wtorek, 13 kwietnia 2010

Nekrofilia narodowa

Huśtawka nastrojów - myślę, że to określenie właściwie oddaje stan ducha Polaków od momentu katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Nie wiem, czy moja huśtawka jest typowa, ale chciałbym się nią podzielić z czytelnikami. Oczywiście najpierw był szok i niedowierzanie, które potem ustąpiły smutkowi połączonemu z zażenowaniem. W XXI wieku mojej ojczyźnie przydarzyło się nieszczęście, które wydawałoby się zarezerwowane jedynie dla małych lub biednych krajów naszego globu. Wątpliwy to powód do dumy pobić "dokonania" Rwandy, Burundi i Macedonii z ostatnich 20 lat na polu katastrof rządowych samolotów. Niezależnie od wielkiej ludzkiej tragedii doszło do olbrzymiej kompromitacji Polski jako państwa. W historii świata nie ma przykładu tak bezsensownej i spowodowanej wieloma ludzkimi błędami jednoczesnej śmierci tak wielu dostojników państwowych i wojskowych.

Te przykre uczucia uległy złagodzeniu w miarę napływu nowych wiadomości. Okazało się, że duża część światowej opinii publicznej (chociaż nie cała, jak wmawiają nam nasze media) potraktowała katastrofę ze zrozumieniem i współczuciem. Zwłaszcza reakcja naszych wschodnich sąsiadów (Rosja, Litwa, Ukraina) była przejawem niespodziewanej serdeczności i solidarności. Ze wzruszeniem i zadowoleniem przyjąłem też godną postawę polskiego społeczeństwa w obliczu tragedii i spontaniczne przejawy współczucia wobec rodzin ofiar.

Mniej spontaniczni, za to bardziej zakłamani okazali się politycy, a zwłaszcza media. Przekaz z powitania trumny ze zwłokami prezydenta Kaczyńskiego w niedzielę 11.04. jeszcze wzruszał, ale w kolejnych dniach coraz mniej było w medialnym przekazie wielkości, a coraz więcej sztucznej podniosłości i reżyserowanego spektaklu dla maluczkich. Wreszcie ostatecznie przekroczono granicę dobrego smaku i rozpętano hucpę. Chodzi mi o zapowiedź pochówku prezydenta Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, jak również o słowa, które padły z ekranu państwowej telewizji określające ofiary jako "bohaterów", a katastrofę jako "zwycięstwo moralne". Veto, Non possumus i No pasaran! Nie, nie i jeszcze raz nie!!!

Bohater to ten, który zwycięsko walczył i pokonał wroga, jak np. rycerstwo polsko-litewskie pod Grunwaldem. Może nim być także ktoś, kto wprawdzie ostatecznie uległ przeważającym siłom przeciwnika, ale przedtem dzielnie stawał i zadał mu duże straty, tak jak Spartanie pod Termopilami. Bohaterem możemy też nazwać kogoś, kto świadomie i dobrowolnie oddał swe życie za innego człowieka (jak np. św. Maksymilian Kolbe). Już nadużywanie terminu "bohaterowie" wobec polskich oficerów pomordowanych w Katyniu zawsze wzbudzało mój wewnętrzny sprzeciw. Ktoś, kto poddał się bez walki, a następnie został bestialsko zgładzony jest ofiarą, męczennikiem, ale nie bohaterem. O ofiarach Katynia można jednak bez przesady powiedzieć, że zginęli za Polskę. To samo określenie wobec ofiar katastrofy pod Smoleńskiem jest grubym nadużyciem. Nie są też oni męczennikami i ofiarami czegokolwiek poza ludzką głupotą, bezmyślnością i niekompetencją. Wielu z tych, co zginęli to również ofiary własnej nadgorliwości i serwilizmu. Niczym innym, jak niską chęcią przypochlebienia się prezydentowi nie potrafię sobie wytłumaczyć obecności na pokładzie feralnego samolotu licznych dygnitarzy i generalicji.

Kult przegranych przywódców w Polsce jest o tyle niezrozumiały, że nie brakuje nam w historii wodzów zwycięskich. O jednych z nich pamiętamy, jak o Janie III Sobieskim, czy Józefie Piłsudskim, o innych kompletnie zapomnieliśmy, jak o Janie Zamoyskim, czy Janie Karolu Chodkiewiczu. Zamiast tego wprowadziliśmy do panteonu narodowego szczerego patriotę, lecz ewidentnie nieudolnego na polu walki Tadeusza Kościuszkę. Poza tym księcia Józefa Poniatowskiego i Władysława Sikorskiego, którzy niczego wielkiego nie zwojowali, ani jako dowódcy, ani jako politycy, za to tragicznie zginęli. Z roku na rok coraz bardziej hucznie obchodzimy też rocznicę "bohaterskiego września 1939", chociaż ponieśliśmy wtedy haniebną klęskę, stawiając bardzo lichy opór Niemcom i żadnego Rosjanom. Naczelne dowództwo skompromitowało się, a większość żołnierzy trafiła do niewoli, nie oddając ani jednego wystrzału w kierunku przeciwnika.

Jeżeli bardziej cenimy przegraną, niż zwycięstwo, to bądźmy konsekwentni i rozszerzmy tę zasadę na inne dziedziny życia. Uhonorujmy należycie zbankrutowanych przedsiębiorców i nieudacznych artystów. Won z Małyszem, Kowalczyk i "złotymi" siatkarzami. Na piedestale postawmy Andrzeja Gołotę i witajmy kwiatami futbolistów po przegranej 0:5 z Luksemburgiem. Będziemy przynajmniej w zgodzie z logiką.

Wawel to miejsce wielkości i chwały naszego narodu. Leżą tam pochowani polscy królowie i wielcy Polacy: Piłsudski, Mickiewicz, Słowacki. Jest tam też miejsce dla księcia Józefa, Kościuszki i Sikorskiego, bowiem moje wątpliwości są niczym wobec zbiorowej pamięci ich dokonań. Ale, na Boga, nie ma tam miejsca dla Lecha Kaczyńskiego, dzisiaj ni z gruszki, ni z pietruszki nazywanego "Małym Rycerzem". Pasuje on do Wawelu, jak wróbel do orlego gniazda. Był prezydentem co najwyżej przeciętnym, o czym świadczyły jego sondaże sprzed tygodnia dające mu 25-30% poparcia. Jeżeli uznamy, że prezydentowi miejsce na Wawelu należy się z urzędu, to musimy najpierw pochować tam ludzi bardziej od Kaczyńskiego tego godnych: Gabriela Narutowicza, Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. A tym bardziej Bolesława Bieruta. W końcu on też był prezydentem i także wrócił z Rosji w trumnie.




niedziela, 11 kwietnia 2010

Zagłada dworu króla Lecha

Katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem, to niewątpliwie tragedia, chociaż nie nazwałbym jej tragedią narodową. Oczywiste jest współczucie rodzinom ofiar, lecz niemniej ważne jest również przyjrzenie się na zimno okolicznościom tragicznego wypadku i przyczynom, które do niego doprowadziły.

Pierwszy wniosek, jaki się nasuwa, to stwierdzenie, że żyjemy w kraju, który tylko z nazwy jest republiką. W rzeczywistości w kręgach władzy obowiązuje ceremoniał dworski, żeby nie powiedzieć feudalny. Lechowi Kaczyńskiemu w jego ostatniej podróży towarzyszyło grono osób, z których tylko mniejszość miała w Katyniu coś istotnego do zrobienia lub powiedzenia. Resztę stanowił szeroko pojęty "dwór". Co takiego mieli tam do załatwienia prezes NBP, rzecznik praw obywatelskich, prezes PKOl? Obecność na pokładzie rządowego samolotu 6, czy 7 najważniejszych polskich generałów, to nie tylko skrajny idiotyzm, lecz także karygodne naruszenie zasad bezpieczeństwa narodowego.

Duża część osób, które zginęły pod Smoleńskiem, to różnego szczebla dygnitarze, którzy wybrali się w tę podróż po to, by zademonstrować swoją obecność oraz podkreślić wierność "miłościwie nam panującemu". W szczególności generalicja i parlamentarzyści PiS-u. Los okrutnie ich ukarał za nadgorliwość i serwilizm.

W świetle dotychczas ujawnionych faktów katastrofę spowodował błąd załogi.Tak jaskrawie oczywisty, że wręcz nieprawdopodobny. Czy jednak jest to cała prawda? Czy, podobnie jak przypadku tragedii samolotu CASA pod Mirosławcem, nie chodzi o znalezienie kozłów ofiarnych? Jak to jest możliwe, by doświadczeni piloci zaliczający się do elity polskiego lotnictwa wykonywali kilkakrotnie pod rząd karygodne ryzykanckie manewry? W przypadku CASY częściową przyczyną wypadku miała być nieznajomość samolotu przez załogę. Ale w przypadku rządowego Tu-154M coś takiego nie wchodzi w rachubę. A może istnieje drugie dno w postaci psychicznego nacisku wywieranego na pilotów przez ich bezpośrednich lub pośrednich przełożonych?

W mediach krokodyle łzy leją się szerokimi strugami. Politycy wszelkiej maści łamiącym się głosem wynoszą pod niebiosa zalety ofiar katastrofy, których dzień wcześniej utopiliby w łyżce wody. Można dojść do wniosku, że klasę polityczną mamy w Polsce wspaniałą od prawicy do lewicy. A to przecież banda szubrawców. I smoleńska katastrofa nie powinna nam tego faktu przesłonić.

sobota, 10 kwietnia 2010

Skrzypek na dachu i kurek na kościele

Prezes NBP to ma klawe życie. Kasa większa, niż prezydent i premier razem wzięci, a w zamian obowiązki... takie jakieś mętne. To znaczy teoretycznie olbrzymie, ale w zasadzie sprowadzające się do "czuwania nad".

Jest taka stara żydowska anegdota opowiadająca o tym, jak do bogatego bankiera zgłosił się ubogi krewny z prośbą o pracę. Znamy charakter Żydów i wiemy, że są bardzo skłonni do pomagania ubogim krewniakom, choćby pokrewieństwo zaczynało się i kończyło na patriarsze Abrahamie. Kto ma łeb na karku, dostanie forsę na rozkręcenie interesu. Ubogi Bagsik, ubogi Łukasiewicz, o ubogich Michniku i Urbanie nie wspominając. W tym jednak przypadku ubogi krewniak okazał się wyjątkowym beztalenciem i do żadnej pracy się nie nadawał. Nasz bankier oświadczył mu więc "Dostaniesz wysoką pensję, a w zamian wejdziesz na dach mojego banku i będziesz wypatrywał nadchodzącego Mesjasza".

Prezes Skrzypek też siedział na dachu,... tfu w swoim gabinecie, wypatrywał i czuwał nad. Nie przejmował się zbytnio, kiedy kapitał spekulacyjny kolebał mu złotówką niczym huragan Katrina amerykańskimi nieruchomościami z płyty pilśniowej. Od 3, 20 za euro do 5, a potem z powrotem do 3,80. Od czasu do czasu spotykał się z zaprzyjaźnioną (bo PiSowską) Radą Polityki Pieniężnej, by w przyjemnej atmosferze pogawędzić o wysokości stóp procentowych. Życie, jak w Madrycie.

Aż tu nagle wymieniono Radę Polityki Pieniężnej i sielanka się skończyła. Nowi radni pieniężni (z PO) zaczęli prezesowi zarzucać niekompetencję, wtrącać się do bilansu i w ogóle zatruwać życie. Prezes uznał, że przyszedł czas na działanie i zarządził interwencję na rynku walutowym w kierunku osłabienia złotówki. Poparta werbalną deklaracją wiceprezesa Kozińskiego interwencja spowodowała zmianę na kursie PLN/EUR o 3 grosze na jakieś 4-5 godzin. Potem złoty powrócił na utarte tory trendu aprecjacyjnego.

Praktycznie więc nic się nie stało, poza tym, że był precedens. Wystarczyło to, by wkurzyć macherów do rynków walutowych. No bo jak to, real brazylijski ostro w górę, a złoty w tym samym czasie w dół. Do czego to podobne, żeby jakiś Skrzypek, czy inny Wiolonczelista sprzeciwiał się "wolnemu rynkowi". "Niezależni eksperci" dostali więc polecenie obsobaczenia prezesa NBP, ile się da.

Z zainteresowaniem czekałem na wieczorny komentarz w TVN CNBC. Zaczęło się ciekawie, bo w roli "niezależnego" pojawił się w studio profesor Stanisław Gomułka, który przez ostatnie półtora roku bardzo krytycznie oceniał zarówno stan polskiej gospodarki, jak i politykę gospodarczą rządu. Przetarłem oczy ze zdziwienia, gdy usłyszałem, że " interwencja nie ma sensu, bo złoty (podobnie, jak i cała nasza gospodarka) ma mocne podstawy" i, że "eksporterzy dobrze sobie poradzą nawet przy kursie 3,20 PLN/EUR". Jakbym słyszał Winieckiego lub Grabowskiego. Wychodząc z marksistowskiego założenia, iż "byt określa świadomość" nasuwa się pytanie, co skłoniło pana profesora do tak radykalnej zmiany poglądów. Jednorazowa gratyfikacja, czy może obietnica państwowej posady?

W trosce o obiektywność redakcja TVN CNBC udzieliła następnie głosu przedsiębiorcy, a konkretnie właścicielowi i prezesowi spółki "Bartex", panu Bogdanowi Bartolowi. "Bartex" importuje do Polski rocznie ok. 30 mln litrów wina, ale , jak zapewnił redaktor Tejchman, jest również eksporterem polskiego wina za granicę. Prezes Bartol tak bardzo wczuł sie w rolę eksportera, że z grubej rury walnął " osłabianie złotego szkodzi interesom polskich eksporterów". Trudno mu się dziwić, bo przecież punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Jestem ciekaw, jakim przedsiębiorcom udzieli jeszcze głosu w tej sprawie TVN CNBC. Może pora na eksportera polskich bananów.

P.S.
Zażartowałem sobie z prezesa Skrzypka w wyjątkowo nietrafnym momencie. Jak już wiadomo, Sławomir Skrzypek zginął wraz z wieloma innymi osobami w katastrofie lotniczej w Smoleńsku. Był najlepszym prezesem NBP, jakiego pamiętam. Robił niewiele, ale to znaczy także, że nie szkodził gospodarce, tak jak czynili to jego poprzednicy Hanna Gronkiewicz-Waltz i Leszek Balcerowicz. Jego śmierć to ewidentna strata dla Polski.