wtorek, 1 września 2009

Rocznica klęski

Znów mamy 1 września i, jak co roku, narodowo-męczenniczy spektakl w mediach (szczególnie w państwowej telewizji). Patriotyczne zadęcie i coraz większe fałszowanie historii. Mniejsza z tym, że z roku na rok coraz więcej winy za rozpętanie wojny przypisujemy Rosjanom, umniejszając tym samym odpowiedzialność Niemców. Większy sprzeciw budzi to, iż największa klęska w 1000-letniej historii Polski przedstawiana jest jako powód do dumy i chwały. Oglądając telewizję można odnieść wrażenie, że w 1939 roku byliśmy nie tylko "silni, zwarci, gotowi", ale do tego bohaterscy, dobrze dowodzeni i wręcz wspaniali. Gdyby nie zdradziecki cios w plecy zadany nam przez Stalina, to pewnie pogonilibyśmy Niemcom kota, że hej.

Przegrać wojnę z silniejszym przeciwnikiem nie jest wstyd. Ważny jest jednak styl, w jakim owa porażka została odniesiona. We wrześniu 1939 roku przegraliśmy w fatalnym stylu, właściwie nie próbując nawet podjąć walki z Niemcami. Polskie naczelne dowództwo wręcz się skompromitowało. Przyjęty przez marszałka Edwarda Rydza- Śmigłego plan wojny okazał się w praktyce katastrofą. Zamiast twardej obrony mieliśmy planowy odwrót na całym froncie, który stopniowo przekształcał się w bezładną, paniczną ucieczkę. Nie lepiej od Naczelnego Wodza wypadli inni wyżsi dowódcy. Z 9 najwyższych rangą polskich generałów (dowódcy frontów i armii) trzech (generałowie Dąb-Biernacki, Rómmel i Fabrycy) uciekło z pola walki, a kolejnych trzech (generałowie Piskor, Bortnowski i Przedrzymirski-Krukowicz) dowodziło w sposób karygodnie nieudolny. Tylko do generałów Sosnkowskiego, Szyllinga i Kutrzeby nie można mieć większych pretensji. Kutrzeba nawet podjął jedyny w tej wojnie zwrot zaczepny, którego efektem była Bitwa nad Bzurą. Szkoda tylko, że do kontrataku wybrał najmniej chyba do tego nadający się teren w Polsce, a mianowicie całkowicie bezleśną równinę w okolicach Kutna. Panujące w powietrzu Luftwaffe miało polskie oddziały "jak na patelni" i przesądziło o wyniku bitwy.

Niewiele lepiej było na niższych szczeblach armii. Zdarzały się przypadki bohaterskich dowódców (generał Bołtuć, pułkownik Dąbek, kapitan Raginis), lecz ogólnie z dowodzeniem było bardzo marnie. Trudno o przebieg kampanii obwiniać szeregowych żołnierzy, ale faktem jest, że większość z nich poszła do niemieckiej lub sowieckiej niewoli nie oddawszy ani jednego strzału w kierunku wroga. Milionowa armia zadała Niemcom straty szacowane na 10-15.000 ludzi, tj. mniej więcej takie, jak w 1944 40-krotnie mniej liczni i bez porównania gorzej uzbrojeni powstańcy warszawscy. Potwierdził się wielokrotnie w naszej historii obserwowany i zauważany przez fachowców wojskowości (np. Clausewitz) fakt, iż Polacy są doskonałymi żołnierzami w natarciu, natomiast w obronie brakuje im determinacji i wytrwałości. Na szczęście, honor polskiej armii obronili ci, którzy walczyli najdłużej - generał Franciszek Kleeberg (pochodzenia szwedzko-austriackiego) i admirał Józef Unrug (stuprocentowy Niemiec).

Podobnie jak armia, zawiodły władze polityczne. Chlubimy się tym, że nie podpisaliśmy kapitulacji i nie podjęliśmy kolaboracji z okupantem, lecz wynikło to bynajmniej nie z jakiejś szczególnej siły charakteru narodowego. To najeźdźcy nie chcieli rozmawiać, a poza tym nie mieli z kim. Uciekli Naczelny Wódz, Prezydent, Premier, wszyscy ministrowie. Nawet Prymas zostawił swoją owczarnię i dał dyla za granicę. Ta powszechna ucieczka władzy państwowej pociągnęła za sobą tragiczne skutki. Zamiast wynegocjować z Niemcami i Rosjanami jakieś minimum autonomii i godziwe traktowanie (tak, jak Czesi, nie mówiąc o Francuzach), naród pozostawiono na pastwę okupantów. Za tchórzostwo i brak odpowiedzialności swoich przywódców miliony Polaków zapłaciły życiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz