) nie planujące kiedykolwiek zamieszkania w Polsce
Kupno nieruchomości w Polsce (za gotówkę lub na kredyt) przez cały czas traktowane było jako doskonała inwestycja, na której można dobrze zarobić. Do tego stopnia, że właściciele owych pustostanów nigdy nie byli zainteresowani ich wynajmem. Sytuacja pod tym względem zaczęła się zmieniać dopiero w bieżącym roku.

Mit Nr 2: Ponieważ Polacy traktują zakup nieruchomości jako inwestycję życiową (żeby nie mieszkać z teściową), a nie kapitałową, to rynek hipoteczny w Polsce jest bezpieczniejszy niż na Zachodzie (ze względu na większą motywację do spłacania kredytu).

To już jest kompletna brednia. Inwestor kapitałowy posiadający inne mieszkanie i trochę oszczędności, w razie kryzysu ryzykuje stratą na inwestycji. Natomiast w Polsce (podobnie, jak w USA i w Hiszpanii, ale odmiennie, niż na przykład w Niemczech) banki udzieliły kredytów wielu młodym ludziom nie posiadającym niczego poza lichą pracą i dobrymi chęciami. W razie utraty pracy (co jest bardzo prawdopodobne w perspektywie 30-40 lat spłacania kredytu) taki człowiek staje się niewypłacalnym NINJA i żadna motywacja nie zapobiegnie wylądowaniu pod mostem (z jednoczesną stratą dla banku). Dodatkowy pogarsza sytuację fakt, że duża część kredytów w Polsce została zaciągnięta w walutach obcych. Jak by na to nie patrzeć, rynek hipoteczny w Polsce obciążony jest bardzo dużym ryzykiem.

Mit Nr 3: Kupno mieszkania na kredyt jest znacznie lepszą alternatywą od wynajmu

Przez blisko 10 lat pracowałem i mieszkałem w jednym z krajów zachodniej Europy. Ponieważ traktowałem swój pobyt jako czasowy, wynajmowałem mieszkanie w dużej kamienicy. Rozpiętość dochodów wśród moich sąsiadów była znaczna. Trafiały się samotne matki z trojgiem dzieci żyjące z socjalu, ale z drugiej strony wynajmowali mieszkania także samotni lekarze lub prawnicy. Generalnie spory odsetek społeczeństwa przez całe życie mieszkał w lepszych lub gorszych wynajętych nieruchomościach, czego nikt nie traktował jako ujmy na honorze. W Polsce pozostałości PRL-owskiego myślenia plus propaganda deweloperskiego lobby doprowadziła do powstania swoistej ideologii, w myśl której człowiek mieszkający w wynajętym mieszkaniu to "nieudacznik", a człowiek kupujący mieszkanie na kredyt to "zaradny". Przy tym wynajmowanie mieszkania, to "nabijanie kabzy prywaciarzowi", podczas gdy w zakupie mieszkania na kredyt nie widzi się "nabijania kabzy zagranicznemu bankowi". Wybór pomiędzy wynajmem i zakupem to sprawa indywidualnych priorytetów każdego człowieka, a nie jakiejś poprawności politycznej.

Mit Nr 4: W Polsce perspektywy dla budownictwa są znakomite, ponieważ istnieją duże potrzeby mieszkaniowe wśród ludności.

Tu już nawet trudno polemizować na przyzwoitym poziomie. Jeszcze większe potrzeby są w Czarnej Afryce. No, i co z tego wynika? Gówno, panie Gwiazdowski.

wtorek, 14 grudnia 2010

Pierwsza dekada

11 lat temu cała ludzkość szykowała się na wielkie wydarzenie, jakim miało być wkroczenie w nowe tysiąclecie. Niezgodnie z matematyką, ale zgodnie z emocjami uznano, że rok 2000 to pierwszy rok XXI wieku i nikogo nie przekonywały racjonalne dowody, że właściwie pierwszym dniem trzeciego tysiąclecia będzie dopiero 1 stycznia 2001. Dzisiaj te millenijne emocje opadły i chyba już nikt nie zakwestionuje faktu, że 31 grudnia br. zakończy pierwszą dekadę nowego wieku i tysiąclecia. To dobra pora, aby przeanalizować, co z licznych przed 11 laty przepowiedni i prognoz potwierdziło się, a co można już teraz miedzy bajki włożyć.

Zacznijmy od sytuacji politycznej współczesnego świata. Jest on dość diametralnie różna, od tego co prognozowano. A prognozowano wówczas "koniec historii" i zgodne współżycie narodów świata, strzeżone przez jedno światowe mocarstwo - Stany Zjednoczone Ameryki. Co prawda, niektóre decyzje administracji prezydenta Billa Clintona pod koniec lat 90-tych XX wieku wzbudzały zastrzeżenia opinii publicznej (zbyt jednostronne popieranie Izraela w konflikcie bliskowschodnim, kontrowersyjne bombardowanie Jugosławii), to jednak prawie nikt nie brał na serio możliwości zakwestionowania "Pax Americana" przez najbliższe kilkadziesiąt lat.

Wydarzenia z 11 września 2001 roku stanowiły dla świata szok tym większy, że uderzenie wyszło ze strony, której nikt by nawet nie podejrzewał o takie możliwości techniczne i logistyczne, a mianowicie radykalnych islamistów ucieleśnionych w postaci Al-Kaidy Osamy bin Ladena. Mocarstwo zareagowało jak zraniony lew, z furią atakując prawdziwego lub domniemanego przeciwnika w Afganistanie i Iraku. Rozpętano dwie wojny,w których śmierć poniosły setki tysięcy, jeśli nie miliony ludzi, a które (zwłaszcza ta w Afganistanie) okazały się wojnami nie do wygrania. USA ubrudziły sobie mocno ręce (Abu Ghraib, Guantanamo itp.) i stopniowo straciły sympatię świata. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że za kadencji George'a W. ("Debilju") Busha utraciły cały swój budowany przez dziesięciolecia autorytet moralny, którego nie zdołał odzyskać też jego następca, Barack Obama.

Jednocześnie z politycznym osłabieniem USA ujawniły się nowe siły, które zgłosiły swoje mocarstwowe aspiracje. Olbrzymi sukces gospodarczy Chin zaowocował powstaniem drugiej światowej siły, która w coraz większym stopniu stanowi przeciwwagę dla USA. Na dalszych pozycjach nastąpiły także istotne przetasowania. Kompletnej degrengoladzie uległa Organizacja Narodów Zjednoczonych. Osłabieniu roli Unii Europejskiej i Japonii towarzyszyło częściowe odbudowanie silnej pozycji Rosji, a także powstanie nowych moczrstw regionalnych w postaci Indii i Brazylii. Zwalczany przez USA islamski terroryzm nie tylko nie zniknął, ale wręcz umocnił się w wielu muzułmańskich krajach i środowiskach, chociaż nie zanotował już tak spektakularnych sukcesów, jak atak na World Trade Center.

Należy też zwrócić uwagę na powstanie i systematyczny rozwój bardzo niepokojącego zjawiska, które nazwałbym pełzającym zamordyzmem. Pod wpływem rosnących w siłę służb specjalnych i pod pozorem walki z terroryzmem, narkomanią i pedofilią w coraz większym stopniu dochodzi do systematycznego łamania praw człowieka w krajach formalnie czysto demokratycznych. Na lotniskach i posterunkach policji uczciwi obywatele zmuszani są do poddawania się upokarzającym procedurom, w coraz większym stopniu stosuje się podsłuchy, pojawiają się kolejne działania władz godzące w wolność słowa, zwłaszcza w internecie. Walka z przestępstwami natury seksualnej stała się wygodną przykrywką do zwalczania przeciwników politycznych. Państwowa kontrola mediów stwarza warunki do rozprzestrzeniania się modelu demokracji totalitarnej ewentualnie totalitaryzmu demokratycznego, abstrahując od pozornej absurdalności tych określeń.

Millenijne prognozy gospodarcze były również optymistyczne. Zakładano przedłużenie na czas nieokreślony wspaniałej koniunktury lata 90-tych. Założenie te zostały rychło skorygowane przez kryzys tzw. nowych technologii w połowie roku 2000, a następnie załamanie gospodarcze towarzyszące zamachom z 11.09.2001. Chcąc przeciwdziałac grożącej recesji, banki centralne wiodących państw świata zareagowały wówczas obniżeniem stóp procentowych poniżej poziomu inflacji, co z kolei doprowadziło do powstawania na wielką skalę kolejnych baniek spekulacycjnych na rynkach kapitałowych i surowcowych. Pęknięcie balona na cenach nieruchomości w USA było bezpośrednią przyczyną potężnego kryzysu jesienią 2008. Został on pozornie zażegnany poprzez wsparcie na nigdy niespotykaną skalę zagrożonego sektora finansowego zastrzykiem sztucznie wykreowanego przez banki centralne pieniądza. Wielu ekonomistów uważa, że ta metoda nie tyle zlikwidowała zarzewie potężnej recesji, co odsunęła ją w czasie za cenę nieuchronnej światowej hiperinflacji.

Jednocześnie zadłużenie większości państw świata sięgnęło poziomów spotykanych dotychczas jedynie w czasach długotrwałych wyniszczajacych wojen. Kolejne kraje stają się faktycznymi bankrutami (Islandia, kraje bałtyckie, Grecja, Irlandia) sztucznie reanimowanymi przy pomocy instytucji międzynarodowych (Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Unia Europejska). Wdrożone w wielu krajach programy oszczędnościowe są kompletnie niewystarczające w stosunku do potrzeb. Najbardziej zagrożone są sytemy emerytalne i publicznej ochrony zdrowia. Widmo światowej katastrofy ekonomicznej jest bliższe rzeczywistości, niz kiedykolwiek wczesniej od czasów II Wojny Światowej.

Stosunkowo najmniej zmieniło się w pierwszej dekadzie XXI wieku w sferze wiary i ideologii. Śmierć papieża Jana Pawła II osłabiła katolicyzm i pogłębiła światowy kryzys religii i religijności. W skali świata dominują bezideowość i bezmyślny konsumpcjonizm nastawiony na "tu i teraz". Człowiek coraz bardziej psychicznie upodabnia się do bydlęcia. Pytania o początek istnienia, sens życia i nieśmiertelność stają się dla większości mało istotne wobec wyboru kolejnego nachalnie lansowanego przez media gadżetu. Sprawy ostateczne i przykre zostały ukryte przed okiem ludzkim za wysokimi płotami i grubymi murami szpitali i hospicjów, a uniwersalnym środkiem na problemy materialne stał się kredyt. Zaciagany bez umiaru przez państwa, samorządy i pojedyńczych przedstawicieli naszego gatunku. Dla jego odmiany z początków XXI wieku przyszli naukowcy być może przyjmą określenie "Homo debeticus", czyli człowiek zadłużony, dla którego kredyt jest równie niezbędny do życia, jak woda i powietrze.

środa, 8 grudnia 2010

Wałach trojański

Kilka lat temu ktoś nazwał Polskę osłem trojańskim USA w Europie. Nie ma się co obrażać, bowiem to określenie było ( i nadal jest) bardzo słuszne. Nasi, pożal się Boże, politycy różnych opcji rzeczywiście zachowują się wobec Stanów Zjednoczonych, jak wierne i usłużne przydupasy, liczące na to, iż za pokorną postawę spadnie im jakaś kość z pańskiego stołu. Niestety, ta uniżona służalczość zupełnie nie popłaca. Za czynne popieranie amerykańskich zamorskich awantur w Iraku i Afganistanie Polska nie otrzymała kompletnie nic. Nawet wiz do USA nie zniesiono. Mało tego, zapewne przyjdzie nam przeżyć jeszcze większe upokorzenie, kiedy owe wizy zostaną zniesione dla obywateli Rosji, bo na to się zanosi.

No, ale na tym dosyć o Polsce. W związku z międzynarodową nagonką na twórcę i szefa Wikileaks Juliana Assange'a przyszło mi bowiem do głowy, że Amerykanie mają na europejskim kontynencie jeszcze jednego wiernego sojusznika. Tym razem nie na polu polityki, ale w dziedzinie poprawności politycznej. Jest nim Szwecja. Skoro Polska jest osłem, to nasz skandynawski sąsiad zza wielkiej bałtyckiej kałuży niewątpliwie zasłuzył sobie na miano wałacha. Wałacha trojańskiego USAw Europie.

Julian Assange jest ścigany bynajmniej nie za działalność na szkodę USA, ale za gwałt i molestowanie seksualne, co doskonale wplata się w dzisiejszą modę "made in USA" ścigania po całym świecie "pedofilów" i innych "szowinistycznych męskich świń". Szwedzka prokuratura wystawiła za Assange'em międzynarodowy list gończy w oparciu o zeznania dwóch pań, które mniej więcej w jednym czasie miały z nim łóżkową okoliczność. Dzisiaj do mediów przenikły pikantne szczegóły. Jedna ze Szwedek oskarżyła Julka o to, że w trakcie stosunku doszlo do peknięcia prezerwatywy. Druga natomiast zarzuciła mu "gwałt psychiczny". I smieszno i straszno, jak mawiają Rosjanie. Trzeba doprowadzić poprawność seksualną do absurdu, by ścigać mężczyznę za coś takiego. Ale tak właśnie jest w USA i w Szwecji, przy czym nie ma już tutaj większego znaczenia, czy obie panie udały się do prokuratury powodowane zazdrością, czy też zostały odpowiednio zmotywowane przez CIA.

Już dość dawno odkryłem, że o charakterze kraju i zamieszkującego go narodu doskonale świadczą ograniczenia prędkości w poruszaniu się na drogach, a także sposób, w jaki ludzie się do tych ograniczeń odnoszą. Generalnie im większy zamordyzm, tym niższa dopuszczalna prędkość maksymalna w terenie niezabudowanym. W Szwecji na większości dróg obowiązuje ograniczenie do 70 km/h, a kierowcy na ogół poruszają się z prędkością o 10 km/h niższą. Przekonanie, że władza zawsze wie lepiej? Mentalność muła? Raczej wałacha.

W USA dopuszczalne prędkości na drogach też należą do najniższych na świecie, a kary za ich przekroczenie są drakońskie. Na tym jednak nie kończą się podobieństwa pomiędzy obydwoma krajami. Zarówno w USA, jak i w Szwecji prawie wszystkie zakupy odbywają się przy użyciu kart kredytowych, a na człowieka płacącego gotówką patrzy się, jak na złodzieja, który zapewne przed chwilą obrabował bank. W Szwecji zresztą mocno zaawansowany był pomysł kompletnego zniesienia obrotu gotówkowego i chyba tylko ze względu na kryzys ekonomiczny władza czasowo od niego odstąpiła. W USA i Szwecji państwo wpierdala się (przepraszam za wulgaryzm, ale uważam go za niezbędny) we wszystko i z buciorami włazi nawet w życie prywatne. Zakazana jest prostytucja (w Szwecji i wielu stanach USA), przy czym ścigana i karana jest nie prostytutka, tylko mężczyzna chcący skorzystać z jej usług. Państwo szwedzkie uzurpowało sobie nawet prawo do karania swoich obywateli za takie czyny popełnione w innych krajach (na przykład przez turystów, czy marynarzy), ale na szczęście spotkało się z odmowa współpracy ze strony pozostałych państw Europy.

Większość krajów Europy ciągle opiera się przyjęciu szwedzko-amerykańskiego modelu życia. To znaczy takiego, w którym państwo ogranicza i kontroluje obywatela, który z kolei powinien wykazywać sie do tegoż państwa ( a także banków) maksymalnym zaufaniem i posłuszeństwem. Jest w Europie kraj, w którym na pustej autostradzie można sobie jechać autem nawet 270 km/h bez narażania się na etykietę "pirata drogowego". W którym można pójść do burdelu bez obaw o jakiekolwiek sankcje karne, czy nawet ostracyzm otoczenia. W którym w stanie nietrzeźwym można sobie swobodnie pośpiewać lub pokrzyczeć na temat zalet ojczyzny i ukochanego klubu piłkarskiego. Na przykład tak: Deutsche Huren, deutsches Bier, Schalke Null Vier!

sobota, 23 października 2010

Jaś i Małgosia

Kiedyś chciałem zostać dramatopisarzem, ale zawsze brakowało mi chęci, weny lub zapału. Aż do wczoraj. Postanowiłem spróbować swych sił w tej dziedzinie po przeczytaniu informacji o nowym sukcesie naszych dzielnych służb wymiaru sprawiedliwości. Złapali pedofila. I to jakiego! Artysta malarz po ASP rozpowszechniał w internecie własnoręcznie malowane obrazy o treści pedofilskiej. Jakby tego było mało, zbrodniarz zachęcał do ich kupna wierszykiem o pedofilskiej tematyce.

JAŚ I MAŁGOSIA
dramat w 1 akcie z pedofilią w tle

Miejsce akcji: sala sądowa podczas rozprawy przy drzwiach zamkniętych

Osoby:

1. Jan, prokurator, kawaler w wieku lat trzydziestu kilku z wyglądu podobny do Zbigniewa Ziobry

2. Małgorzata, sędzina, czterokrotna rozwódka
w wieku lat 38,5 , blondynka o bujnych kształtach

3. Pedofil, wiek i wygląd nieistotny


J: - Wysoki Sądzie! Oskarżony dopuścił się czynów zasługujących na najsurowszą karę. Zacznę od dowodu rzeczowego numer 1. Jest to namalowany własnoręcznie przez oskarżonego obraz przedstawiający nagą dziewczynkę lat około 12. - (wręcza obraz Małgorzacie)

M: - Oskarżony, kim jest osoba przedstawiona na tym obrazie i ile ma lat? -

P: - Taka osoba nie istnieje. Malowałem z wyobraźni. -

J: - Tym gorzej dla oskarżonego. To dowodzi, że ma chorą wyobraźnię. Ten obraz to ponad wszelką wątpliwość pornografia dziecięca. Świadczy o tym fakt, że pokazane są organy płciowe dziewczynki. -

P: - Protestuję. Tam nie ma żadnych organów płciowych. -

M: (zakładając okulary i przyglądając się obrazowi) - Ja też nie widzę organów. Co pan na to, panie prokuratorze? -

J: - Eee... Ponieważ dziewczynki w przeciwieństwie do chłopców nie mają organów płciowych, a więc skoro ich nie ma, to znaczy, że są. -

M: - Dziewczynki nie mają organów płciowych? Czy widział pan kiedyś nagą dziewczynkę, panie prokuratorze? -

J: - Broń Boże! Nie jestem pedofilem. -

M: - A nagą kobietę? -

J: (czerwieniąc się) - No, tak się złożyło, że też nie.

M: - A więc niech pan sobie zapamięta. Kobiety mają organy płciowe i są z nich dumne. Na tym obrazie ich nie widać, bo dziewczynka ma założoną nogę na nogę. Oskarżony, czy przedstawiona na obrazie osoba jest nieletnia, czy dorosła? -

P: - Oczywiście dorosła, Wysoki Sądzie! -

M: - To dlaczego nie ma owłosienia łonowego? -

P: - Bo jest chora na białaczkę i leczona chemioterapią. -

M: - To dlaczego ma włosy na głowie. -

P: - To peruka. -

M: - Na górze ma perukę, a na dole nie ma peruki? Coś kręcicie, oskarżony. Ile, waszym zdaniem lat ma osoba przedstawiona na obrazie? -

P: - Trzydzieści osiem i pół. -

M: (z oburzeniem) - Trzydzieści osiem i pół? Ja wam pokażę, jak wygląda kobieta w wieku trzydziestu ośmiu i pół roku. (Wstaje i bierze w dłonie swój obfity biust, a następnie nim potrząsa). Dlaczego osoba na obrazie nie ma biustu? -

P: - Niektóre kobiety tak mają, Wysoki Sądzie. Na przykład biegaczki na długich dystansach. Albo gimnastyczki .. -

M: - Co wy mi tutaj zawracacie głowę jakimiś sportowymi pierdołami, oskarżony? To wy już nie macie kogo malować, tylko gimnastyczki chore na białaczkę? Jak by nie było na tym świecie zdrowych kobiet? -

P: - Chętnie panią namaluję, Wysoki Sądzie. Z wyobraźni. -

M: - Dlaczego z wyobraźni? Ja mogę przecież pozować. Pogadamy o tym po rozprawie. Poproszę o następne dowody, panie prokuratorze. -

J: - Oto dowód rzeczowy numer 2, który dobitnie potwierdzi pedofilskie skłonności oskarżonego. Ten obraz przedstawia dojrzałą, nawet bardzo dojrzałą nagą kobietę, która swoimi szponami... to jest chciałem powiedzieć rękami manipuluje przy genitaliach nagiego chłopca w wieku lat około 8. (wręcza obraz Małgorzacie)

M: (przyglądając się obrazowi) - Co wy na to, oskarżony? Chyba nie chcecie nam wmówić, że to też malowane z wyobraźni? Tę panią na obrazie to ja przecież gdzieś widziałam w telewizji. Czy to jest pani minister od edukacji? -

P: - Nie, to Baba Jaga, Wysoki Sądzie.-

M: (lekko skonfundowana) - Mniejsza o kobietę. Ile lat ma chłopiec? -

P: - To dorosły mężczyzna. -

M: - To dlaczego jest taki mały? -

P: - On się wydaje mały, bo Baba Jaga ma dwa i pół metra. Tak naprawdę, to on jest wzrostu pana prokuratora. -

J: - Ja sobie wypraszam. Mam 166, 5 cm i jestem średniego wzrostu. -

M: - Cicho, kurduplu! Nie wtrącaj się. Słuchajcie no, oskarżony. Jak mi wytłumaczycie fakt, że dorosły mężczyzna ma tak małego penisa? Z literatury fachowej i z własnego doświadczenia wiem, że niscy mężczyźni bywają hojnie obdarzeni przez naturę. Nawet mój pierwszy mąż, który miał najkrótszego w całym akademiku, miał trochę dłuższego, niż ten tutaj, na obrazku. Chyba już się nie wykręcicie od pedofilii. -

P: - Ja wszystko wyjaśnię, Wysoki Sądzie. Chciałem mu namalować dłuższego, ale właśnie skończyła mi się farba. A następnego dnia rano przyszła policja, więc już nie zdążyłem. -

M: - Tak, to brzmi przekonująco. Czy są jeszcze inne dowody rzeczowe? -

J: - Mam jeszcze wierszyk o pedofilskiej treści autorstwa oskarżonego. -

M: - Niech pan przeczyta. -

J: (czerwieniąc się) - Ale to są takie świństwa. Ja nie mogę. To mi nie przejdzie przez usta. -

M: - Dorosły mężczyzna, a taki wstydliwy. Jak pan ma na imię? -

J: (zaskoczony pytaniem): Ja? Ja..n. Dla przyjaciół Janek. -

M: - No więc niech pan czyta, panie Janku. W końcu nie ma tutaj dzieci, tylko sami dorośli. -

J: (spocony i zdenerwowany) - No, dobrze. Przeczytam. (zaczyna czytać)
"Tam na łące, tam przy szosie
Jaś pierdolił fest Małgosię."
Dalej nie mogę. Wstydzę się. -

M: (wsadzając sobie rękę pod spódnicę) - No, pierdol Jasiu, to jest chciałam powiedzieć, czytaj dalej. -

J: (płacząc) - Nie mogę. Naprawdę nie mogę. -

M: (uderza młotkiem w stół) - Zarządzam przerwę w rozprawie. Niech oskarżenie stawi się w moim gabinecie za 5 minut. Albo nie. Natychmiast!


czwartek, 21 października 2010

Imperia umierają stojąc.

Według określenia z Wikipedii imperium to wielkie państwo władające ogromnym terytorium, najczęściej powstałe drogą podbojów. Myślę, że należałoby dodać do tej definicji także frazę :"istniejące w tym kształcie i charakterze przez minimum 100 lat". W historii mamy bowiem dziesiątki przykładów efemerycznych potęg, które pomimo pozorów wielkości ulegały dezintegracji, zanim zdołały odegrać jakąś znaczącą rolę. Nie mam zamiaru analizować imperiów starożytnych i średniowiecznych, lecz skupić się na ostatnich 500 latach historii, po to by znaleźć pewne wspólne cechy mocarstw imperialnych i na tej podstawie spróbować odgadnąć, co niesie nam przyszłość. Wydaje mi się, że zawężone przeze mnie kryterium imperialności spełniało w tym okresie 5 państw: 2 europejskie tj. Hiszpania i Wielka Brytania, 2 euroazjatyckie tj. Turcja i Rosja i 1 pozaeuropejskie czyli Stany Zjednoczone Ameryki.

Lata 1500 -1900 to bezsprzeczna dominacja Europy w świecie. Nie ma więc nic dziwnego, że wśród imperiów przodują kraje tego kontynentu. Zastanawiające jest coś innego. Kiedy spojrzymy na mapę, zauważymy, że do największej potęgi doszły kraje położone nie w centrum, lecz na obrzeżach Europy. Graniczące na dużej długości z morzem, bezkresną tajgą, stepem lub pustynią, a przez to znacznie mniej narażone na napaść niż państwa otoczone wokół przez mniej lub bardziej życzliwych sąsiadów. Ponieważ powyższe spostrzeżenie dotyczy również USA, chyba można przyjąć, że pierwsza wspólna cecha imperiów polega na korzystnym (czyli zewnętrznym w stosunku do innych) położeniu geograficznym.

Śledząc historię, można zauważyć dalsze wspólne prawidłowości. Pierwszym etapem tworzenia imperium było pokonanie państw sąsiedzkich i zdobycie pozycji mocarstwa regionalnego. W przypadku Turcji była to likwidacja Bizancjum, w przypadku Rosji - pokonanie Rzeczpospolitej i Szwecji, w przypadku Hiszpanii - rekonkwista i wyparcie z Europy Arabów, w przypadku Wielkiej Brytanii - zwycięskie wojny z Francją i Holandią, wreszcie w przypadku USA - pokonanie i zdominowanie Meksyku. W następnym etapie zaprawione w boju, zwycięskie armie (w przypadku W. Brytanii głównie flota) ruszały na podbój dalszych terytoriów, coraz bardziej powiększając granice danego państwa (lub strefy wpływów). Warto też zauważyć, że w okresie dynamicznego wzrostu terytorialnego prawie wszystkie z wymienionych państw charakteryzowały się na tle innych zaawansowaniem cywilizacyjnym i sprawną administracją. Zarówno Turcja i Hiszpania w XVI wieku, jak W.Brytania w XVIII i XIX wieku, czy wreszcie Stany Zjednoczone w wieku XX wyprzedzały pod tym względem większość innych państw. Pewnym wyjątkiem jest tylko Rosja, której udało się zbudować imperialną pozycję pomimo cywilizacyjnego i ekonomicznego zacofania. Tak więc droga imperiów wiodła na ogół od potęgi gospodarczej do politycznej i wojskowej.

Również analizując okresy schyłkowe imperiów można dopatrzyć się pewnych norm. Z reguły i tutaj porażki na polu gospodarczym wyprzedzały klęski na polach bitew. Turcja i Hiszpania ewidentnie przegapiły rozwój gospodarczy wykreowany przez miasta i burżuazję. Pozostały ostojami feudalizmu, podczas gdy konkurenci czerpali już pełnymi garściami z dorobku i owoców kapitalizmu. Zacofanie gospodarcze przełożyło się na zacofanie techniczne i zwycięskie niegdyś armie i floty zaczęły przegrywać z rywalami. Hiszpania z Anglia i Francją, a Turcja z Austrią i Rosją. Młodsze imperia wyrosły na gruzach starszych. Wielka Brytania zajęła miejsce Hiszpanii na zachodzie Europy, Rosja zastąpiła Turcję w roli mocarstwa położonego na styku Europy i Azji.

Trochę inny jest przypadek Wielkiej Brytanii. W wieku XIX była ona wiodącą potęga gospodarczą, lecz z powodów natury geograficznej i demograficznej pod koniec tego stulecia zaczęła przegrywać ekonomicznie z dwoma nowymi mocarstwami tj. USA i Niemcami. Błąd Brytyjczyków polegał na nie wyeliminowaniu tych rywali w stosownym momencie (USA w czasie wojny secesyjnej, a Niemiec w przededniu zjednoczenia). Upatrujący tradycyjnie głównych rywali w Francuzach i Rosjanach, nie dostrzegli w porę zagrożenia ze strony zupełnie nowych współzawodników aspirujących do przejęcia władzy nad światem. W efekcie zostali zmuszeni najpierw do przymusowego uczestnictwa w największym wyścigu zbrojeń w historii, a następnie w dwóch wojnach światowych. Pozornie zwycięskie Imperium Brytyjskie wykrwawiło się w nich na śmierć i utraciło swą mocarstwowość w tempie szybszym, niż niegdyś Turcja, czy Hiszpania.

Losy Imperium Rosyjskiego potoczyły się jeszcze bardziej odmiennie. Wyjątkowo korzystne położenie geograficzne (od XVI wieku kompletny brak jakiegokolwiek rywala na wschodzie) sprawiło, że Rosja osiągnęła i utrzymywała przez dwa wieki mocarstwową pozycję pomimo poważnych mankamentów natury gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej. Dopiero nieuniknione w XIX wieku szersze otwarcie na świat doprowadziło do tego, iż zaczęła ona ewidentnie przegrywać rywalizację z innymi. Najpierw na polu gospodarczym, a potem także wojskowym (wojna krymska, wojna z Japonią, I Wojna Światowa). Zainicjowana w krytycznym momencie i przeprowadzona przez komunistów ucieczka w kierunku izolacjonizmu, zamordyzmu i społeczno-gospodarczego eksperymentu przyniosła w efekcie przedłużenie trwania imperium (w postaci ZSRR) o 70 lat. ZSRR odniósł wiele spektakularnych sukcesów (zwycięstwo w II Wojnie Światowej, loty w kosmos) zanim ostatecznie wyczerpał swe rozwojowe możliwości. Dzisiejszą Rosję, pomimo potęgi militarnej, można i trzeba postrzegać w kategoriach imperium schyłkowego.

Zanim przejdziemy do analizy imperium amerykańskiego, warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną wspólną cechę charakterystyczną dla wszystkich wymienionych tu mocarstw. Otóż armia i administracja ( a także przemysł zbrojeniowy), które w okresie rozwojowym imperiów były motorem napędowym, w okresie schyłkowym stawały się kula u nogi gospodarki i źródłem destrukcji. Tak było w Turcji (bunty janczarów, korupcja wielkich wezyrów), Wielkiej Brytanii (nadmiernie rozbudowana przed I Wojną Światową, a następnie bezproduktywnie pocięta na złom Royal Navy) i Rosji (rewolucja 1917 wywołana przez niezadowolonych żołnierzy, zabójcze dla gospodarki ZSRR koszty wyścigu zbrojeń z USA w latach 70-tych i 80-tych XX wieku).

Wychodząc z podanej na wstępie definicji, mamy obecnie na świecie jedno imperium w fazie schyłkowej (Rosja), jedno państwo aspirujące do tej roli (Chiny) i jedno imperium z prawdziwego zdarzenia (USA). Imperialną pozycję osiągnęły Stany Zjednoczone pod koniec XIX wieku, przy czym za przełomowy moment można uznać zwycięską wojnę z Hiszpanią (1898). Ugruntowanie tej pozycji przyniosły obie wojny światowe, po czym nastąpił trwający blisko pół wieku okres rywalizacji z ZSRR o prymat na świecie. USA wyszły z tej rywalizacji zwycięsko i można było spodziewać się ich długotrwałej dominacji. Dość niespodziewanie ich pozycja uległa jednak gwałtownemu zachwianiu i pojawiły się pierwsze objawy świadczące o początkach utraty imperialnej roli. Przyczyniły sie do tego rażące błędy Amerykanów zarówno natury politycznej, jak i ekonomicznej. W sferze politycznej największym błędem było i jest jednostronne i dalekie od wszelkiego obiektywizmu popieranie Izraela w konflikcie bliskowschodnim. Efektem takiego bezkrytycznego działania jest totalna konflikt ze światem islamu i uwikłanie się w przewlekłe i kosztowne wojny w Iraku i Afganistanie. W dziedzinie ekonomii opłakane dla USA skutki przyniosła lansowana przez nie globalizacja, która doprowadziła do ewidentnie przegranej konkurencji gospodarczej z Chinami i kilkoma innymi mniejszymi krajami Azji. Dzisiaj Stany Zjednoczone stoją w obliczu potężnego kryzysu gospodarczego, a jednocześnie utraciły w świecie jakikolwiek autorytet moralny. Strefa wpływów USA radykalnie się skurczyła. Wypadła z niej większość krajów Ameryki Łacińskiej, Afryki i Azji Południowo-Wschodniej. Osłabieniu uległy wpływy amerykańskie w Europie i na Bliskim Wschodzie. Rola światowego żandarma okazała się niewdzięczna i bardzo kosztowna.

Sukces gospodarczy Chin pozwolił im na odgrywanie większej roli także w światowej polityce. Chiny jeszcze nie są imperium, ale są już mocarstwem coraz bardziej wpływjącym na losy świata. Sprzeczność interesów pomiędzy Chinami a USA stale rośnie, co musi doprowadzić do otwartej walki o światowy prymat. Czy będzie to walka jedynie na płaszczyźnie gospodarczej, czy też dojdzie pomiedzy tymi państwami do konfrontacji militarnej? Sądzę, że podobnie jak to było w przypadku rywalizacji amerykańsko-sowieckiej, obydwie potęgi wybiorą wariant unikania ostatecznego starcia i wojowania cudzymi rękoma (np. na Bliskim Wschodzie) Sadzę też, że zwycięzcą rywalizacji zostaną Chiny, gdyż historia uczy nas, iż następstwem prymatu ekonomicznego jest prymat polityczny i militarny.

Nie znaczy to, że Stany Zjednoczone z dnia na dzień stracą swą imperialną rolę. Przykłady czterech poprzednich imperiów (Turcja, Hiszpania, Wielka Brytania, Rosja) wskazują, iż imperia nie ulegają zagładzie w sposób nagły i gwałtowny. Nie giną dramatycznie w wyniku rewolucji lub przegranej wojny, lecz powoli tracą siły, stopniowo oddając władzę młodszym i zaradniejszym konkurentom. Imperia nie upadają z hukiem. One umierają stojąc, tak jak drzewa.






piątek, 15 października 2010

Franciszek Ferdynand - prekursor Unii Europejskiej

- A to nam zabili Ferdynanda - rzekła posługaczka do pana Szwejka, który opuściwszy przed laty służbę w wojsku, gdy ostatecznie przez wojskową komisję lekarską uznany został za idiotę, utrzymywał się z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował.

Pierwsze zdanie "Przygód dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haska spowodowało, że chyba już na zawsze zastrzelony w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku arcyksiążę Franciszek Ferdynand będzie budził komiczne skojarzenia. Niesłusznie, bowiem był to człowiek dużego formatu i polityk, który wyprzedził swoją epokę. Urodzony w 1863 bratanek cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa I po tragicznej śmierci kilku innych członków dynastii Habsburgów chyba nieoczekiwanie dla samego siebie został następcą tronu. Cztery lat później Franciszek Ferdynand poślubił pochodzącą z czeskiej szlachty hrabinę Zofię Chotek. Franciszek Józef nadał Zofii tytuł księżnej von Hohenberg, ale jednocześnie uznał małżeństwo za morganatyczne, co oznaczało, że potomstwo Franciszka Ferdynanda i Zofii (córka Zofia - ur. 1901, synowie Maksymilian - ur. 1902 i Ernest - ur. 1904) nie będzie posiadało w przyszłości żadnych praw do tronu.



Jako następca tronu Franciszek Ferdynand odpowiedzialny był za sprawy wojskowe i zasłynął wówczas z niekonwencjonalnie przeprowadzanych inspekcji w garnizonach. Swoją wizytę zapowiadał z wyprzedzeniem i nakazywał wszystkim oficereom zgromadzenie się w najlepszym lokalu w mieście. W czasie, gdy wyelegantowany korpus oficerski niecierpliwie oczekiwał jego przyjazdu, on sam niespodziewanie zjawiał się w koszarach. Można sobie wyobrazić, że dalej wydarzenia toczyły się według scenariusza przedstawionego w filmie "C.K. Dezerterzy".

Na znacznie większą uwagę zasługują poglądy polityczne Franciszka Ferdynanda. Pod wpływem wizyty w USA stał się on największym zwolennikiem lansowanej przez rumuńskiego prawnika i jednocześnie profesora Uniwersytetu Wiedeńskiego Aurela Popovici koncepcji Stanów Zjednoczonych Wielkiej Austrii. Zakładała ona pełne równouprawnienie wszystkich narodów monarchii austro-węgierskiej i jej przekształcenie w federację 15 stanów wzorowanych na Stanach Zjednoczonych Ameryki. Nie trzeba dodawać, że Franciszek Ferdynand i Popovici liczyli w dalszym etapie na dobrowolny akces innych państw do federacji i jej przekształcenie w Stany Zjednoczone Europy. Oczywiście pod berłem Franciszka Ferdynanda. Ot, taka monarchistyczna wersja Unii Europejskiej sprzed 100 lat.

Franciszek Ferdynand wraz z żoną Zofią zginęli z rąk serbskich zamachowców w Sarajewie, a wkrótce potem narody Europy rzuciły się sobie do gardeł. Trzeba było dwóch wojen światowych i przyzwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu, by Europa zaczęła się jednoczyć. Czy plany Franciszka Ferdynanda miały szanse na realizację, gdyby do zamachu nie doszło? Chyba nie, biorąc pod uwagę trwajacy wówczas najwiekszy w historii ludzkości wyścig zbrojeń. A jednak szkoda, że historia potoczyła się, tak jak się potoczyła i Europa definitywnie utraciła prymat w świecie. Dla nas Polaków zamach w Sarajewie to preludium wydarzeń, które sprawiły, że odzyskaliśmy niepodległość. Jednak dla Europy jako kontynentu, strzały w Sarajewie to niewątpliwie strzały we własną stopę.


środa, 13 października 2010

Halloween

Media zapodały, że miłościwie nam urzędujący Prezydent RP Bronisław hrabia Komorowski raczył powołać 6 nowych doradców. Na czele tej listy wymieniono Tadeusza Mazowieckiego, zaznaczając, że będzie on Doradcą Strategicznym. Tak jakoś się składa, że wszystko, co strategiczne kojarzy mi się z wojskiem i z wojnami. Na przykład bombowiec strategiczny B52, lotniskowiec strategiczny klasy Nimitz, strategiczne głowice jądrowe itd. Posunięty w leciech Tadeusz Mazowiecki nie za bardzo pasował więc mi na strategicznego. Doszedłem jednak do wniosku, że moim myśleniem kierują przesądy. Wszak bywali wodzowie, co dopiero grubo po 80-ce odnosili swe największe zwycięstwa (np. marszałek Radetzky).

Doradca strategiczny to więcej niż taki np. doradca ds bezpieczeństwa narodowego (którą to rolę w USA pełnił swego czasu Zbigniew Brzeziński). O ile bezpieczeństwo narodowe brzmi defensywnie, o tyle "strategiczny" wręcz przeciwnie. To, że wojna nieunikniona dotarło do mnie, kiedy zobaczyłem nazwiska pozostałych powołanych doradców ( w odróżnieniu od strategicznego, nazwijmy ich taktycznymi). No bo przecież dwojga imion Epaminondas Jerzy Osiatyński, chcąc nie chcąc musi kojarzyć się nie tylko ze Świętym Jerzym, który zabił smoka, ale przede wszystkim z wielkim starożytnym wodzem. Albo np. Henryk Wujec, który walkę z komuną przypłacił utratą oka. Wiadomo z historii i literatury, że tacy jednoocy to z reguły najstraszniejsi wojownicy, jak np. Jurand ze Spychowa, Jan Żiżka, czy Horatio Nelson.

A więc wodzu prowadź! Lance do boju, szable w dłoń! Zaraz, zaraz... Ale dokąd? Na Moskwę, czy na Teheran? No, bo przecież na ryby już za zimno, na grzyby chyba też. Przyszło mi do głowy, że może na pół litra, ale szybko porzuciłem tę myśl. Gdyby o to chodziło, to z pewnością powołania otrzymaliby także Aleksander Kwaśniewski i biskup Sławoj Głódź. Dedukowałem dalej. Gdybyśmy mieli iść na Moskwę, to w zacnym gronie doradców nie powinno zabraknąć Józefa Kowalskiego, 111-letniego weterana, co to jeszcze razem z ksiedzem Ignacym Skorupką przepedzał w 1920 roku bolszewików spod Warszawy. Brak Kowalskiego, to jednoznaczny sygnał, że ruszamy na Iran. Drżyjcie ajatollahy! Już tam Wielki Lew Lechistanu pogoni wam kota, że hej.

Pełen patriotycznego uniesienia, wgryzłem się w dalszą część tekstu podanego przez przekaziory. I zaraz patriotyzm uszedł ze mnie, jak powietrze z przekłutego balona. No, bo prezydent Komorowski stwierdził, iż "głównym zadaniem doradców będzie budowanie ducha Kancelarii Prezydenta". A więc nie chodzi o przedmurze chrześcijaństwa, walkę z pohańcem i desant jednostki Grom na wybrzeżu Morza Kaspjskiego. Chodzi o głupi pogański obyczaj zwany Halloween.

Zastanowiło mnie jednakowoż, jak to możliwe, żeby pałac prezydencki nie posiadał ducha, skoro dopiero trzeba go budować. Przejrzałem na Wikipedii historię tej budowli i dowiedziałem się ciekawych rzeczy. W XVIII wieku pałac służył za teatr i wystawiono w nim pierwszą polską operę zatytułowaną "Nędza uszczęśliwiona". Pomyślałem sobie, że chyba najwyższy czas wznowić to wiekopomne dzieło. Ale generalnie szukałem wzmianek o duchach. Jednego znalazłem. W 1944 roku w pałacu odbył się "junkierski ślub" martwego (bo zastrzelonego przez AK) generała Franza Kutschery z jego żywą norweską narzeczoną. Brrr, aż ciary mnie przeszły na myśl o takiej nekrofilii.

Franz Kutschera, hitlerowski zbrodniarz jako duch pałacu prezydenckiego w Warszawie? Never! Jamais! Takiego wała! Nam potrzebny jest duch polski, patriotyczny i katolicki. Doskonale nadawałby sie do tej roli duch świetej pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. No, ale skoro decyzją kardynała Dziwisza Zimny Lech ma straszyć na Wawelu, to pałac prezydencki potrzebuje innego ducha, którego zbudują Tadeusz Mazowiecki i spółka. Wezmą chłopaki dynię i coś tam wyskrobią. Na Halloween będzie, jak znalazł. A potem znajdzie im się inne zajęcie. W zimie mogą lepić bałwana, a na wiosnę strugać wariata. Taktycznie i strategicznie. Tylko czemu, kurwa, za moje pieniądze?

niedziela, 10 października 2010

Widok z wierzchołka sinusoidy

W latach 70-tych i 80-tych ubiegłego stulecia wyprodukowano sporo filmów katastroficznych, których akcja toczyła się w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, a które pokazywały problemy, z jakimi musi się borykać ludzkość w sytuacji dramatycznego przeludnienia naszej planety. Filmy były jak najbardziej na czasie, bowiem mniej więcej od połowy XIX wieku tempo wzrostu liczby ludności świata uległo gwałtownemu przyśpieszeniu. W świetle współczesnej wiedzy można przyjąć, że pierwsza istota, którą bez wątpienia można nazwać człowiekiem pojawiła się na Ziemi jakieś 70.000 lat temu. Ilość ludzi zwiększała się stopniowo, by około roku 1820 po Chrystusie osiągnąć pierwszy miliard. W 1930 było już 2 miliardy ludzi, w 1960 - 3 miliardy, a w 1974 - 4 miliardy. Na wykresie był to typowy obraz funkcji potęgowej. Ktoś skonstatował, że podobny wykres dla populacji lemingów prowadzi do wybuchu zbiorowego szaleństwa i masowego topienia się tych gryzoni w wodach Północnego Oceanu Lodowatego.

Ludzie jakoś uniknęli losu lemingów. Nie spełniły się też czarne scenariusze zakładające olbrzymie kłopoty ludzkości związane z brakiem pożywienia, brakiem wody lub zanieczyszczeniem środowiska naturalnego. Stało się tak, ponieważ tempo wzrostu ludzkiej populacji zaczęło raptownie wyhamowywać. Według prognoz z lat 70-tych w roku 2010 ludność świata powinna wynosić 9-10 mld, tymczasem w rzeczywistości osiągnęliśmy zaledwie 6,8 mld. Siódmy miliard zapewne czeka nas w roku 2012 lub 2013, a prognozy odnośnie ósmego są mocno niepewne. Być może ludzkość osiągnie ten poziom pod koniec lat 20-tych XXI wieku, a być może nigdy. Nasz wykres uległ gwałtownej zmianie. Zamiast funkcji potęgowej mamy teraz coś, co mocno przypomina sinusoidę, czyli wzgórze o stromych zboczach i łagodnym wierzchołku. Warto przy tym zauważyć, że o ile świat jako całość nie dotarł jeszcze do wierzchołka sinusoidy, to Europa znajduje się dokładnie na szczycie, a Polska przekroczyła go jakieś 10 lat temu. Powoli oswajamy się z myślą, że nigdy nie będziemy 40-milionowym krajem.

Wiele wskazuje na to, że ludzkość wpadła z deszczu pod rynnę, a problemy przed którymi stoi obecnie wcale nie są mniejsze, niż te, których szczęśliwie uniknęła. Zanim je określimy, wcześniej warto chyba się zastanowić nad przyczynami, które doprowadziły do tego, iż demografia sprawiła nam wszystkim tak wielką niespodziankę. Najprościej byłoby stwierdzić, że spadek tempa przyrostu naturalnego w świecie jest konsekwencją upowszechnienia się środków antykoncepcyjnych. Oznaczałoby to jednak spłycenie tematu bez próby odnalezienia faktycznego drugiego dna. Trzeba więc wymienić także inne poważne powody demograficznego regresu. W Chinach, najludniejszym kraju świata przyrost naturalny został zahamowany poprzez celową politykę państwa, zakazującą obywatelom posiadania więcej niż jednego dziecka. W południowej i środkowej Afryce spustoszenia dokonał AIDS. W sferze psychologicznej mocno namieszał feminizm, nakazujący kobietom rywalizację z mężczyznami i upodobnienie się do nich, a więc pośrednio deprecjonujący macierzyństwo. Jednak najważniejszy impuls, który skłonił ludzi do ograniczenia dzietności był natury ekonomicznej.

Od wieków i tysiącleci posiadanie dzieci był dla rodziców naturalnym ubezpieczeniem przed biedą i nędzą na starość. Niepisana umowa międzypokoleniowa głosiła: Ja ciebie chronię i żywię, póki nie osiągniesz fizycznej, psychicznej i ekonomicznej dojrzałości, a ty w zamian odpłacisz mi tym samym, kiedy będę zbyt stary i słaby, by samemu zdobyć środki na utrzymanie się przy życiu. Ze względu na dużą śmiertelność dzieci, dopiero posiadanie kilkorga potomstwa dawało nadzieję względnie bezpiecznej starości. Upowszechnienie się państwowych systemów emerytalnych i ochrony zdrowia radykalnie tę sytuację zmieniło. Płacąc przez cały okres aktywności zawodowej podatki i składki emerytalne, człowiek uzyskiwał w zamian od państwa świadczenia gwarantujące na starość utrzymanie i opiekę medyczną. Z ekonomicznego punktu widzenia posiadanie dzieci stało się zbędne, a nawet szkodliwe, ponieważ wiązało się z kosztami i przeszkodami w realizacji kariery zawodowej (zwłaszcza dla kobiet). Ludzie potrafią liczyć i szybko policzyli sobie ile kosztuje utrzymanie pierwszego, drugiego i każdego kolejnego dziecka. Najpierw w krajach najzamożniejszych, a potem także mniej zamożnych w miejsce rodziny typu 2+3 lub 2+2 zaczął zyskiwać popularność model 2+ pies.

Władze państwowe "od zawsze" miały ciągoty do zadłużania, czyli do zaciągania zobowiązań na koszt przyszłych pokoleń. Odejście od zabezpieczania wartości pieniądza rezerwami złota zwielokrotniło ten proceder i po kilkudziesięciu latach doprowadziło do światowego kryzysu zadłużeniowego. Wielu ekonomistów (w tym paru noblistów) bagatelizuje ten problem, wskazując, iż w przeszłości poszczególne kraje (np. USA, W. Brytania, Francja) bywały zadłużone bardziej, niż obecnie, a jednak spłaciły swoje zobowiązania. Moim zdaniem, kardynalnym błędem jest nie uwzględnianie czynnika demograficznego. Co innego spłacać długi w sytuacji, kiedy każde następne pokolenie jest liczniejsze od poprzedniego, a co innego kiedy jest dokładnie odwrotnie, czyli tak, jak dzisiaj. Spłacanie długów oznacza polaryzację świata na garstkę hiperbogaczy i miliardy skazane na ubóstwo, nie spłacanie - koniec obecnego systemu ekonomicznego i niewyobrażalny chaos, obydwa scenariusze - poważne niebezpieczeństwo wojen i rewolucji. Niektórzy twierdzą, że Europa wybroni się, ściągając imigrantów z krajów Trzeciego Świata, gdzie przyrost naturalny jest nadal dodatni. Czy jednak obcy etnicznie i kulturowo przybysze z Azji i Afryki zastąpią nam nasze dzieci i wnuki, których nie doczekamy? Śmiem wątpić.

Chciałbym być złym prorokiem, lecz wydaje mi się, że pierwszymi ofiarami połączenia lawinowo narastających długów publicznych z niekorzystnym trendem demograficznym będą system emerytalno-rentowy i system opieki zdrowotnej. Właściwe pytanie w tym przypadku nie brzmi czy, ale kiedy? Dalsze konsekwencje w dużej mierze zależą od demografii. Stabilizacja liczby ludności świata lub stopniowy łagodny jej spadek to krok w pożądanym kierunku. Przedłużenie sinusoidy ostro w dół oznacza katastrofę.




czwartek, 7 października 2010

Idiota Kraśko

Nie lubię ludzi pracujących w państwowej telewizji na stanowiskach komentatorów, zapowiadaczy, przepowiadaczy, przepytywaczy itd. Uważam, że to skandal, aby za 5-30 minut pracy dziennie brać horrendalne wynagrodzenia w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. To towarzystwo wzajemnej adoracji, a właściwie rodzinno-koteryjna sitwa patrzy z góry nawet na czołowych polityków, wybitnych sportowców i gwiazdy ekranu oraz estrady. No, bo finansowo nikt im nie podskoczy. Piosenkarze i aktorzy miewaja wzloty i upadki, podobnie jak sportowcy i politycy. A w TVP forsa płynie do rąk jej gwiazd szerokim strumieniem, niezależnie od tego, czy rządzi PO, PiS, czy SLD.

Jednym z moich "ulubieńców" jest Piotr Kraśko. Wazeliniarz jakich mało i pierwszy szermierz politycznej poprawności. Zawsze po linii i na bazie, konformista do szpiku kości. Nawet nie lubiąc Kraśki, nie można jednak mu odmówić wielu zalet. To bardzo przystojny mężczyzna, o doskonałej dykcji i dużej kulturze osobistej. Zawsze elegancko ubrany i przyzwoicie mówiący po angielsku. Miałem też Piotra Kraśkę za człowieka inteligentnego. Do dzisiaj 6.10.2010. Teraz już wiem, że Kraśko to idiota.

W wiadomościach wieczornych TVP Piotr Kraśko oświadczył, że " ze względu na skażenie wód Dunaju na terytorium Węgier przez toksyczne odpady z kopalni aluminium, zagrożone są kolejne kraje położone nad tą rzeką, a mianowicie Serbia, Rumunia i Austria". To nie było przejęzyczenie, bo za chwilę identyczne sformułowanie pojawiło się w komentarzu do materiału filmowego. A więc zdaniem gwiazdy TVP Dunaj może płynąć pod górkę tj. z Węgier do Austrii.

Dziecko ze szkoły podstawowej wie (a przynajmniej powinno wiedzieć), że Dunaj ma swe źródła w Niemczech, a następnie płynie przez Austrię, Słowację, Węgry, Serbię, Rumunię, by ocierając się jeszcze o granice Bułgarii i Ukrainy wpaść do Morza Czarnego. Nie wie tego jednak światowiec i globtroter Piotr Kraśko. Tak się przyzwyczaił do zawracania kijem Wisły, że uczynił to samo z Dunajem.

sobota, 2 października 2010

Pozostanie po nas lastriko

Podobnie, jak przed 80 laty mamy obecnie na świecie dwie całkowicie odmienne metody walki z kryzysem gospodarczym. Bardziej niekonwencjonalna jest metoda amerykańska, którą można by porównać do gaszenia pożaru benzyną. A więc zero oszczędności i pompowanie państwowych pieniędzy szerokim strumieniem do wszystkich potrzebujących. Pieniędzy świeżo pożyczonych lub świeżo dodrukowanych, jako że innych do dyspozycji nie ma. Przypomina to trochę New Deal Franklina Delano Roosevelta z lat 30-tych XX wieku, a także politykę gospodarczą Adolfa Hitlera. Jak wiemy, Niemcy wyszli na hitleryzmie fatalnie, podobnie jak (nie ze swojej winy) większość Europy. Natomiast Stany Zjednoczone za Roosevelta dokonały dynamicznego skoku naprzód i umocniły zdecydowanie swój prymat gospodarczy w świecie. Śmiem jednak twierdzić, że większa w tym zasługa wodza III Rzeszy (i zainicjowanego jego agresywną polityką ciągu wydarzeń), niż prezydenta USA i jego ekonomicznych doradców.

Metoda europejska jest bardziej tradycyjna i opiera się na zaciskaniu pasa w obliczu deficytów budżetowych i lawinowo rosnących długów publicznych. Na razie pas zaciskany jest głównie w sferze werbalnej, przy czym jak Europa długa i szeroka trwają spory, komu i ile zacisnąć. Jak dowodzi chociażby niedawna dyskusja premiera Donalda Tuska z redaktorem Tomaszem Lisem, każdy chętnie widzi się w roli zaciskającego cudzy pas, natomiast nikomu nie jest miła perspektywa poddania tej procedurze własnego tułowia. Pomimo dużego oporu związków zawodowych, od Hiszpanii po Ukrainę i od Wielkiej Brytanii po Grecję trwają wielkie przymiarki rządów poszczególnych państw do wprowadzenia w życie planów oszczędnościowych mających skutkować uzdrowieniem finansów publicznych.

Na tle innych krajów sytuacja Polski pozornie wygląda nie najgorzej. Deficyt budżetowy na poziomie 4% PKB i dług publiczny sięgający 55% PKB to znacznie poniżej średniej Unii Europejskiej i całej Europy. Jednak kiedy "wymiecie się śmieci spod dywanu", obydwa wymienione wskaźniki dramatycznie rosną. Przyjrzyjmy się więc dokładniej, jakie nasz kraj ma szanse na naprawę finansów publicznych i zastanówmy się, jakie skutki mogą przynieść rozważane przez polityków i media przedsięwzięcia oszczędnościowe.

Patrząc od strony dochodów Skarbu Państwa, nieunikniona i konieczna wydaje się podwyżka podatków. Na razie rząd Donalda Tuska zapowiedział podwyżkę VAT-u do 23%. W połączeniu z tradycyjnymi corocznymi podwyżkami gazu, prądu i wody będzie to dla społeczeństwa bolesne uderzenie. A przecież podwyżka VAT-u o 1 punkt procentowy to kropla w morzu potrzeb budżetu. Zapewne więc czekają nas w następnych latach kolejne podwyżki nie tylko VAT-u, ale i podatku dochodowego ewentualnie likwidacja ulg w tymże podatku (na dzieci, na internet). Nie trzeba być ekonomistą, żeby dostrzec, iż nie tędy droga. Przecież mniej pieniędzy w rękach obywateli musi skutkować zmniejszeniem popytu wewnętrznego. Na wzrost eksportu też nie ma co liczyć, ponieważ prezes NBP Marek Belka jest zwolennikiem działań na rzecz umacniania kursu złotego jako remedium na inflacyjne skutki podwyżki VAT-u. Logicznym następstwem wydają się więc wzrost bezrobocia i spadek PKB. No, ale premier Tusk i minister Rostowski prognozują wzrost PKB o 3,5 % w 2011 i jeszcze większy w kolejnych latach. Czyżby panowie byli "na proszkach", a może nawet "na dopalaczach"?

Logiczną alternatywą dla wzrostu dochodów budżetu jest spadek wydatków. Jednym z najbardziej chwytliwych medialnie postulatów jest szukanie oszczędności poprzez "zniesienie przywilejów emerytalnych". Niestety, jest to hasło nie mające żadnych szans na realizację. Komu można było, temu przywileje emerytalne odebrano już dawno, jak np. matkom wychowującym niepełnosprawne dzieci. Górnicy i służby mundurowe mają niepodważalne argumenty w postaci praw nabytych i jeszcze lepsze w postaci kilofów ewentualnie broni palnej i gazu łzawiącego. Jakoś nie wyobrażam sobie żadnego z polskich polityków na wzór prezydenta Ekwadoru walczącego wręcz w masce gazowej na twarzy przeciwko zbuntowanym policjantom.

Inną opcją jest podniesienie wieku emerytalnego, do czego przymierza się wiele europejskich państw. Ma to pewien sens w krajach, w których ten wiek wynosi obecnie 55-58 lat, a bezrobocie jest niewielkie. W naszych warunkach przymusowa praca niedomagających zdrowotnie staruszków wyrządzi jedynie krzywdę rzeszy bezrobotnej młodzieży, a efekt ekonomiczny będzie więcej niż wątpliwy. Chyba już lepiej płacić emerytury starym, niż zasiłki dla bezrobotnych młodym.

Pozostaje oszczędność o której rządzący czasami przebąkują półgębkiem, a która dla przeciętnego obywatela jest najbardziej oczywista. Chodzi o zmniejszenie administracji, która na przestrzeni ostatnich 20 lat rozrosła się ze 190 tys. do 470 tys. osób. Zwłaszcza najbardziej upartyjniona, niekompetentna i skorumpowana administracja centralna kwalifikuje się do natychmiastowej redukcji nawet o ponad 50%. Cyfry jednak są bezlitosne. Całkowity koszt administracji w Polsce to 78 mld zł rocznie, podczas gdy rzeczywiste potrzeby oszczędnościowe to kwota co najmniej 100 mld zł. Jak by nie liczyć, nie starczy.

Wnioski są smutne. Pakiety oszczędnościowe, które można zaaplikować w Polsce i innych krajach to półśrodki, które są daleko niewystarczające, aby zażegnać kryzys zadłużeniowy, tym bardziej, że na niekorzyść działa fatalna sytuacja demograficzna. Punkt krytyczny został dawno przekroczony i dzisiaj jest nie "za pięć dwunasta", lecz ładnych kilka godzin po północy. Wkrótce nadejdzie świt i bolesne przebudzenie żyjącego ponad stan świata. Wariant amerykański musi doprowadzić do hiperinflacji, wariant europejski (o ile wejdzie w życie) do głębokiej recesji. Liczniki długu publicznego (zarówno ten w Nowym Jorku, jak i ten zainstalowany niedawno w Warszawie) to tykające bomby zagarowe. Im później nastąpi eksplozja, tym będzie mocniejsza. System emerytalny i system powszechnej opieki zdrowotnej zawalą się z hukiem.Porządek gospodarczy oparty na pieniądzu fiducjarnym (nie mającym oparcia w dobrach materialnych, jak np. złoto) nieuchronnie zmierza do gwałtownego i niechlubnego końca.

Odwiedzanie cmentarzy w dniu Święta Zmarłych to także okazja do przemyśleń natury ekonomicznej. Przedwojenne lub jeszcze starsze okazałe grobowce zdają się sugerować, iż w owych czasach panował dobrobyt. Byłby to jednak wniosek fałszywy, jako że groby biedoty (która stanowiła zdecydowaną większość) po prostu na ogół nie przetrwały do dzisiaj. Przetrwały za to groby z 45 lat realnego socjalizmu. Na każdym cmentarzu można zobaczyć długie rzędy brzydkich nagrobków wykonanych z tanich materiałów: betonu, żelaznych prętów, a przede wszystkim lastriko. Jakże odmiennie prezentują się groby z ostatnich 15-20 lat. Piekne czarne marmury i kolorowe ozdobne kamienie sprowadzone z egzotycznych krajów to (obok sznurów samochodów i osiedli pełnych nowych eleganckich domów) wymierny i namacalny dowód ogromnego awansu cywilizacyjnego naszego kraju. Awansu, który w dużej mierze nastąpił na kredyt, a właściwie na koszt przyszłych pokoleń. Rachunki trzeba spłacać. Dużo wskazuje na to, że większości naszych dzieci i wnuków nie będzie stać na wystawienie naszemu pokoleniu porządnych marmurowych nagrobków. Pozostanie po nas lastriko.

piątek, 10 września 2010

Z frontu walki z pedofilią

Jak wczoraj rano poinformowały nas media, w ramach ogólnopolskiej policyjnej akcji pod kryptonimem "Regina" zatrzymano 102 pedofilów i zabezpieczono setki komputerów, laptopów, płyt CD i DVD. Zanim przejdę do szczegółów, myślę, że warto poruszyć pewien drobiazg. Jeżeli ktoś w biały dzień na oczach setek świadków zamorduje człowieka, to do chwili wydania prawomocnego wyroku sądowego jest jedynie "podejrzanym o morderstwo". Ale pedofilem człowiek staje się w momencie zatrzymania. A może jeszcze wcześniej? W momencie powzięcia podejrzenia przez organa ścigania? A może w momencie napisania donosu przez np. "życzliwą" sąsiadkę?

Po południu dowiedzieliśmy się więcej. Przede wszystkim to, że ze 102 zatrzymanych "pedofilów" postawiono zarzuty dwóm, a tymczasowo aresztowano jednego. A więc najprawdopodobniej do mieszkań 100 Bogu ducha winnych ludzi o 6 rano wtargnęły z łomotem jakieś specjalne grupy policji i wyciągnęły biedaków z łóżek. Po to, by parę godzin później zwolnić ich z braku jakichkolwiek dowodów na popełnienie przestępstwa. Śledztwo trwało od dwóch lat i zapewne zaangażowano do niego dziesiątki funkcjonariuszy. Akcja "Regina" kosztowała miliony, których zabrakło na walkę z bandytami, złodziejami i z prawdziwymi (a nie urojonymi w chorym umyśle jakiegoś nadgorliwego wyższego oficera policji) przestępcami seksualnymi. A setka niewinnych ludzi do końca życia będzie musiała żyć z piętnem "pedofilów".

Z mediów można było się też dowiedzieć, że jako podejrzanych wytypowano tych, którzy ściągali z pewnego forum internetowego zdjęcia nagiej dziewczynki. Nie wiem, ile lat miała dziewczynka kto jej zrobił i opublikował zdjęcia i czy stało się to za jej zgodą, czy też nie. Na te pytania powinna poszukać odpowiedzi policja, zamiast przeprowadzać spektakularną akcję, która okazała się wielkim niewypałem. Mój sprzeciw wzbudza również coraz częstsze traktowanie każdego zdjęcia nagiego dziecka jako pornografii dziecięcej. Nikt jeszcze nie zdefiniował pornografii, ale na pewno nagość (niezależnie od płci i wieku) nie jest z nią tożsama. Ktoś, kto tak twierdzi powinien się leczyć. Zarówno u seksuologa, jak i u psychiatry.

czwartek, 9 września 2010

Neosymonia

Niedawno napisałem tekst o poważnym kryzysie w Kościele katolickim. Kryzys ten ma także swój wymiar ekonomiczny. W wielu krajach co roku dziesiątki tysięcy wiernych formalnie wypisują się z Kościoła, co skutkuje coraz mniejszymi kwotami podatku kościelnego. W Polsce takiego podatku nie ma, lecz spadek osób chodzących do kościoła oznacza mniejsze wpływy z tacy. Negatywnie na finanse kościelne wpływa także drastyczny spadek zawieranych małżeństw i rodzących się dzieci, co uszczupla opłaty pobierane przez Kościół za udzielanie ślubów i chrztów. Chyba tylko wpływy z pogrzebów utrzymują się na w miarę niezmiennym poziomie.

Potrzeba jest matką wynalazku, a Kościół nie po raz pierwszy ma problemy finansowe. Kiedy na początku XVI wieku podjęto budowę bazyliki św. Piotra w Rzymie, wydatki Kościoła wzrosły lawinowo. Zbudowanie tak wspaniałej budowli kosztowało krocie, kolejni papieże zadbali więc o finansowanie, kierując się przy tym sformułowaną przez Machiavellego maksymą głoszącą, iż cel uświęca środki. Rozpoczęto na szeroką skalę sprzedaż odpustów. Papież w imieniu Pana Boga, a poszczególni biskupi w imieniu papieża odpuszczali grzechy wszystkim tym, którzy zapłacili odpowiednie kwoty. Płacili wszyscy, bogaci i biedni. Biednych stać było na wykupienie się od kilku dni czyśćca, bogacze mogli sobie pozwolić na odpuszczenie wszystkich grzechów popełnionych w przeszłości, a także w przyszłości. Mając gwarancje zbawienia, mogli więc dopuszczać się największych niegodziwości, z gwałtami i morderstwami włącznie. Wtedy właśnie narodziło się powiedzenie: "Hulaj dusza, piekła nie ma".

Od strony moralnej proceder sprzedaży odpustów był przez co światlejsze umysły postrzegany jako jednoznacznie negatywny. Zakonnik z Wittenbergi Marcin Luter jako pierwszy ośmielił się go skrytykować publicznie, zarzucając papieżowi i biskupom symonię, czyli świętokupstwo. Kupczenie zbawieniem doprowadziło do schizmy i wystąpienia z Kościoła zwolenników Lutra, którzy utworzyli niezależny od papieża Kościół ewangelicki, a także do krwawych wojen religijnych w prawie całej Europie. Ostatecznie Kościół katolicki zaprzestał praktyki handlu odpustami. Na Watykanie powstała jedna z najwspanialszych budowli w dziejach ludzkości, lecz za wspaniałości bazyliki św. Piotra przyszło katolicyzmowi zapłacić definitywnym zaprzepaszczeniem szans na jedność chrześcijaństwa.

Mam wrażenie, że po 500 latach mamy do czynienia z powtórką z historii, przy czym tym razem kupczenie dotyczy świętości związku małżeńskiego kobiety i mężczyzny. Na straży świętości małżeńskiej przysięgi Kościół katolicki stał nieprzerwanie przez 2000 lat. Nie było wyjątków nawet dla najpotężniejszych władców. Henryk VIII nie otrzymał od papieża unieważnienia małżeństwa z Katarzyną Aragońską, chociaż bardzo o to zabiegał . Maksyma "dura lex sed lex" obowiązywała wszystkich, chociaż wielu ludziom zawarcie małżeństwa z nieodpowiednim partnerem mocno komplikowało życie. Z nadmiarem było to rekompensowane przez dobro dzieci, które wychowywały się w pełnych rodzinach. Warto też pamiętać, o czym zapominają krytykujące dziś katolicyzm feministki, że przez wieki nienaruszalność związku małżeńskiego zabezpieczała przede wszystkim interesy kobiet.

Dzisiaj Kościół znacznie rozluźnił swe stanowisko w kwestii sakramentu małżeńskiego. Przez wieki za wyłączne powody do unieważnienia małżeństwa uznawano kazirodztwo, bigamię i brak współżycia seksualnego małżonków. Obecnie pretekstem do unieważnienia ślubu jest także "zatajenie przed współmałżonkiem kwestii istotnych dla trwałości związku". Podobnie, jak "rozbieżność charakterów" przy rozwodach cywilnych, jest to pojecie tak ogólne, że może obejmować wszystko. Za powód do unieważnienia małżeństwa można więc uznać, iż żona zataiła przed mężem swoje lenistwo lub rozrzutność, a ten z kolei zataił upodobanie do hazardu lub skłonność do chrapania.

O skali zjawiska świadczy fakt, że w ubiegłym roku do sądów diecezjalnych w Polsce skierowano 40.000 takich spraw. Należy sądzić, że wnioskodawcy liczyli się z pozytywnym rozpatrzeniem swych wniosków, skoro decydowali się na zapłacenie adwokatom od 10.000 do 30.000 zł adwokatom reprezentującym ich interesy. Warto też zauważyć, że wyłączność na uczestnictwo w procesie o unieważnienie małżeństwa mają adwokaci, którzy uzyskali specjalną aplikację przyznawaną indywidualną decyzją odpowiedniego biskupa diecezjalnego. Trzeba być ślepym, żeby nie dostrzec w tym procederze ogromnego zagrożenia korupcją, a także symonią. Papieżu Benedykcie, prymasie Józefie, nie idźcie tą drogą!

środa, 1 września 2010

Seksualna teoria ekonomii

Mamy 1 września i, jak co roku, patriotyczno-męczennicze zadęcie w mediach. Jako odtrutkę na odgórne ogłupianie i odwracanie uwagi społecznej od spraw istotnych proponuję poniższy tekst napisany pół żartem, pól serio.

Jak wiemy z biologii, rozmnażanie płciowe polega na akcie miłosnym z udziałem osobników płci męskiej i żeńskiej. Efektem aktu jest (lub bywa) powstanie nowego życia i tym samym przedłużenie gatunku. Z własnego doświadczenia wiemy, że towarzyszy temu (a przynajmniej powinna towarzyszyć) przyjemność. Szanse zarówno na nowe życie, jak i na przyjemność spadają, jeżeli temu intymnemu kontaktowi dwojga różnych płci towarzyszy jakakolwiek ingerencja z zewnątrz (np. teściowej, duchowieństwa lub władzy).

Zauważyłem, że podobne mechanizmy działają również w gospodarce. Mamy tam do czynienia z pierwiastkiem męskim (popyt) i pierwiastkiem żeńskim (podaż). W wyniku kontaktu popytu z podażą dochodzi do transakcji kupna/sprzedaży, która jest podstawą wzrostu gospodarczego. Dzieje się tak wtedy, kiedy transakcja handlowa jest udana, to znaczy obie strony (kupujący i sprzedający) czerpią satysfakcję z jej realizacji. Jeżeli sprzedający sprzeda za tanio lub kupujący kupi za drogo, to taka transakcja nie będzie sprzyjała wzrostowi gospodarczemu.

Immanentną cechą każdej władzy jest chęć ingerowania zarówno w życie seksualne ludzi, jak i w stosunki ekonomiczne zachodzące miedzy nimi. Dopóki ta ingerencja nie przekracza umiarkowanego poziomu, jej wpływ zarówno na rozmnażanie, jak i na gospodarkę jest niewielki. Jednak często brutalne mieszanie się władz w sprawy prywatne prowadzi do powstawania poważnych patologii. Zakaz posiadanie więcej niż jednego dziecka w Chinach skutkował masowym procederem zabijania noworodków płci żeńskiej i doprowadził do sytuacji, w której 30% młodych Chińczyków na przestrzeni co najmniej 20-30 lat będzie bez szans na znalezienie partnerki we własnym kraju. Dopiero dowiemy się, jakie będą tego konsekwencje dla Chin i dla świata.

Zarówno w sferze płciowej, jak i gospodarczej mamy do czynienia z pewnymi cyklami. Kobieta jest płodna przez kilka dni w miesiącu, a gospodarka (przy założeniu braku ingerencji lub nieznacznej ingerencji ze strony państwa) rozwija się skokowo. Po okresie dynamicznego wzrostu następuje stagnacja, a nawet lekki regres. Podobnie jak cykl owulacyjny to zjawisko ekonomiczne winno być uznane za coś naturalnego, czego nie należy poprawiać. Znaleźli się jednak mędrkowie, którzy uznali, że cykl ekonomiczny to wada, a obowiązkiem władzy jest tę wadę naprawić. Chęć, by gospodarka rozwijała się w stałym tempie można porównać z żądaniem, aby kobieta była płodna bez przerwy lub z działaniem na rzecz ustanowienia ciągłego lata zamiast czterech pór roku.

Na przestrzeni dziejów zakres ingerencji władzy w gospodarkę bywał mniejszy lub większy. Najdalej posunął się realny socjalizm, który zupełnie oddzielił popyt od podaży i wprowadził pomiędzy nie nakazowo-rozdzielczy mechanizm regulowany przez centralne planowanie. W efekcie otrzymaliśmy nienaturalny system, w którym sztucznemu (bo produkcja była oderwana od rynku) wzrostowi gospodarczemu towarzyszył kompletny brak jakiejkolwiek satysfakcji tak dla sprzedającego, jak i dla kupującego. Można porównać to do wynaturzenia, jakim byłoby wprowadzenie sztucznej inseminacji wśród ludzi.

Dominujący w ostatnich dziesięcioleciach w ekonomicznej teorii i praktyce keynesizm nie posuwa się tak daleko, jak realny socjalizm, niemniej ingerencja państwa w gospodarkę jest wystarczająco głęboka, by doprowadzić do ciężkiej patologii, jaką jest globalny kryzys zadłużeniowy. Keynesiści nie ingerują w samą transakcję kupna/sprzedaży, lecz poprzez pieniądz fiducjarny (tzn. nie mający oparcia w wartościach materialnych i emitowany według urzędniczego widzimisię) i ręczne sterowanie stopami procentowymi stymulują zarówno popyt, jak i podaż. Innymi słowy dokonują gospodarczego samogwałtu. To tak, jakby kobietę i mężczyznę poddawać obowiązkowej długotrwałej masturbacji w okresie poprzedzającym właściwy stosunek seksualny. Wiadomo, że upowszechnienie takich praktyk musiałoby skutkować spadkiem dzietności. W gospodarce na dłuższą metę skutkuje nieuniknioną głęboką recesją, której poczatki własnie możemy obserwować.

czwartek, 26 sierpnia 2010

Butem w USA

12 października 1960 roku w ONZ toczyła się debata poświęcona likwidacji systemu kolonialnego. Przemawiał pewien filipiński senator, który wychwalał korzyści, jakie odniósł jego kraj w czasie, kiedy był kolonią Stanów Zjednoczonych. To tak zdenerwowało przewodniczącego delegacji ZSRR sekretarza generalnego KPZR Nikitę Siergiejewicza Chruszczowa, że ściagnął z nogi but i zaczął nim walić w pulpit. Filipińczyk stropił się i w dalszej części przemówienia nie wspominał już o zasługach USA, natomiast poparł wniosek ZSRR w sprawie rezolucji, jaką miano uchwalić.

Walenie butem w pulpit przeszło do historii. Chruszczow dał pokaz chamstwa, ale jednocześnie brutalnej siły. Większość krajów Trzeciego Świata zagłosowała za rezolucją taką, jakiej sobie życzyli Rosjanie, a wbrew stanowisku USA i ich sojuszników. Kraj Rad pokazał wszystkim, że trzeba się z nim liczyć. Właśnie za Chruszczowa ZSRR ( a tym samym Rosja) osiągnął historyczny szczyt potęgi. Ani za Katarzyny Wielkiej, ani za Stalina, ani za Breżniewa Rosjanie nie byli tak silni, jak właśnie za rządów Nikity Siergiejewicza. To wtedy zestrzelili szpiegowski U2 Gary Powersa, to wtedy poleciał w kosmos Jurij Gagarin. Ech, łza się w oku kręci.

Musiało minąć 48 lat, żeby USA ponownie zostało zaatakowane butem. Tym razem rzecz wydarzyła się w Iraku. Przemawiał prezydent USA George W. "Debilju" Bush i wychwalał korzyści, jakie odniósł Irak w okresie amerykańskiej okupacji. Trzeba być wyjątkowo bezczelnym człowiekiem, żeby mówić takie słowa. To prawie tak, jakby Hitler opowiadał o dobrodziejstwach, jakie odnieśli Żydzi za jego rządów. Nie wytrzymał tym razem iracki dziennikarz i rzucił w Busha butem. Rzut był celny, ale "Debilju" wykonał zręczny unik i uniknął uderzenia w głowę. Dziennikarz został aresztowany, ale pod naciskiem międzynarodowej opinii publicznej wkrótce wypuszczony.

Trzeci cios Butem zadała Amerykanom Tajlandia. Chodzi o Wiktora Anatoliewicza Buta, rosyjskiego handlarza bronią, który na wniosek USA został w Tajlandii aresztowany i decyzją tajskiego sądu miał być wydany Amerykanom. W ostatniej chwili tajski rząd wstrzymał ekstradycję Buta. Nie wiadomo jeszcze, jak sprawa się skończy, ale na razie wygląda na to, że po Szwajcarii (sprawa Polańskiego) kolejny kraj uznał, że Stany Zjednoczone nie maja prawa dyktować swej woli całemu światu. W sprawie Buta amerykańska buta została poskromiona.

P.S.
Zachęcam wszystkich do czytania kolejnych odcinków "W szponach złotego cielca". Tak się złożyło, że akcja książki w wielu miejscach mimowolnie nawiązuje do życiorysu Wiktora Anatoliewicza Buta.

sobota, 14 sierpnia 2010

Wojna i geografia

Znam wielu kierowców, w tym także zawodowych, którzy nie lubią i nie potrafią posługiwać się mapą. Jeżdżą zawsze na pamięć utartymi szlakami, a każde geograficzne odstępstwo od rutyny sprawia im poważny problem. Jeżeli więc zdarzy im się utknąć w korku spowodowanym przez poważny wypadek, to stoją w nim godzinami. Boją się zawrócić i poszukać innej drogi do celu, bo przecież mogliby zabłądzić. Na szczęście dla takich ludzi wynaleziono GPS.

Bywa znacznie gorzej, kiedy mapą nie potrafią posługiwać się wyżsi dowódcy wojskowi. Nie wiem, jaką ocenę z geografii miał w szkole późniejszy marszałek II Rzeczpospolitej Edward Rydz- Śmigły, ale podejrzewam, że nie był to jego ulubiony przedmiot. Gdyby lepiej znał się na geografii, to nie opracowałby tak beznadziejnego i kompletnie nie uwzględniającego przeszkód terenowych planu wojny obronnej przeciwko Niemcom. Zamiast zawczasu skoncentrować główne siły na rubieży Narew- Wisła - San ( z forpocztami na liniach Biebrzy, Bzury, Pilicy i Nidy), obsadził nimi granice, przez co skazał polskie wojska na forsowny i demoralizujący odwrót od pierwszego dnia walk.

Nie lepiej od naczelnego wodza wypadli pod tym samym względem jego podwładni, czyli dowódcy polskich armii. Zazwyczaj na wojnach bywa tak, że strona, na której terytorium toczą się walki odnosi pewne korzyści wynikające z lepszej znajomości terenu. W kampanii wrześniowej było dokładnie odwrotnie. To Niemcy bezlitośnie objeżdżali Polaków z lewa i prawa, wykorzystując polne drogi i leśne dukty, podczas gdy polskie armie na ogól wycofywały się głównymi drogami, zatarasowanymi przez tłumy cywilnych uciekinierów. Nawet najlepszy (obok gen. Antoniego Szyllinga) dowódca polskiej armii generał Stanisław Kutrzeba nie ustrzegł się poważnego błędu wynikającego z braku znajomości terenu. Podjął bowiem zaczepny kontratak na najmniej do tego celu nadającym się obszarze, a mianowicie na zupełnie pozbawionej lasów Równinie Kutnowskiej. W warunkach całkowitego panowania Luftwaffe w powietrzu taki kontratak z góry skazany był na niepowodzenie, podobnie jak pustynne szarże irackich czołgów podczas I Wojny w Zatoce.

Śmiem przypuszczać, że znacznie lepsi z geografii byli autorzy wspaniałego zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej 1920, której 90 rocznicę właśnie obchodzimy, a mianowicie generał Tadeusz Rozwadowski (autor planu bitwy) i marszałek Józef Piłsudski (autor wykonania planu). Dostrzegli oni bowiem konsekwencje wynikające z obecności na wojennym teatrze tak niezwykłego zjawiska przyrodniczo-geograficznego, jakim były wówczas bagna Polesia. W ciągu ostatnich 50 lat poleskie bagna zostały w dużym stopniu zmeliorowane i osuszone, ale wtedy stanowiły jeden z największych na świecie obszarów bagiennych o wymiarach 300 x 150 km. Polesia nie była w stanie sforsować żadna armia. Prący do przodu bolszewicy musieli rozdzielić swoje siły na dwie części, przy czym odległość pomiędzy Frontem Zachodnim Tuchaczewskiego (na północ od Polesia), a Frontem Południowo-Zachodnim Jegorowa (na południe od Polesia) wynosiła przeszło 200 km w linii prostej. Stwarzało to stronie przeciwnej jedyną w swoim rodzaju szansę rozbicia jednego z ugrupowań bolszewickich, w czasie, gdy drugie nie było mu w stanie przyjść z pomocą.

Polscy wodzowie bezbłędnie wykorzystali zaistniałą sytuację. Co prawda, opóźnienia w mobilizacji rezerw sprawiły, że decydująca bitwa rozegrana została bardziej na zachód, niz to planował Piłsudski, tym niemniej istnienie olbrzymiej luki pomiedzy bolszewickim frontami umożliwiło skoncentrowanie wiekszości polskich sił przeciw Tuchaczewskiemu, a nastepnie okrążenie i rozbicie wiekszości jego wojsk śmiałym manewrem znad Wieprza. Zwycięstwo nie było wynikiem żadnego cudu, lecz skutkiem dobrego planu i precyzyjnego wykonania. Tak, jak pod Grunwaldem, czy Wiedniem, triumfowała polska sztuka wojenna.


piątek, 13 sierpnia 2010

Najważniejsza przewaga

Wydawałoby się, że nie ma nic prostszego niż zarabianie pieniędzy na giełdzie. Nawet, jak się nie ma zielonego pojęcia o ekonomii, to przecież wystarczy posłuchać "niezależnych ekspertów" i uczynić tak, jak oni radzą. Oni potrafią wszystko doskonale uzasadnić. Do niedawna (jesień 2008) radzili głównie, że "światowa gospodarka jest w doskonałym stanie, więc akcje, surowce, nieruchomości bedą iść w górę" oraz, że "polska gospodarka ma mocne fundamenty, więc złoty będzie się umacniał". Dzisiaj przepowiadają w zasadzie to samo, lecz jakby nieco ostrożniej, bo wrzesień 2008 dobitnie pokazał, iż "drzewa nie rosną do nieba".

Z prognozowaniem ekonomii jest trochę tak, jak z prognozowaniem pogody. Jeżeli dzisiaj świeci słońce i jest 30 stopni w cieniu, to z dużym prawdopodobieństwem można przepowiadać, że jutro też będzie ładna pogoda. A skoro jutro, to zapewne również pojutrze, z czego można wyciągnąć wniosek, że dobra pogoda ma mocne fundamenty, więc w dającej się przewidzieć perspektywie nie grozi nam żaden deszcz, mróz, czy gradobicie. A jeśli jednak nastąpi pogodowy kataklizm i zmiecie z powierzchni jakąś Bogatynię, czy inną Lanckoronę, to "niezależny ekspert" wzruszy ramionami i powie: "Tego przecież nie dało się przewidzieć. Nie mam sobie nic do zarzucenia". Lansowani przez media "niezależni eksperci" od gospodarki to zazwyczaj ludzie, którzy w życiu nie przeprowadzili żadnego interesu na własny rachunek, a ich niezależność to zwykłe pozory. To po prostu propagandziści na usługach wielkiego kapitału, mający skłonić zwykłych obywateli do takiego, a nie innego rozporządzenia własnymi pieniędzmi.

W rzeczywistości inwestowanie na giełdzie to interes mocno ryzykowny. Uczciwe (tzn. np. uwzględniające inflację) badania pokazują, że 70% inwestorów giełdowych traci. W normalnych czasach, bo w momentach rozchwiania rynków, takich jak obecnie, ten odsetek rośnie do 80-90%. Łatwo zatem wywnioskować, że owe 10-30% zwycięzców gry giełdowej to "wielcy", podczas, gdy przegrani to na ogół "mali". Na giełdzie rozmiar ma więc na pewno większe znaczenie, aniżeli w życiu seksualnym.

Wielcy wcale nie kryją tego, że mają przewagę w porównaniu z drobnymi. Na ogół chętnie wskazują na różnice natury informacyjnej i technologicznej. Jest rzeczą naturalną i zrozumiałą, że drobny inwestor jest rażąco niedoinformowany w porównaniu z wielkim bankiem i, że ten ostatni posiada kolosalną przewagę technologiczną polegającą np. na zastosowaniu najnowocześniejszych programów komputerowych tam, gdzie indywidualnemu inwestorowi służy jedynie własna intuicja. Często zdarza się, że "mali" stosują taktykę polegającą na naśladowaniu "wielkich". Niestety, ta taktyka w praktyce się nie sprawdza. Robiąc prawie to samo, zawsze są o krok do tyłu i w momentach kryzysowych najczęściej pozostają "z ręką w nocniku". "Prawie" czyni w tym przypadku wielką różnicę.

Jeszcze bardziej istotna jest przewaga kapitałowa "wielkich". Potężne rezerwy finansowe pozwalają im przetrwać okresy strat, które są zabójcze dla "małych". Drobny inwestor, który trafnie przewidział wieloletni trend w jakiejś dziedzinie, często zostaje załatwiony przez drobne wahnięcie w przeciwnym kierunku. Natomiast duża międzynarodowa korporacja jest w stanie przetrwać nawet wieloletnie dołki, by w końcu powrócić na ścieżkę zysku. Nie bez znaczenia jest bowiem solidarność pomiędzy rekinami kapitału, sprawiająca, iż liczące się w świecie banki i ubezpieczalnie prawie nigdy nie bankrutują, a jedynie zmieniają strukturę własności.

O najważniejszym atucie "wielkich" nie mówi się wcale, a jeżeli już, to po cichu. O ich sile stanowi bowiem przewaga korupcyjna. Na usługach wielkiego kapitału są tabuny przekupionych polityków, gotowych uczynić wszystko dla swych mocodawców. Takich, którzy "kiedy mówią, kłamią; kiedy milczą, kradną". Nie chodzi tylko o propagandę, ale o konkretne kroki prawne podejmowane w określonym celu. O ustawy pisane "na zamówienie" i korzystne dla wielkiej finansjery zmiany w polityce fiskalnej, monetarnej, celnej, zdrowotnej, emerytalnej itd. itp. A nawet o wywołanie wojny lub rewolucji, jeśli takie są aktualne potrzeby. "Oni" nie cofną się przed niczym, co zwiększy ich zysk i powiększy zakres władzy. Dlatego każdy drobny inwestor przystępujący do gry na giełdzie powinien sobie zdawać sprawę, że staje do rozgrywki z szulerem, który gra znaczonymi kartami i na kolanach trzyma odbezpieczony rewolwer.

czwartek, 29 lipca 2010

Ekonomiczny aspekt umierania

Jak kilka tygodni temu policzył fachowiec z NBP Janusz Jabłonowski dług publiczny Polski (razem z tak zwanym długiem ukrytym) wynosi 220% PKB. Skąd bierze się tak duża różnica pomiędzy wyliczeniami Jabłonowskiego, a długiem publicznym podawanym oficjalnie (50-55% PKB)? Otóż Jabłonowski wziął pod uwagę przyszłe, ale już zaciągnięte przez państwo polskie w świetle obowiązujących przepisów zobowiązania na rzecz polskich obywateli. Chodzi głównie o zobowiązania ZUS (emerytury już wypracowane, a płatne w przyszłości) i NFZ (koszty leczenia przyszłych emerytów). Ponieważ skarb państwa nie dysponuje żadnymi rezerwami odłożonymi na te cele, metodologia Jabłonowskiego wydaje mi się jak najbardziej zasadna. W końcu, jaka jest różnica między zobowiazaniem z tytułu obligacji, które należy wykupić za 10 lat, a emeryturą, którą należy wypłacić za 10 lat panu Wiśniewskiemu?

To, co mnie zaskoczyło w obliczeniach Jabłonowskiego to fakt, że największym składnikiem długu ukrytego są nie zobowiązania ZUS, a NFZ (koszty leczenia). Dla człowieka młodego (czyli nie dla mnie) koszty leczenia to czysta abstrakcja. Raz na parę lat łapie się jakąś grypę, czy anginę, trzeba wtedy pójść do lekarza, a następnie przez kilka dni zażywać przepisane tabletki. Koszt tak niewielki, że nawet nie warto się zastanawiać, czy za to płaci państwo, czy pacjent z własnej kieszeni. Z wiekiem jednak koszty leczenia zaczynają rosnąć, a po 60-ce jest to już postęp geometryczny. To już nie są błahe sprawy. To walka o życie, a właściwie o jego przedłużenie. Właśnie zaczyna przechodzić na emeryturę największy w historii Polski wyż demograficzny z lat 50-tych. Zanim wymrze, NFZ będzie musiał przez dziesiątki lat płacić za leczenie milionów ludzi, którym prawo do tego gwarantuje konstytucja. A więc zapewne Janusz Jabłonowski ma rację.

W innych krajach niezależne instytucje od lat liczą dług publiczny w taki właśnie sposób., jak Jabłonowski. Wychodzą z tego astronomiczne sumy, zwłaszcza w przypadku USA. Warto jednak przyjrzeć się i innym obliczeniom. Nie tak dawno przeczytałem, że w USA koszty leczenia w ostatnim roku życia stanowią ponad połowę kosztów leczenia na przestrzeni całego życia. Płyną z tego dwa dość porażające wnioski. Po pierwsze, medycyna jest nadal bezsilna wobec poważnych schorzeń. Po drugie, ktoś zarabia olbrzymie pieniądze na umieraniu.

Według mnie, pacjent cierpiący na nieuleczalną chorobę powinien usłyszeć od lekarza następujące słowa: " Ma pan dwa wyjścia, panie Kowalski. Jedno złe, a drugie jeszcze gorsze. W wariancie pierwszym pożyje pan około roku. Będzie pan stopniowo tracić siły. O ból fizyczny niech się pan nie boi. Zapewnimy panu środki przeciwbólowe, które na 95% uśmierzą pańskie cierpienia. Umrze pan we własnym łóżku w otoczeniu rodziny. W wariancie drugim przedłużymy panu życie statystycznie o pół roku. 90% czasu, jaki panu pozostał, spędzi pan w szpitalu. Pańskie życie stanie się koszmarem. Będzie pan przedmiotem przerzucanym z sali do sali, z łóżka na łóżko, w zależności od widzimisię personelu szpitalnego. Będzie pan leżał godzinami we własnych odchodach, a we wszystkie otwory pańskiego ciała powtykamy różne przedmioty. Jest bardzo prawdopodobne, że będzie pan cierpiał fizycznie, bo wśród personelu medycznego jest wielu takich, którzy uważają, iż życzeniem Boga jest, aby człowiek cierpiał. Umrze pan w szpitalu, a pańskiej agonii będą się przyglądali obcy ludzie. No, to który wariant pan wybiera, panie Kowalski?"

W praktyce takich pytań się nie zadaje. Państwowa służba zdrowia z góry wybiera dla pacjenta wariant drugi "dla jego własnego dobra". Żeby przypadkiem nikt nie uciekł swojemu przeznaczeniu, dostęp do środków przeciwbólowych jest ograniczany bardziej, niż dostęp do broni palnej. Z umierania uczyniono najbardziej dochodowy biznes. Dochody personelu medycznego to tylko wierzchołek góry lodowej. Tuczy się na ludzkim nieszczęściu cała masa urzędasów. Lekarstwa np. na raka są drogie dlatego, że są drogie. Koncerny farmaceutyczne osiągają horrendalne zyski, nijak nie mające się do kosztów produkcji. A z państwowej kasy płyną miliony, miliardy, biliony.

Problem obrotu lekami zasługuje zresztą na szerszą wzmiankę. Ograniczenia w tym obszarze zostały wprowadzone rzekomo "dla dobra ogółu". Chodzi o to, żeby jakiś idiota nie zmarł na skutek przedawkowania, a inny kretyn nie uzależnił się z tego samego powodu. Dlaczego jednak państwo tak bardzo przejmuje się kretynami i idiotami, skoro stanowią oni znikomy procent całego społeczeństwa? Czy w interesie pozostałych 99% "normalnych" ludzi na rynku lekarstw nie powinno działać zwyczajne prawo popytu i podaży? Leki na poważne choroby są drogie podobno dlatego, że koncerny farmaceutyczne muszą sobie odbić w cenie duże koszty wieloletnich badań i doświadczeń. Ale czy inne branże przemysłu nie prowadzą takich kosztownych badań? Postęp w motoryzacji jest na pewno szybszy, niż w farmacji. Dlaczego zatem mogę swobodnie decydować, czy i za ile kupię sobie Forda, Opla lub Fiata, ale o tym jakim lekarstwem mam być leczony i ile to będzie kosztowało decyduje za mnie urzędnik? Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. Wielkie pieniądze przeznaczane przez koncerny farmaceutyczne na korumpowanie lekarzy (powszechnie znany proceder), ale także polityków decydujących o polityce państwa w zakresie ochrony zdrowia.

Do niedawna w niektórych odległych od cywilizacji regionach świata (np. północ Syberii, wschodnia Afryka) panował zwyczaj, zgodnie z którym starzy ludzie, kiedy nadszedł ich czas opuszczali własną chatę i oddalali się od rodzinnej wioski, gdzie wkrótce padali ofiarą dzikich zwierząt (wilków, niedźwiedzi, lwów, krokodyli). Kiedyś wydawało mi się to barbarzyństwem. Dziś nie jestem tego już taki pewien. Czy bolesna, ale szybka śmierć w paszczy dzikiego zwierza nie jest lepsza od długotrwałej, sztucznie przedłużanej agonii, jaką funduje nam państwowy system opieki zdrowotnej. Może przynajmniej w miastach wojewódzkich należałoby zbudować fosy dla drapieżników i zapewnić w ten sposób wolność wyboru starym, nieuleczalnie chorym ludziom. Byłoby to rozwiązanie bardziej humanitarne i o wiele, wiele tańsze.

sobota, 24 lipca 2010

Warszawskie fatum

Ocena Powstania Warszawskiego dzieli Polaków od 66 lat i chyba będzie dzielić przez następne długie dziesięciolecia. O ile nikt nie kwestionuje bohaterstwa powstańców, o tyle ocena inspiratorów i przywódców powstania bywa skrajnie różna. Jedni uważają ich "najdzielniejszych z dzielnych", inni natomiast za lekkomyślnych, a nawet zbrodniczych politykierów, którzy popchnęli warszawską młodzież do beznadziejnej walki i doprowadzili do jednej z największych tragedii w dziejach Polski.

Obiektywna ocena ówczesnego dowództwa AK jest bardzo trudna i wymaga wzięcia pod uwagę wszystkich uwarunkowań. Punktem wyjścia powinna być chyba analiza dokonań polskiego podziemia w okresie 1939-1944. Jak wiadomo, po wojnie komuniści zarzucali AK "stanie z bronią u nogi" przez większość okupacji. Jest to ocena krzywdząca, choć na pozór trafna. Rzeczywiście osiągnięcia blisko półmilionowego polskiego ruchu oporu (wliczając formacje działające niezależnie od AK) przedstawiają się nader mizernie na tle dokonań partyzantki sowieckiej, jugosłowiańskiej, a nawet francuskiej, norweskiej, czy czeskiej (spektakularny zamach na Heydricha). Nie da się ukryć, że wielu partyzantów więcej czasu spędziło na piciu bimbru i chędożeniu wiejskich dziewczyn, niż na rzeczywistej walce z okupantem. Z drugiej strony nie sposób nie dostrzec okoliczności usprawiedliwiających taką właśnie postawę. Nigdzie indziej (może poza ZSRR i Jugosławią) hitlerowcy nie stosowali takiego terroru i odpowiedzialności zbiorowej, jak w Polsce. Za jednego zabitego Niemca ginęły w masowych egzekucjach dziesiątki i setki niewinnych ludzi, a w odwecie za akcje ruchu oporu puszczano z dymem całe wsie. Nie bez znaczenia był też teren działania. Polska jest krajem równinnym, gęsto zaludnionym i pozbawionym wielkich kompleksów leśnych. Nawet Góry Świętokrzyskie i lasy Roztocza nie dawały takiego schronienia, jak Góry Dynarskie, czy bagna Polesia. W czasie operacji Sturmwind II polska partyzantka boleśnie przekonała się, że wróg jest w stanie sforsować nawet najbardziej niedostępne polskie knieje i uroczyska.

Latem 1944 roku w obliczu potężnej sowieckiej ofensywy dowództwo AK stanęło przed dylematem: teraz albo nigdy. Bierność oznaczała oddanie Polski w ręce Stalina i jego polskich komunistycznych kolaborantów. Z kolei doświadczenia wyniesione z niepowodzeń akcji "Burza" i "Wachlarz" nakazywały daleko idącą ostrożność w podejmowaniu współpracy z Armią Czerwoną. Wiemy, jaką decyzję podjęli generał Bór-Komorowski i jego sztab. Wiemy, jakie były jej tragiczne dla Warszawy i Polski skutki. Czy decyzja była błędna, czy też tragedia Powstania Warszawskiego była efektem fatalnego zbiegu okoliczności?

Dość powszechnie zarzuca się kierownictwu AK błędną ocenę zamierzeń wojsk sowieckich, które nie przyszły z pomocą powstańcom, zachowując do końca walk wrogą neutralność w stosunku do obu stron walczących w Warszawie. Sowieci mieli wówczas dwie opcje działania. Opcja wojskowa (taktyczna) nakazywała za wszelką cenę zdobyć przyczółek na lewym brzegu Wisły, a Powstanie Warszawskie znakomicie taką możliwość ułatwiało. Stalin wybrał jednak opcję polityczną (strategiczną) polegającą na biernej obserwacji, jak przeważające siły niemieckie zgniatają stopniowo powstanie i przy okazji mordują 200 tys. ludności cywilnej. Decyzja Stalina była nieludzka i cyniczna, ale całkowicie zgodna ze imperialnymi interesami ZSRR.

Napisano grube tomy na temat takiego, a nie innego zachowania się Rosjan, natomiast w ogóle nie podejmuje się tematu zachowania Niemców, tak jakby uporczywa i bezwzględna walka z powstaniem była czymś z góry przesądzonym. Tymczasem Niemcy też mieli dwie opcje. Wojskowa nakazywała zdusić powstanie wszelkimi możliwymi środkami, ale polityczna coś wręcz przeciwnego, czyli wycofanie wojsk z Warszawy. Powstanie jakiegoś polskiego (i niezależnego od ZSRR) bufora oddzielającego nacierającą Armię Czerwoną od cofających się Wehrmachtu i SS nie tylko dawało Niemcom chwilę wytchnienia, ale także stwarzało wiele potencjalnych korzyści na przyszłość. Najmniejszą z możliwych byłoby potężne zamieszanie w najważniejszym centralnym punkcie natarcia Rosjan, największą - trwała destabilizacja antyniemieckiej koalicji i realne perspektywy zawarcia separatystycznego pokoju na jednym z dwóch frontów.

Jeżeli Komorowski, Pełczyński i Chruściel rozważali różne wersje zachowania się Niemców (co chyba należy domniemywać), to znaczy, że musieli brać pod uwagę 4 możliwe warianty rozwoju sytuacji, a mianowicie:
1. Rosjanie wybierają opcję polityczną i Niemcy wybierają opcję polityczną
2. Rosjanie wybierają opcję wojskową, a Niemcy wybierają opcję polityczną
3. Rosjanie wybierają opcję wojskową i Niemcy wybierają opcję wojskową
4. Rosjanie wybierają opcję polityczną, Niemcy wybierają opcję wojskową

Wariant pierwszy był oczywiście najbardziej pożądany i korzystny. W takiej sytuacji powstańcy zajęliby Warszawę bez większych walk, a następnie kierownictwo Polski Podziemnej mogłoby podjąć polityczne i wojskowe rozmowy z Rosjanami, mając w ręce atut samodzielnego opanowania stolicy Polski.

Wariant drugi był nieco gorszy od pierwszego, ale w sumie też bardzo korzystny. Do negocjacji z Rosjanami musiałoby dojść w trybie pilnym i na niższym szczeblu. Podobnie, jak w wariancie pierwszym nie doszłoby do ofiar wśród ludności Warszawy.

Wariant trzeci doprowadziłby do krwawych, ale w sumie zwycięskich walk, w których doszłoby do polsko-rosyjskiego braterstwa broni. Groziły spore straty wśród cywilów, a także powtórzenie się sytuacji z Wilna. W sumie jednak przebieg wydarzeń rysował się korzystniej, niż w wersji biernego czekania na rozwój wypadków.

Wariantu czwartego nie warto analizować. On właśnie się ziścił i oznaczał tragedię dla Warszawy i Polski.

Wojna i polityka to nie są zdarzenia losowe (jak np. rzut monetą) i dlatego nie można przyjmować, że prawdopodobieństwo fatalnego czwartego wariantu wynosiło 1/4 czyli 25%. Na pewno było jednak w ocenie kierownictwa AK wyraźnie mniejsze od 50%. Nikt nie mógł przewidzieć, że Stalin wykaże się zimnym wyrachowaniem, a Hitler i Himmler tępym krótkowzrocznym fanatyzmem, co w sumie złożyło się na tragiczne warszawskie fatum.

piątek, 16 lipca 2010

Polak potrafi

Nie da się ukryć, że w dziedzinie odkryć i wynalazków jako naród nie mamy się czym poszczycić. Właściwie tylko jednym Kopernikiem przed 500 laty, ale do niego przyznają się też Niemcy, więc chyba mamy w narodowym dorobku połowę odkrywcy na przeszło 1000 lat polskiej państwowości. Polacy otrzymali wprawdzie kilka nagród Nobla, ale tylko w literaturze i jedną pokojową (Bolek Ubolek). W dziedzinie nauk ścisłych i ekonomii prawdziwa posucha. Za komuny to chociaż mogliśmy się pochwalić turbinką Kowalskiego. W wolnej Rzeczpospolitej totalne zero.

Jest jednak szansa, że to się może zmienić, i to w prestiżowej dziedzinie nauk ekonomicznych, do tej pory zastrzeżonej prawie wyłącznie dla potomków w linii żeńskiej patriarchy Abrahama. Epokowego odkrycia nie dokonał żaden młody zdolny naukowiec, ale szacowna państwowa instytucja, a mianowicie GUS. Media podały, że w ciągu kilku lat nas Główny Urząd Statystyczny zamierza zmienić metodologię liczenia PKB i włączyć do niej PKB wytworzony w szarej strefie. Eureka!!! Archimedes, Newton i Einstein to cienkie Bolki przy naszych mędrcach z GUSu. Epokowe odkrycie i jak najbardziej odpowiadające potrzebie chwili.

Błysk geniuszu widać najbardziej w stwierdzeniu, że proces będzie rozłożony na kilka lat. Jakiś narwaniec mógłby włączyć do PKB całą szarą strefę naraz. I co by mu z tego przyszło? Efektowne 15-20% wzrostu PKB w jednym roku, a potem znowu klops. A tak, spokojnie po 4% rocznie przez powiedzmy 4-5 lat. Starczy do następnych wyborów parlamentarnych i prezydenckich. A jak trochę braknie, to i tak można dołożyć. W końcu to szara strefa i dokładnie jej nie da się policzyć. Jak będzie trzeba, to można stwierdzić, że to 30, 50, 80, 125 % rejestrowanej gospodarki. Nikt nie będzie w stanie udowodnić, że jest inaczej.

Nie chodzi zresztą o sam PKB, ale o proporcję długu publicznego do tegoż. Zbliża się do 60%, no to zaraz spadnie po uwzględnieniu szarej strefy bez konieczności manipulowania przy konstytucji. Że też Zachód nie wpadł na to wcześniej. Ani chłopaki z Enronu, ani z Lehman Brothers, ani z FEDu. Za jednym zamachem rozwiązany cały problem światowego długu publicznego. Ile będzie odtąd wynosił deficyt budżetowy i dług publiczny w odniesieniu do PKB USA, Japonii, Wielkiej Brytanii, Grecji itd? Tyle, ile odpowiednie władze uznają za stosowne. I to wszystko dzięki Polakom. Opatentować tej szarej strefy chyba nam nie pozwolą, ale z wdzięczności kapitał spekulacyjny powinien teraz wywindować złotówkę co najmniej do poziomu szwajcarskiego franka. Szara strefa to brzmi dumnie!!! A Polak naprawdę potrafi.

P.S. (17.07.2010, 10.00)
Poczytałem więcej na ten temat i okazało się, że mój zachwyt nad wynalazkiem GUSu jest równie chybiony, jak fascynacja turbinką inżyniera Alojzego Kowalskiego w latach 70-tych XX wieku. Inni to już mają i stosują od dawna tzn. zaliczają szarą strefę do PKB. Nasz GUS zresztą też zaczął to praktykować w latach 90-tych, bo wcześniej tego nie robił. A więc kilkanaście procent wzrostu PKB naszego kraju w ciągu ostatnich ok. 15 lat to skutek manipulacji statystycznych.

Cała innowacyjność GUSu polega na pomyśle doliczenia do PKB produkcji i usług "nielegalnej szarej strefy", w odróżnieniu od "legalnej szarej strefy", która tam już jest od dawna. Podobno zezwala na to dyrektywa Unii Europejskiej. GUS bynajmniej nie ukrywa, że jego intencją jest ulżenie rządowi w poprawie relacji długu publicznego do PKB. Pomożecie, GUS? Pomożemy, panie premierze!

Czort jeden wie, gdzie przebiega granica pomiędzy "legalną szarą strefą", a "nielegalną szarą strefą" i co by tu można zaliczyć do PKB, czego dotychczas nie zaliczano? Przyszło mi do głowy, że na pewno do "nielegalnej szarej strefy" należy składanie samochodów w dziuplach z kradzionych części (produkcja przemysłowa), piwniczne uprawy konopi indyjskich (rolnictwo), a także zabójstwa na zlecenie. Usługa, jak każda inna, tyle że nielegalna. Tylko jak oszacować jej wartość, skoro zleceniobiorca nie wystawia faktury VAT? Chyba należałoby przyjąć jakieś uproszczone, ale obiektywne kryteria np. zabójstwo bezdomnego - wartość pół litra wódki, zabójstwo biznesmena - wartość 1 mln zł, zabójstwo prezydenta RP - ho, ho, ho, a może i więcej.

Katastrofa smoleńska jest tajemnicza i niewyjaśniona. Gdyby tak przyjąć, że samolot rozbił się w w wyniku spisku, to może PKB mógłby z tego powodu wzrosnąć w sposób istotny.Nie wiadomo tylko, czy nam, czy Rosjanom. Wiadomo za to, że w kwestii PKB ktoś kogoś chce zrobić na szaro.

wtorek, 13 lipca 2010

Szwajcarski gest Kozakiewicza

Pozytywny grom z jasnego nieba. Szwajcarzy odrzucili amerykański wniosek ekstradycyjny i uwolnili Romana Polańskiego. Jak to się mogło stać? Doświadczenie i intuicja podpowiadają mi, że ktoś z kolegów Romka (a ma ich wielu) posmarowal komu trzeba i załatwił sprawę. Wiadomo, że nie ma ludzi odpornych na korupcję (nawet w uczciwej Szwajcarii), jest tylko kwestia wysokości stawki.

Jak było, tak było, ważny jest końcowy rezultat. Orędownicy krucjaty antypedofilskiej dostali pstryczka w nos i jest to ważny krok na drodze powrotu świata do normalności. Jak niejednokrotnie pisałem, uważam problem pedofilii za sztucznie wykreowany i krańcowo wyolbrzymiony. Pod wpływem amerykańskich świętoszkowatych obłudników świat ogarnęła paranoja. Doszło do tego, że niektóre linie lotnicze (np. British Airways) wprowadziły przepisy w myśl których mężczyzna nie może siedzieć w samolocie obok osoby niepełnoletniej (za wyjątkiem własnych dzieci). Czyli wszyscy mężczyźni zostali zbiorowo potraktowani, jak zboczeńcy seksualni. Ci, którzy wymyślili i wprowadzili w życie "walkę z pedofilią" w rzeczywistości mają dobro dzieci głęboko w d...e. Im chodzi o osiągnięcie następujacych celów:
- zdobycie pretekstu do totalnej inwigilacji społeczeństwa
- posiadanie straszaka na nieprawomyślnych
- destrukcja Kościoła katolickiego

Jestem głęboko przekonany, że za 50 lat w szkołach będą uczyć o "okresie walki z pseudopedofilią" podobnie, jak dzisiaj uczy się o polowaniach na czarownice w średniowieczu. Zbiorowa paranoja wywołana przez garstkę łajdaków. Wtedy jej ofiarami padały głównie kobiety, a dzisiaj głównie mężczyźni. To jedyna różnica. Nie znaczy to, że pedofilia w ogóle nie istnieje i nie należy jej ścigać. Jest to jednak problem marginalny (zwłaszcza wobec dużo groźniejszego zboczenia, jakim jest sadyzm) i tak był traktowany przez ludzkość przez tysiące lat.

Sprawa Polańskiego ma jeszcze jeden, kto wie, czy nie ważniejszy, aspekt. Mała Szwajcaria pokazała wała Stanom Zjednoczonym, wobec których jeszcze rok temu zachowywała się posłusznie i czołobitnie. Odbieram to jako znak czasu. Świat zaczyna dostrzegać, że USA poza potęgą militarną jest gospodarczym i moralnym bankrutem. Po prezydencie psychopacie Amerykanie zafundowali sobie prezydenta nygusa i kłamczucha (Guantanamo wciąż istnieje, panie pokojowy noblisto!). Epoka "pax Americana" dobiega nieuchronnie końca.

niedziela, 11 lipca 2010

Karuzela walutowa

Jednym z negatywnych skutków odejścia od standardu złota było pojawienie się permanentnej inflacji, co przyznają nawet najbardziej zagorzali keynesiści i monetaryści. Innym szkodliwym dla gospodarki efektem jest rozchwianie kursów walut przynoszace korzyść spekulacyjnemu kapitałowi finansowemu kosztem wszystkich pozostałych obywatali (tak producentów, jak i konsumentów). Jak ten mechanizm działa w praktyce, najlepiej prześledzić na poniższym wyimaginowanym przykładzie.

Wyobraźmy sobie dwa sąsiadujące ze sobą państwa: Nordycję i Jugolandię o podobnych terytoriach i liczbie ludności. Załóżmy, że na starcie wartość jednostki walutowej Nordycji (1 gold) równa się wartości jednostki walutowej Jugolandii (1 szajs). Zacznijmy opowieść od sytuacji politycznej obydwu krajów. Otóż w Nordycji rządziła Partia Konserwatywna, która jak na warunki demokracji prowadziła dość racjonalną politykę godpodarczą (tzn. zrównoważony budżet i kontrola nad wydatkami socjalnymi), co w efekcie powodowało, iż inflacja w Nordycji była niewielka (1-2%). W tym samym czasie w Jugolandii do władzy doszła populistyczna Chrześcijańska Unia Jedności, która rządziła, tak, jak się nazywała tj. ChUJowo i nieodpowiedzialnie. ChUJ obniżył wiek emerytalny, podniósł radykalnie zasiłki dla bezrobotnych i płace minimalne, przyznawał hojnie państwowe subwencje wszystkim "krewnym i znajomym królika" i oczywiście 10-krotnie zwiekszył biurokrację (zwłaszcza centralną). Skutkiem takich rządów był wysoki deficyt budżetowy finansowany ze sprzedaży obligacji państwowych, a także szybko narastająca inflacja ( powiedzmy 15% rocznie po 3 latach takich rządów).

Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że w takiej sytuacji kurs golda powinien rosnąć w stosunku do szajsa. Tymczasem było odwrotnie. Kapitał spekulacyjny zaciągał nisko oprocentowane długi w goldach i inwestował w obligacje Jugolandii nominowane w szajsach na kilkanaście procent rocznie. W efekcie kurs szajsa wzrósł do1,50 golda. W Jugolandii przestano produkować cokolwiek, bo wszystko można było taniej nabyć w Nordycji. Towarzyszyła temu intensywna kampania medialna. Opłacani przez spekulantów "niezależni" eksperci uzasadniali, iż gospodarka Jugolandii ma zdrowe podstawy i szajs dalej będzie się umacniać. W efekcie wielu obywateli Nordycji ulokowało swe oszczędności w fundusze inwestycyjne oparte na papierach dłużnych Jugolandii. Kiedy kurs szajsa osiągnął 1,70 golda kapitał spekulacyjny zaczął po cichu wyzbywać się jugolandzkich obligacji, wciskając je frajerom, którzy uwierzyli w prospekty emisyjne ukazujące wysoki zysk przez ostatnich parę lat. Szajs doszedł do poziomu 1, 95 golda, po czym nastąpiła katastrofa. W ciągu kilku dni jego kurs spadł do 0,30.

Kryzys był potężny i uderzył w obydwa państwa. Jugolandzkich obligacji nikt nie chciał już brać nawet za darmo, ale to głównie obywatele Nordycji zostali z tymi śmieciami w ręku. W pośpiechu zwołano obrady okrągłego stołu, na które zaproszono najwybitniejszych profesorów ekonomii z obydwu państw (zapominajac przy tym o zasadzie: "Neunundneunzig Professoren, Vaterland, du bist verloren!"). Medrcy radzili, aż wymyślili. Uznali, że przyczyną kryzysu były nieodpowiedzialne rządy i znaleźli remedium w postaci niezależnych banków centralnych, które manipulujac stopami procentowymi zapobiegać będą w porę niekorzystnym tendencjom w gospodarce.

Jak postanowiono, tak uczyniono. Na czele banku centralnego Jugolandii stanął uznany międzynarodowy autorytet Balcer Ortodox, a na czele banku centralnego Nordycji światowej sławy guru finansowy Benny Hubschrauber. Obydwie gospodarki borykały się z dużymi problemami. W szczególności Jugolandia musiała w szybkim tempie redukować deficyt budżetowy (dług publiczny nie był dużym problemem, ponieważ się zdewaluował). W tym celu rząd Jugolandii podniósł VAT i akcyzę na wszystko, co się dało. Zaowocowało to kolejnym wzrostem inflacji (tym razem kosztowej, bo popyt w kryzysie bardzo się skurczył). Dla Balcera Ortodoxa inflacja była inflacją, więc natychmiast zareagował drastycznym podniesieniem stóp procentowych, argumentując, że trzeba schłodzić przegrzaną gospodarkę. W Nordycji kryzys był płytszy, ale i tam rząd musiał sięgnąć do środków oszczędnościowych. Benny Hubschrauber zupełnie inaczej pojmował zadania banku centralnego, niż Balcer Ortodox. Aby ratować gospodarkę przed spadkiem koniunktury obniżył stopy procentowe do tego stopnia, że stały sie one realnie ujemne. Dla nordyckich ciułaczy znów pozostała tylko jedna alternatywa: zamiana goldów na szajsy i inwestycja w jugolandzkie obligacje. Tych, którzy się wahali przekonała agencja ratingowa Woody, przyznając Jugolandii najwyższy rating AAA+++.

Nastąpiła powtórka z rozrywki. Kurs szajsa stromo poszedł w górę, by potem z hukiem zanurkować do poziomu 0, 10 golda. Kapitał spekulacyjny zarobił miliardy goldów, a frajerzy obydwu krajów zostali z szajsami w ręku, za to z długami nominowanymi w goldach ( po krachu szajsa oprocentowanie golda wzrosło). Ponownie zwołano okrągły stół i uznano, że najlepszym wyjściem, aby zapobiec ponownym zawirowaniom walutowym będzie wprowadzenie wspólnej waluty dla obydwu państw - 1 szajsgolda. Oczywiście nie od razu. Najpierw Jugolandia miała uporządkować swojej finanse publiczne i spełnić kryteria dotyczace deficytu budżetowego i inflacji. Rzeczywiście po paru latach Jugolandia te kryteria spełniła. Na papierze, bo tak naprawdę to zamieciono śmieci pod dywan i sfałszowano statystyki przy pomocy fachowców z banku Goldschwanz Schwab. W ostatnim okresie przed unią walutową szajs znowu zaczął się intensywnie umacniać w stosunku do golda i w końcu osiągnął parytet 1:1.

Szajsy i goldy wymieniono na szajsgoldy i unia walutowa stała się faktem. W Jugolandii ponownie do władzy doszedł ChUJ prowadzący kampanię wyborczą pod hasłem: " Dlaczego mamy żyć gorzej niż Nordycjanie? Przecież mamy takie same żołądki!". Zarobki Jugolandczyków szybko zrównały sie więc z zarobkami Nordycjan, a nawet lekko je wyprzedziły. Bilans handlowy Jugolandii oczywiście był dramatycznie ujemny, ale kto by się tym przejmował. Cały świat chętnie kupował jugolandzkie obligacje nominowane teraz w szajsgoldach, walucie bardzo stabilnej i szanowanej. Do czasu, aż wyszło na jaw, ze deficyt budżetowy Jugolandii wynosi 15% PKB, a dług publiczny przekroczył 150%. I co dalej?

Ciąg dalszy dopisze życie.