sobota, 14 sierpnia 2010

Wojna i geografia

Znam wielu kierowców, w tym także zawodowych, którzy nie lubią i nie potrafią posługiwać się mapą. Jeżdżą zawsze na pamięć utartymi szlakami, a każde geograficzne odstępstwo od rutyny sprawia im poważny problem. Jeżeli więc zdarzy im się utknąć w korku spowodowanym przez poważny wypadek, to stoją w nim godzinami. Boją się zawrócić i poszukać innej drogi do celu, bo przecież mogliby zabłądzić. Na szczęście dla takich ludzi wynaleziono GPS.

Bywa znacznie gorzej, kiedy mapą nie potrafią posługiwać się wyżsi dowódcy wojskowi. Nie wiem, jaką ocenę z geografii miał w szkole późniejszy marszałek II Rzeczpospolitej Edward Rydz- Śmigły, ale podejrzewam, że nie był to jego ulubiony przedmiot. Gdyby lepiej znał się na geografii, to nie opracowałby tak beznadziejnego i kompletnie nie uwzględniającego przeszkód terenowych planu wojny obronnej przeciwko Niemcom. Zamiast zawczasu skoncentrować główne siły na rubieży Narew- Wisła - San ( z forpocztami na liniach Biebrzy, Bzury, Pilicy i Nidy), obsadził nimi granice, przez co skazał polskie wojska na forsowny i demoralizujący odwrót od pierwszego dnia walk.

Nie lepiej od naczelnego wodza wypadli pod tym samym względem jego podwładni, czyli dowódcy polskich armii. Zazwyczaj na wojnach bywa tak, że strona, na której terytorium toczą się walki odnosi pewne korzyści wynikające z lepszej znajomości terenu. W kampanii wrześniowej było dokładnie odwrotnie. To Niemcy bezlitośnie objeżdżali Polaków z lewa i prawa, wykorzystując polne drogi i leśne dukty, podczas gdy polskie armie na ogól wycofywały się głównymi drogami, zatarasowanymi przez tłumy cywilnych uciekinierów. Nawet najlepszy (obok gen. Antoniego Szyllinga) dowódca polskiej armii generał Stanisław Kutrzeba nie ustrzegł się poważnego błędu wynikającego z braku znajomości terenu. Podjął bowiem zaczepny kontratak na najmniej do tego celu nadającym się obszarze, a mianowicie na zupełnie pozbawionej lasów Równinie Kutnowskiej. W warunkach całkowitego panowania Luftwaffe w powietrzu taki kontratak z góry skazany był na niepowodzenie, podobnie jak pustynne szarże irackich czołgów podczas I Wojny w Zatoce.

Śmiem przypuszczać, że znacznie lepsi z geografii byli autorzy wspaniałego zwycięstwa w Bitwie Warszawskiej 1920, której 90 rocznicę właśnie obchodzimy, a mianowicie generał Tadeusz Rozwadowski (autor planu bitwy) i marszałek Józef Piłsudski (autor wykonania planu). Dostrzegli oni bowiem konsekwencje wynikające z obecności na wojennym teatrze tak niezwykłego zjawiska przyrodniczo-geograficznego, jakim były wówczas bagna Polesia. W ciągu ostatnich 50 lat poleskie bagna zostały w dużym stopniu zmeliorowane i osuszone, ale wtedy stanowiły jeden z największych na świecie obszarów bagiennych o wymiarach 300 x 150 km. Polesia nie była w stanie sforsować żadna armia. Prący do przodu bolszewicy musieli rozdzielić swoje siły na dwie części, przy czym odległość pomiędzy Frontem Zachodnim Tuchaczewskiego (na północ od Polesia), a Frontem Południowo-Zachodnim Jegorowa (na południe od Polesia) wynosiła przeszło 200 km w linii prostej. Stwarzało to stronie przeciwnej jedyną w swoim rodzaju szansę rozbicia jednego z ugrupowań bolszewickich, w czasie, gdy drugie nie było mu w stanie przyjść z pomocą.

Polscy wodzowie bezbłędnie wykorzystali zaistniałą sytuację. Co prawda, opóźnienia w mobilizacji rezerw sprawiły, że decydująca bitwa rozegrana została bardziej na zachód, niz to planował Piłsudski, tym niemniej istnienie olbrzymiej luki pomiedzy bolszewickim frontami umożliwiło skoncentrowanie wiekszości polskich sił przeciw Tuchaczewskiemu, a nastepnie okrążenie i rozbicie wiekszości jego wojsk śmiałym manewrem znad Wieprza. Zwycięstwo nie było wynikiem żadnego cudu, lecz skutkiem dobrego planu i precyzyjnego wykonania. Tak, jak pod Grunwaldem, czy Wiedniem, triumfowała polska sztuka wojenna.