sobota, 23 października 2010

Jaś i Małgosia

Kiedyś chciałem zostać dramatopisarzem, ale zawsze brakowało mi chęci, weny lub zapału. Aż do wczoraj. Postanowiłem spróbować swych sił w tej dziedzinie po przeczytaniu informacji o nowym sukcesie naszych dzielnych służb wymiaru sprawiedliwości. Złapali pedofila. I to jakiego! Artysta malarz po ASP rozpowszechniał w internecie własnoręcznie malowane obrazy o treści pedofilskiej. Jakby tego było mało, zbrodniarz zachęcał do ich kupna wierszykiem o pedofilskiej tematyce.

JAŚ I MAŁGOSIA
dramat w 1 akcie z pedofilią w tle

Miejsce akcji: sala sądowa podczas rozprawy przy drzwiach zamkniętych

Osoby:

1. Jan, prokurator, kawaler w wieku lat trzydziestu kilku z wyglądu podobny do Zbigniewa Ziobry

2. Małgorzata, sędzina, czterokrotna rozwódka
w wieku lat 38,5 , blondynka o bujnych kształtach

3. Pedofil, wiek i wygląd nieistotny


J: - Wysoki Sądzie! Oskarżony dopuścił się czynów zasługujących na najsurowszą karę. Zacznę od dowodu rzeczowego numer 1. Jest to namalowany własnoręcznie przez oskarżonego obraz przedstawiający nagą dziewczynkę lat około 12. - (wręcza obraz Małgorzacie)

M: - Oskarżony, kim jest osoba przedstawiona na tym obrazie i ile ma lat? -

P: - Taka osoba nie istnieje. Malowałem z wyobraźni. -

J: - Tym gorzej dla oskarżonego. To dowodzi, że ma chorą wyobraźnię. Ten obraz to ponad wszelką wątpliwość pornografia dziecięca. Świadczy o tym fakt, że pokazane są organy płciowe dziewczynki. -

P: - Protestuję. Tam nie ma żadnych organów płciowych. -

M: (zakładając okulary i przyglądając się obrazowi) - Ja też nie widzę organów. Co pan na to, panie prokuratorze? -

J: - Eee... Ponieważ dziewczynki w przeciwieństwie do chłopców nie mają organów płciowych, a więc skoro ich nie ma, to znaczy, że są. -

M: - Dziewczynki nie mają organów płciowych? Czy widział pan kiedyś nagą dziewczynkę, panie prokuratorze? -

J: - Broń Boże! Nie jestem pedofilem. -

M: - A nagą kobietę? -

J: (czerwieniąc się) - No, tak się złożyło, że też nie.

M: - A więc niech pan sobie zapamięta. Kobiety mają organy płciowe i są z nich dumne. Na tym obrazie ich nie widać, bo dziewczynka ma założoną nogę na nogę. Oskarżony, czy przedstawiona na obrazie osoba jest nieletnia, czy dorosła? -

P: - Oczywiście dorosła, Wysoki Sądzie! -

M: - To dlaczego nie ma owłosienia łonowego? -

P: - Bo jest chora na białaczkę i leczona chemioterapią. -

M: - To dlaczego ma włosy na głowie. -

P: - To peruka. -

M: - Na górze ma perukę, a na dole nie ma peruki? Coś kręcicie, oskarżony. Ile, waszym zdaniem lat ma osoba przedstawiona na obrazie? -

P: - Trzydzieści osiem i pół. -

M: (z oburzeniem) - Trzydzieści osiem i pół? Ja wam pokażę, jak wygląda kobieta w wieku trzydziestu ośmiu i pół roku. (Wstaje i bierze w dłonie swój obfity biust, a następnie nim potrząsa). Dlaczego osoba na obrazie nie ma biustu? -

P: - Niektóre kobiety tak mają, Wysoki Sądzie. Na przykład biegaczki na długich dystansach. Albo gimnastyczki .. -

M: - Co wy mi tutaj zawracacie głowę jakimiś sportowymi pierdołami, oskarżony? To wy już nie macie kogo malować, tylko gimnastyczki chore na białaczkę? Jak by nie było na tym świecie zdrowych kobiet? -

P: - Chętnie panią namaluję, Wysoki Sądzie. Z wyobraźni. -

M: - Dlaczego z wyobraźni? Ja mogę przecież pozować. Pogadamy o tym po rozprawie. Poproszę o następne dowody, panie prokuratorze. -

J: - Oto dowód rzeczowy numer 2, który dobitnie potwierdzi pedofilskie skłonności oskarżonego. Ten obraz przedstawia dojrzałą, nawet bardzo dojrzałą nagą kobietę, która swoimi szponami... to jest chciałem powiedzieć rękami manipuluje przy genitaliach nagiego chłopca w wieku lat około 8. (wręcza obraz Małgorzacie)

M: (przyglądając się obrazowi) - Co wy na to, oskarżony? Chyba nie chcecie nam wmówić, że to też malowane z wyobraźni? Tę panią na obrazie to ja przecież gdzieś widziałam w telewizji. Czy to jest pani minister od edukacji? -

P: - Nie, to Baba Jaga, Wysoki Sądzie.-

M: (lekko skonfundowana) - Mniejsza o kobietę. Ile lat ma chłopiec? -

P: - To dorosły mężczyzna. -

M: - To dlaczego jest taki mały? -

P: - On się wydaje mały, bo Baba Jaga ma dwa i pół metra. Tak naprawdę, to on jest wzrostu pana prokuratora. -

J: - Ja sobie wypraszam. Mam 166, 5 cm i jestem średniego wzrostu. -

M: - Cicho, kurduplu! Nie wtrącaj się. Słuchajcie no, oskarżony. Jak mi wytłumaczycie fakt, że dorosły mężczyzna ma tak małego penisa? Z literatury fachowej i z własnego doświadczenia wiem, że niscy mężczyźni bywają hojnie obdarzeni przez naturę. Nawet mój pierwszy mąż, który miał najkrótszego w całym akademiku, miał trochę dłuższego, niż ten tutaj, na obrazku. Chyba już się nie wykręcicie od pedofilii. -

P: - Ja wszystko wyjaśnię, Wysoki Sądzie. Chciałem mu namalować dłuższego, ale właśnie skończyła mi się farba. A następnego dnia rano przyszła policja, więc już nie zdążyłem. -

M: - Tak, to brzmi przekonująco. Czy są jeszcze inne dowody rzeczowe? -

J: - Mam jeszcze wierszyk o pedofilskiej treści autorstwa oskarżonego. -

M: - Niech pan przeczyta. -

J: (czerwieniąc się) - Ale to są takie świństwa. Ja nie mogę. To mi nie przejdzie przez usta. -

M: - Dorosły mężczyzna, a taki wstydliwy. Jak pan ma na imię? -

J: (zaskoczony pytaniem): Ja? Ja..n. Dla przyjaciół Janek. -

M: - No więc niech pan czyta, panie Janku. W końcu nie ma tutaj dzieci, tylko sami dorośli. -

J: (spocony i zdenerwowany) - No, dobrze. Przeczytam. (zaczyna czytać)
"Tam na łące, tam przy szosie
Jaś pierdolił fest Małgosię."
Dalej nie mogę. Wstydzę się. -

M: (wsadzając sobie rękę pod spódnicę) - No, pierdol Jasiu, to jest chciałam powiedzieć, czytaj dalej. -

J: (płacząc) - Nie mogę. Naprawdę nie mogę. -

M: (uderza młotkiem w stół) - Zarządzam przerwę w rozprawie. Niech oskarżenie stawi się w moim gabinecie za 5 minut. Albo nie. Natychmiast!


czwartek, 21 października 2010

Imperia umierają stojąc.

Według określenia z Wikipedii imperium to wielkie państwo władające ogromnym terytorium, najczęściej powstałe drogą podbojów. Myślę, że należałoby dodać do tej definicji także frazę :"istniejące w tym kształcie i charakterze przez minimum 100 lat". W historii mamy bowiem dziesiątki przykładów efemerycznych potęg, które pomimo pozorów wielkości ulegały dezintegracji, zanim zdołały odegrać jakąś znaczącą rolę. Nie mam zamiaru analizować imperiów starożytnych i średniowiecznych, lecz skupić się na ostatnich 500 latach historii, po to by znaleźć pewne wspólne cechy mocarstw imperialnych i na tej podstawie spróbować odgadnąć, co niesie nam przyszłość. Wydaje mi się, że zawężone przeze mnie kryterium imperialności spełniało w tym okresie 5 państw: 2 europejskie tj. Hiszpania i Wielka Brytania, 2 euroazjatyckie tj. Turcja i Rosja i 1 pozaeuropejskie czyli Stany Zjednoczone Ameryki.

Lata 1500 -1900 to bezsprzeczna dominacja Europy w świecie. Nie ma więc nic dziwnego, że wśród imperiów przodują kraje tego kontynentu. Zastanawiające jest coś innego. Kiedy spojrzymy na mapę, zauważymy, że do największej potęgi doszły kraje położone nie w centrum, lecz na obrzeżach Europy. Graniczące na dużej długości z morzem, bezkresną tajgą, stepem lub pustynią, a przez to znacznie mniej narażone na napaść niż państwa otoczone wokół przez mniej lub bardziej życzliwych sąsiadów. Ponieważ powyższe spostrzeżenie dotyczy również USA, chyba można przyjąć, że pierwsza wspólna cecha imperiów polega na korzystnym (czyli zewnętrznym w stosunku do innych) położeniu geograficznym.

Śledząc historię, można zauważyć dalsze wspólne prawidłowości. Pierwszym etapem tworzenia imperium było pokonanie państw sąsiedzkich i zdobycie pozycji mocarstwa regionalnego. W przypadku Turcji była to likwidacja Bizancjum, w przypadku Rosji - pokonanie Rzeczpospolitej i Szwecji, w przypadku Hiszpanii - rekonkwista i wyparcie z Europy Arabów, w przypadku Wielkiej Brytanii - zwycięskie wojny z Francją i Holandią, wreszcie w przypadku USA - pokonanie i zdominowanie Meksyku. W następnym etapie zaprawione w boju, zwycięskie armie (w przypadku W. Brytanii głównie flota) ruszały na podbój dalszych terytoriów, coraz bardziej powiększając granice danego państwa (lub strefy wpływów). Warto też zauważyć, że w okresie dynamicznego wzrostu terytorialnego prawie wszystkie z wymienionych państw charakteryzowały się na tle innych zaawansowaniem cywilizacyjnym i sprawną administracją. Zarówno Turcja i Hiszpania w XVI wieku, jak W.Brytania w XVIII i XIX wieku, czy wreszcie Stany Zjednoczone w wieku XX wyprzedzały pod tym względem większość innych państw. Pewnym wyjątkiem jest tylko Rosja, której udało się zbudować imperialną pozycję pomimo cywilizacyjnego i ekonomicznego zacofania. Tak więc droga imperiów wiodła na ogół od potęgi gospodarczej do politycznej i wojskowej.

Również analizując okresy schyłkowe imperiów można dopatrzyć się pewnych norm. Z reguły i tutaj porażki na polu gospodarczym wyprzedzały klęski na polach bitew. Turcja i Hiszpania ewidentnie przegapiły rozwój gospodarczy wykreowany przez miasta i burżuazję. Pozostały ostojami feudalizmu, podczas gdy konkurenci czerpali już pełnymi garściami z dorobku i owoców kapitalizmu. Zacofanie gospodarcze przełożyło się na zacofanie techniczne i zwycięskie niegdyś armie i floty zaczęły przegrywać z rywalami. Hiszpania z Anglia i Francją, a Turcja z Austrią i Rosją. Młodsze imperia wyrosły na gruzach starszych. Wielka Brytania zajęła miejsce Hiszpanii na zachodzie Europy, Rosja zastąpiła Turcję w roli mocarstwa położonego na styku Europy i Azji.

Trochę inny jest przypadek Wielkiej Brytanii. W wieku XIX była ona wiodącą potęga gospodarczą, lecz z powodów natury geograficznej i demograficznej pod koniec tego stulecia zaczęła przegrywać ekonomicznie z dwoma nowymi mocarstwami tj. USA i Niemcami. Błąd Brytyjczyków polegał na nie wyeliminowaniu tych rywali w stosownym momencie (USA w czasie wojny secesyjnej, a Niemiec w przededniu zjednoczenia). Upatrujący tradycyjnie głównych rywali w Francuzach i Rosjanach, nie dostrzegli w porę zagrożenia ze strony zupełnie nowych współzawodników aspirujących do przejęcia władzy nad światem. W efekcie zostali zmuszeni najpierw do przymusowego uczestnictwa w największym wyścigu zbrojeń w historii, a następnie w dwóch wojnach światowych. Pozornie zwycięskie Imperium Brytyjskie wykrwawiło się w nich na śmierć i utraciło swą mocarstwowość w tempie szybszym, niż niegdyś Turcja, czy Hiszpania.

Losy Imperium Rosyjskiego potoczyły się jeszcze bardziej odmiennie. Wyjątkowo korzystne położenie geograficzne (od XVI wieku kompletny brak jakiegokolwiek rywala na wschodzie) sprawiło, że Rosja osiągnęła i utrzymywała przez dwa wieki mocarstwową pozycję pomimo poważnych mankamentów natury gospodarczej, społecznej i cywilizacyjnej. Dopiero nieuniknione w XIX wieku szersze otwarcie na świat doprowadziło do tego, iż zaczęła ona ewidentnie przegrywać rywalizację z innymi. Najpierw na polu gospodarczym, a potem także wojskowym (wojna krymska, wojna z Japonią, I Wojna Światowa). Zainicjowana w krytycznym momencie i przeprowadzona przez komunistów ucieczka w kierunku izolacjonizmu, zamordyzmu i społeczno-gospodarczego eksperymentu przyniosła w efekcie przedłużenie trwania imperium (w postaci ZSRR) o 70 lat. ZSRR odniósł wiele spektakularnych sukcesów (zwycięstwo w II Wojnie Światowej, loty w kosmos) zanim ostatecznie wyczerpał swe rozwojowe możliwości. Dzisiejszą Rosję, pomimo potęgi militarnej, można i trzeba postrzegać w kategoriach imperium schyłkowego.

Zanim przejdziemy do analizy imperium amerykańskiego, warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną wspólną cechę charakterystyczną dla wszystkich wymienionych tu mocarstw. Otóż armia i administracja ( a także przemysł zbrojeniowy), które w okresie rozwojowym imperiów były motorem napędowym, w okresie schyłkowym stawały się kula u nogi gospodarki i źródłem destrukcji. Tak było w Turcji (bunty janczarów, korupcja wielkich wezyrów), Wielkiej Brytanii (nadmiernie rozbudowana przed I Wojną Światową, a następnie bezproduktywnie pocięta na złom Royal Navy) i Rosji (rewolucja 1917 wywołana przez niezadowolonych żołnierzy, zabójcze dla gospodarki ZSRR koszty wyścigu zbrojeń z USA w latach 70-tych i 80-tych XX wieku).

Wychodząc z podanej na wstępie definicji, mamy obecnie na świecie jedno imperium w fazie schyłkowej (Rosja), jedno państwo aspirujące do tej roli (Chiny) i jedno imperium z prawdziwego zdarzenia (USA). Imperialną pozycję osiągnęły Stany Zjednoczone pod koniec XIX wieku, przy czym za przełomowy moment można uznać zwycięską wojnę z Hiszpanią (1898). Ugruntowanie tej pozycji przyniosły obie wojny światowe, po czym nastąpił trwający blisko pół wieku okres rywalizacji z ZSRR o prymat na świecie. USA wyszły z tej rywalizacji zwycięsko i można było spodziewać się ich długotrwałej dominacji. Dość niespodziewanie ich pozycja uległa jednak gwałtownemu zachwianiu i pojawiły się pierwsze objawy świadczące o początkach utraty imperialnej roli. Przyczyniły sie do tego rażące błędy Amerykanów zarówno natury politycznej, jak i ekonomicznej. W sferze politycznej największym błędem było i jest jednostronne i dalekie od wszelkiego obiektywizmu popieranie Izraela w konflikcie bliskowschodnim. Efektem takiego bezkrytycznego działania jest totalna konflikt ze światem islamu i uwikłanie się w przewlekłe i kosztowne wojny w Iraku i Afganistanie. W dziedzinie ekonomii opłakane dla USA skutki przyniosła lansowana przez nie globalizacja, która doprowadziła do ewidentnie przegranej konkurencji gospodarczej z Chinami i kilkoma innymi mniejszymi krajami Azji. Dzisiaj Stany Zjednoczone stoją w obliczu potężnego kryzysu gospodarczego, a jednocześnie utraciły w świecie jakikolwiek autorytet moralny. Strefa wpływów USA radykalnie się skurczyła. Wypadła z niej większość krajów Ameryki Łacińskiej, Afryki i Azji Południowo-Wschodniej. Osłabieniu uległy wpływy amerykańskie w Europie i na Bliskim Wschodzie. Rola światowego żandarma okazała się niewdzięczna i bardzo kosztowna.

Sukces gospodarczy Chin pozwolił im na odgrywanie większej roli także w światowej polityce. Chiny jeszcze nie są imperium, ale są już mocarstwem coraz bardziej wpływjącym na losy świata. Sprzeczność interesów pomiędzy Chinami a USA stale rośnie, co musi doprowadzić do otwartej walki o światowy prymat. Czy będzie to walka jedynie na płaszczyźnie gospodarczej, czy też dojdzie pomiedzy tymi państwami do konfrontacji militarnej? Sądzę, że podobnie jak to było w przypadku rywalizacji amerykańsko-sowieckiej, obydwie potęgi wybiorą wariant unikania ostatecznego starcia i wojowania cudzymi rękoma (np. na Bliskim Wschodzie) Sadzę też, że zwycięzcą rywalizacji zostaną Chiny, gdyż historia uczy nas, iż następstwem prymatu ekonomicznego jest prymat polityczny i militarny.

Nie znaczy to, że Stany Zjednoczone z dnia na dzień stracą swą imperialną rolę. Przykłady czterech poprzednich imperiów (Turcja, Hiszpania, Wielka Brytania, Rosja) wskazują, iż imperia nie ulegają zagładzie w sposób nagły i gwałtowny. Nie giną dramatycznie w wyniku rewolucji lub przegranej wojny, lecz powoli tracą siły, stopniowo oddając władzę młodszym i zaradniejszym konkurentom. Imperia nie upadają z hukiem. One umierają stojąc, tak jak drzewa.






piątek, 15 października 2010

Franciszek Ferdynand - prekursor Unii Europejskiej

- A to nam zabili Ferdynanda - rzekła posługaczka do pana Szwejka, który opuściwszy przed laty służbę w wojsku, gdy ostatecznie przez wojskową komisję lekarską uznany został za idiotę, utrzymywał się z handlu psami, pokracznymi, nierasowymi kundlami, których rodowody fałszował.

Pierwsze zdanie "Przygód dobrego wojaka Szwejka" Jaroslava Haska spowodowało, że chyba już na zawsze zastrzelony w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku arcyksiążę Franciszek Ferdynand będzie budził komiczne skojarzenia. Niesłusznie, bowiem był to człowiek dużego formatu i polityk, który wyprzedził swoją epokę. Urodzony w 1863 bratanek cesarza Austro-Węgier Franciszka Józefa I po tragicznej śmierci kilku innych członków dynastii Habsburgów chyba nieoczekiwanie dla samego siebie został następcą tronu. Cztery lat później Franciszek Ferdynand poślubił pochodzącą z czeskiej szlachty hrabinę Zofię Chotek. Franciszek Józef nadał Zofii tytuł księżnej von Hohenberg, ale jednocześnie uznał małżeństwo za morganatyczne, co oznaczało, że potomstwo Franciszka Ferdynanda i Zofii (córka Zofia - ur. 1901, synowie Maksymilian - ur. 1902 i Ernest - ur. 1904) nie będzie posiadało w przyszłości żadnych praw do tronu.



Jako następca tronu Franciszek Ferdynand odpowiedzialny był za sprawy wojskowe i zasłynął wówczas z niekonwencjonalnie przeprowadzanych inspekcji w garnizonach. Swoją wizytę zapowiadał z wyprzedzeniem i nakazywał wszystkim oficereom zgromadzenie się w najlepszym lokalu w mieście. W czasie, gdy wyelegantowany korpus oficerski niecierpliwie oczekiwał jego przyjazdu, on sam niespodziewanie zjawiał się w koszarach. Można sobie wyobrazić, że dalej wydarzenia toczyły się według scenariusza przedstawionego w filmie "C.K. Dezerterzy".

Na znacznie większą uwagę zasługują poglądy polityczne Franciszka Ferdynanda. Pod wpływem wizyty w USA stał się on największym zwolennikiem lansowanej przez rumuńskiego prawnika i jednocześnie profesora Uniwersytetu Wiedeńskiego Aurela Popovici koncepcji Stanów Zjednoczonych Wielkiej Austrii. Zakładała ona pełne równouprawnienie wszystkich narodów monarchii austro-węgierskiej i jej przekształcenie w federację 15 stanów wzorowanych na Stanach Zjednoczonych Ameryki. Nie trzeba dodawać, że Franciszek Ferdynand i Popovici liczyli w dalszym etapie na dobrowolny akces innych państw do federacji i jej przekształcenie w Stany Zjednoczone Europy. Oczywiście pod berłem Franciszka Ferdynanda. Ot, taka monarchistyczna wersja Unii Europejskiej sprzed 100 lat.

Franciszek Ferdynand wraz z żoną Zofią zginęli z rąk serbskich zamachowców w Sarajewie, a wkrótce potem narody Europy rzuciły się sobie do gardeł. Trzeba było dwóch wojen światowych i przyzwyciężenia komunistycznego totalitaryzmu, by Europa zaczęła się jednoczyć. Czy plany Franciszka Ferdynanda miały szanse na realizację, gdyby do zamachu nie doszło? Chyba nie, biorąc pod uwagę trwajacy wówczas najwiekszy w historii ludzkości wyścig zbrojeń. A jednak szkoda, że historia potoczyła się, tak jak się potoczyła i Europa definitywnie utraciła prymat w świecie. Dla nas Polaków zamach w Sarajewie to preludium wydarzeń, które sprawiły, że odzyskaliśmy niepodległość. Jednak dla Europy jako kontynentu, strzały w Sarajewie to niewątpliwie strzały we własną stopę.


środa, 13 października 2010

Halloween

Media zapodały, że miłościwie nam urzędujący Prezydent RP Bronisław hrabia Komorowski raczył powołać 6 nowych doradców. Na czele tej listy wymieniono Tadeusza Mazowieckiego, zaznaczając, że będzie on Doradcą Strategicznym. Tak jakoś się składa, że wszystko, co strategiczne kojarzy mi się z wojskiem i z wojnami. Na przykład bombowiec strategiczny B52, lotniskowiec strategiczny klasy Nimitz, strategiczne głowice jądrowe itd. Posunięty w leciech Tadeusz Mazowiecki nie za bardzo pasował więc mi na strategicznego. Doszedłem jednak do wniosku, że moim myśleniem kierują przesądy. Wszak bywali wodzowie, co dopiero grubo po 80-ce odnosili swe największe zwycięstwa (np. marszałek Radetzky).

Doradca strategiczny to więcej niż taki np. doradca ds bezpieczeństwa narodowego (którą to rolę w USA pełnił swego czasu Zbigniew Brzeziński). O ile bezpieczeństwo narodowe brzmi defensywnie, o tyle "strategiczny" wręcz przeciwnie. To, że wojna nieunikniona dotarło do mnie, kiedy zobaczyłem nazwiska pozostałych powołanych doradców ( w odróżnieniu od strategicznego, nazwijmy ich taktycznymi). No bo przecież dwojga imion Epaminondas Jerzy Osiatyński, chcąc nie chcąc musi kojarzyć się nie tylko ze Świętym Jerzym, który zabił smoka, ale przede wszystkim z wielkim starożytnym wodzem. Albo np. Henryk Wujec, który walkę z komuną przypłacił utratą oka. Wiadomo z historii i literatury, że tacy jednoocy to z reguły najstraszniejsi wojownicy, jak np. Jurand ze Spychowa, Jan Żiżka, czy Horatio Nelson.

A więc wodzu prowadź! Lance do boju, szable w dłoń! Zaraz, zaraz... Ale dokąd? Na Moskwę, czy na Teheran? No, bo przecież na ryby już za zimno, na grzyby chyba też. Przyszło mi do głowy, że może na pół litra, ale szybko porzuciłem tę myśl. Gdyby o to chodziło, to z pewnością powołania otrzymaliby także Aleksander Kwaśniewski i biskup Sławoj Głódź. Dedukowałem dalej. Gdybyśmy mieli iść na Moskwę, to w zacnym gronie doradców nie powinno zabraknąć Józefa Kowalskiego, 111-letniego weterana, co to jeszcze razem z ksiedzem Ignacym Skorupką przepedzał w 1920 roku bolszewików spod Warszawy. Brak Kowalskiego, to jednoznaczny sygnał, że ruszamy na Iran. Drżyjcie ajatollahy! Już tam Wielki Lew Lechistanu pogoni wam kota, że hej.

Pełen patriotycznego uniesienia, wgryzłem się w dalszą część tekstu podanego przez przekaziory. I zaraz patriotyzm uszedł ze mnie, jak powietrze z przekłutego balona. No, bo prezydent Komorowski stwierdził, iż "głównym zadaniem doradców będzie budowanie ducha Kancelarii Prezydenta". A więc nie chodzi o przedmurze chrześcijaństwa, walkę z pohańcem i desant jednostki Grom na wybrzeżu Morza Kaspjskiego. Chodzi o głupi pogański obyczaj zwany Halloween.

Zastanowiło mnie jednakowoż, jak to możliwe, żeby pałac prezydencki nie posiadał ducha, skoro dopiero trzeba go budować. Przejrzałem na Wikipedii historię tej budowli i dowiedziałem się ciekawych rzeczy. W XVIII wieku pałac służył za teatr i wystawiono w nim pierwszą polską operę zatytułowaną "Nędza uszczęśliwiona". Pomyślałem sobie, że chyba najwyższy czas wznowić to wiekopomne dzieło. Ale generalnie szukałem wzmianek o duchach. Jednego znalazłem. W 1944 roku w pałacu odbył się "junkierski ślub" martwego (bo zastrzelonego przez AK) generała Franza Kutschery z jego żywą norweską narzeczoną. Brrr, aż ciary mnie przeszły na myśl o takiej nekrofilii.

Franz Kutschera, hitlerowski zbrodniarz jako duch pałacu prezydenckiego w Warszawie? Never! Jamais! Takiego wała! Nam potrzebny jest duch polski, patriotyczny i katolicki. Doskonale nadawałby sie do tej roli duch świetej pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. No, ale skoro decyzją kardynała Dziwisza Zimny Lech ma straszyć na Wawelu, to pałac prezydencki potrzebuje innego ducha, którego zbudują Tadeusz Mazowiecki i spółka. Wezmą chłopaki dynię i coś tam wyskrobią. Na Halloween będzie, jak znalazł. A potem znajdzie im się inne zajęcie. W zimie mogą lepić bałwana, a na wiosnę strugać wariata. Taktycznie i strategicznie. Tylko czemu, kurwa, za moje pieniądze?

niedziela, 10 października 2010

Widok z wierzchołka sinusoidy

W latach 70-tych i 80-tych ubiegłego stulecia wyprodukowano sporo filmów katastroficznych, których akcja toczyła się w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, a które pokazywały problemy, z jakimi musi się borykać ludzkość w sytuacji dramatycznego przeludnienia naszej planety. Filmy były jak najbardziej na czasie, bowiem mniej więcej od połowy XIX wieku tempo wzrostu liczby ludności świata uległo gwałtownemu przyśpieszeniu. W świetle współczesnej wiedzy można przyjąć, że pierwsza istota, którą bez wątpienia można nazwać człowiekiem pojawiła się na Ziemi jakieś 70.000 lat temu. Ilość ludzi zwiększała się stopniowo, by około roku 1820 po Chrystusie osiągnąć pierwszy miliard. W 1930 było już 2 miliardy ludzi, w 1960 - 3 miliardy, a w 1974 - 4 miliardy. Na wykresie był to typowy obraz funkcji potęgowej. Ktoś skonstatował, że podobny wykres dla populacji lemingów prowadzi do wybuchu zbiorowego szaleństwa i masowego topienia się tych gryzoni w wodach Północnego Oceanu Lodowatego.

Ludzie jakoś uniknęli losu lemingów. Nie spełniły się też czarne scenariusze zakładające olbrzymie kłopoty ludzkości związane z brakiem pożywienia, brakiem wody lub zanieczyszczeniem środowiska naturalnego. Stało się tak, ponieważ tempo wzrostu ludzkiej populacji zaczęło raptownie wyhamowywać. Według prognoz z lat 70-tych w roku 2010 ludność świata powinna wynosić 9-10 mld, tymczasem w rzeczywistości osiągnęliśmy zaledwie 6,8 mld. Siódmy miliard zapewne czeka nas w roku 2012 lub 2013, a prognozy odnośnie ósmego są mocno niepewne. Być może ludzkość osiągnie ten poziom pod koniec lat 20-tych XXI wieku, a być może nigdy. Nasz wykres uległ gwałtownej zmianie. Zamiast funkcji potęgowej mamy teraz coś, co mocno przypomina sinusoidę, czyli wzgórze o stromych zboczach i łagodnym wierzchołku. Warto przy tym zauważyć, że o ile świat jako całość nie dotarł jeszcze do wierzchołka sinusoidy, to Europa znajduje się dokładnie na szczycie, a Polska przekroczyła go jakieś 10 lat temu. Powoli oswajamy się z myślą, że nigdy nie będziemy 40-milionowym krajem.

Wiele wskazuje na to, że ludzkość wpadła z deszczu pod rynnę, a problemy przed którymi stoi obecnie wcale nie są mniejsze, niż te, których szczęśliwie uniknęła. Zanim je określimy, wcześniej warto chyba się zastanowić nad przyczynami, które doprowadziły do tego, iż demografia sprawiła nam wszystkim tak wielką niespodziankę. Najprościej byłoby stwierdzić, że spadek tempa przyrostu naturalnego w świecie jest konsekwencją upowszechnienia się środków antykoncepcyjnych. Oznaczałoby to jednak spłycenie tematu bez próby odnalezienia faktycznego drugiego dna. Trzeba więc wymienić także inne poważne powody demograficznego regresu. W Chinach, najludniejszym kraju świata przyrost naturalny został zahamowany poprzez celową politykę państwa, zakazującą obywatelom posiadania więcej niż jednego dziecka. W południowej i środkowej Afryce spustoszenia dokonał AIDS. W sferze psychologicznej mocno namieszał feminizm, nakazujący kobietom rywalizację z mężczyznami i upodobnienie się do nich, a więc pośrednio deprecjonujący macierzyństwo. Jednak najważniejszy impuls, który skłonił ludzi do ograniczenia dzietności był natury ekonomicznej.

Od wieków i tysiącleci posiadanie dzieci był dla rodziców naturalnym ubezpieczeniem przed biedą i nędzą na starość. Niepisana umowa międzypokoleniowa głosiła: Ja ciebie chronię i żywię, póki nie osiągniesz fizycznej, psychicznej i ekonomicznej dojrzałości, a ty w zamian odpłacisz mi tym samym, kiedy będę zbyt stary i słaby, by samemu zdobyć środki na utrzymanie się przy życiu. Ze względu na dużą śmiertelność dzieci, dopiero posiadanie kilkorga potomstwa dawało nadzieję względnie bezpiecznej starości. Upowszechnienie się państwowych systemów emerytalnych i ochrony zdrowia radykalnie tę sytuację zmieniło. Płacąc przez cały okres aktywności zawodowej podatki i składki emerytalne, człowiek uzyskiwał w zamian od państwa świadczenia gwarantujące na starość utrzymanie i opiekę medyczną. Z ekonomicznego punktu widzenia posiadanie dzieci stało się zbędne, a nawet szkodliwe, ponieważ wiązało się z kosztami i przeszkodami w realizacji kariery zawodowej (zwłaszcza dla kobiet). Ludzie potrafią liczyć i szybko policzyli sobie ile kosztuje utrzymanie pierwszego, drugiego i każdego kolejnego dziecka. Najpierw w krajach najzamożniejszych, a potem także mniej zamożnych w miejsce rodziny typu 2+3 lub 2+2 zaczął zyskiwać popularność model 2+ pies.

Władze państwowe "od zawsze" miały ciągoty do zadłużania, czyli do zaciągania zobowiązań na koszt przyszłych pokoleń. Odejście od zabezpieczania wartości pieniądza rezerwami złota zwielokrotniło ten proceder i po kilkudziesięciu latach doprowadziło do światowego kryzysu zadłużeniowego. Wielu ekonomistów (w tym paru noblistów) bagatelizuje ten problem, wskazując, iż w przeszłości poszczególne kraje (np. USA, W. Brytania, Francja) bywały zadłużone bardziej, niż obecnie, a jednak spłaciły swoje zobowiązania. Moim zdaniem, kardynalnym błędem jest nie uwzględnianie czynnika demograficznego. Co innego spłacać długi w sytuacji, kiedy każde następne pokolenie jest liczniejsze od poprzedniego, a co innego kiedy jest dokładnie odwrotnie, czyli tak, jak dzisiaj. Spłacanie długów oznacza polaryzację świata na garstkę hiperbogaczy i miliardy skazane na ubóstwo, nie spłacanie - koniec obecnego systemu ekonomicznego i niewyobrażalny chaos, obydwa scenariusze - poważne niebezpieczeństwo wojen i rewolucji. Niektórzy twierdzą, że Europa wybroni się, ściągając imigrantów z krajów Trzeciego Świata, gdzie przyrost naturalny jest nadal dodatni. Czy jednak obcy etnicznie i kulturowo przybysze z Azji i Afryki zastąpią nam nasze dzieci i wnuki, których nie doczekamy? Śmiem wątpić.

Chciałbym być złym prorokiem, lecz wydaje mi się, że pierwszymi ofiarami połączenia lawinowo narastających długów publicznych z niekorzystnym trendem demograficznym będą system emerytalno-rentowy i system opieki zdrowotnej. Właściwe pytanie w tym przypadku nie brzmi czy, ale kiedy? Dalsze konsekwencje w dużej mierze zależą od demografii. Stabilizacja liczby ludności świata lub stopniowy łagodny jej spadek to krok w pożądanym kierunku. Przedłużenie sinusoidy ostro w dół oznacza katastrofę.




czwartek, 7 października 2010

Idiota Kraśko

Nie lubię ludzi pracujących w państwowej telewizji na stanowiskach komentatorów, zapowiadaczy, przepowiadaczy, przepytywaczy itd. Uważam, że to skandal, aby za 5-30 minut pracy dziennie brać horrendalne wynagrodzenia w wysokości kilkudziesięciu tysięcy złotych miesięcznie. To towarzystwo wzajemnej adoracji, a właściwie rodzinno-koteryjna sitwa patrzy z góry nawet na czołowych polityków, wybitnych sportowców i gwiazdy ekranu oraz estrady. No, bo finansowo nikt im nie podskoczy. Piosenkarze i aktorzy miewaja wzloty i upadki, podobnie jak sportowcy i politycy. A w TVP forsa płynie do rąk jej gwiazd szerokim strumieniem, niezależnie od tego, czy rządzi PO, PiS, czy SLD.

Jednym z moich "ulubieńców" jest Piotr Kraśko. Wazeliniarz jakich mało i pierwszy szermierz politycznej poprawności. Zawsze po linii i na bazie, konformista do szpiku kości. Nawet nie lubiąc Kraśki, nie można jednak mu odmówić wielu zalet. To bardzo przystojny mężczyzna, o doskonałej dykcji i dużej kulturze osobistej. Zawsze elegancko ubrany i przyzwoicie mówiący po angielsku. Miałem też Piotra Kraśkę za człowieka inteligentnego. Do dzisiaj 6.10.2010. Teraz już wiem, że Kraśko to idiota.

W wiadomościach wieczornych TVP Piotr Kraśko oświadczył, że " ze względu na skażenie wód Dunaju na terytorium Węgier przez toksyczne odpady z kopalni aluminium, zagrożone są kolejne kraje położone nad tą rzeką, a mianowicie Serbia, Rumunia i Austria". To nie było przejęzyczenie, bo za chwilę identyczne sformułowanie pojawiło się w komentarzu do materiału filmowego. A więc zdaniem gwiazdy TVP Dunaj może płynąć pod górkę tj. z Węgier do Austrii.

Dziecko ze szkoły podstawowej wie (a przynajmniej powinno wiedzieć), że Dunaj ma swe źródła w Niemczech, a następnie płynie przez Austrię, Słowację, Węgry, Serbię, Rumunię, by ocierając się jeszcze o granice Bułgarii i Ukrainy wpaść do Morza Czarnego. Nie wie tego jednak światowiec i globtroter Piotr Kraśko. Tak się przyzwyczaił do zawracania kijem Wisły, że uczynił to samo z Dunajem.

sobota, 2 października 2010

Pozostanie po nas lastriko

Podobnie, jak przed 80 laty mamy obecnie na świecie dwie całkowicie odmienne metody walki z kryzysem gospodarczym. Bardziej niekonwencjonalna jest metoda amerykańska, którą można by porównać do gaszenia pożaru benzyną. A więc zero oszczędności i pompowanie państwowych pieniędzy szerokim strumieniem do wszystkich potrzebujących. Pieniędzy świeżo pożyczonych lub świeżo dodrukowanych, jako że innych do dyspozycji nie ma. Przypomina to trochę New Deal Franklina Delano Roosevelta z lat 30-tych XX wieku, a także politykę gospodarczą Adolfa Hitlera. Jak wiemy, Niemcy wyszli na hitleryzmie fatalnie, podobnie jak (nie ze swojej winy) większość Europy. Natomiast Stany Zjednoczone za Roosevelta dokonały dynamicznego skoku naprzód i umocniły zdecydowanie swój prymat gospodarczy w świecie. Śmiem jednak twierdzić, że większa w tym zasługa wodza III Rzeszy (i zainicjowanego jego agresywną polityką ciągu wydarzeń), niż prezydenta USA i jego ekonomicznych doradców.

Metoda europejska jest bardziej tradycyjna i opiera się na zaciskaniu pasa w obliczu deficytów budżetowych i lawinowo rosnących długów publicznych. Na razie pas zaciskany jest głównie w sferze werbalnej, przy czym jak Europa długa i szeroka trwają spory, komu i ile zacisnąć. Jak dowodzi chociażby niedawna dyskusja premiera Donalda Tuska z redaktorem Tomaszem Lisem, każdy chętnie widzi się w roli zaciskającego cudzy pas, natomiast nikomu nie jest miła perspektywa poddania tej procedurze własnego tułowia. Pomimo dużego oporu związków zawodowych, od Hiszpanii po Ukrainę i od Wielkiej Brytanii po Grecję trwają wielkie przymiarki rządów poszczególnych państw do wprowadzenia w życie planów oszczędnościowych mających skutkować uzdrowieniem finansów publicznych.

Na tle innych krajów sytuacja Polski pozornie wygląda nie najgorzej. Deficyt budżetowy na poziomie 4% PKB i dług publiczny sięgający 55% PKB to znacznie poniżej średniej Unii Europejskiej i całej Europy. Jednak kiedy "wymiecie się śmieci spod dywanu", obydwa wymienione wskaźniki dramatycznie rosną. Przyjrzyjmy się więc dokładniej, jakie nasz kraj ma szanse na naprawę finansów publicznych i zastanówmy się, jakie skutki mogą przynieść rozważane przez polityków i media przedsięwzięcia oszczędnościowe.

Patrząc od strony dochodów Skarbu Państwa, nieunikniona i konieczna wydaje się podwyżka podatków. Na razie rząd Donalda Tuska zapowiedział podwyżkę VAT-u do 23%. W połączeniu z tradycyjnymi corocznymi podwyżkami gazu, prądu i wody będzie to dla społeczeństwa bolesne uderzenie. A przecież podwyżka VAT-u o 1 punkt procentowy to kropla w morzu potrzeb budżetu. Zapewne więc czekają nas w następnych latach kolejne podwyżki nie tylko VAT-u, ale i podatku dochodowego ewentualnie likwidacja ulg w tymże podatku (na dzieci, na internet). Nie trzeba być ekonomistą, żeby dostrzec, iż nie tędy droga. Przecież mniej pieniędzy w rękach obywateli musi skutkować zmniejszeniem popytu wewnętrznego. Na wzrost eksportu też nie ma co liczyć, ponieważ prezes NBP Marek Belka jest zwolennikiem działań na rzecz umacniania kursu złotego jako remedium na inflacyjne skutki podwyżki VAT-u. Logicznym następstwem wydają się więc wzrost bezrobocia i spadek PKB. No, ale premier Tusk i minister Rostowski prognozują wzrost PKB o 3,5 % w 2011 i jeszcze większy w kolejnych latach. Czyżby panowie byli "na proszkach", a może nawet "na dopalaczach"?

Logiczną alternatywą dla wzrostu dochodów budżetu jest spadek wydatków. Jednym z najbardziej chwytliwych medialnie postulatów jest szukanie oszczędności poprzez "zniesienie przywilejów emerytalnych". Niestety, jest to hasło nie mające żadnych szans na realizację. Komu można było, temu przywileje emerytalne odebrano już dawno, jak np. matkom wychowującym niepełnosprawne dzieci. Górnicy i służby mundurowe mają niepodważalne argumenty w postaci praw nabytych i jeszcze lepsze w postaci kilofów ewentualnie broni palnej i gazu łzawiącego. Jakoś nie wyobrażam sobie żadnego z polskich polityków na wzór prezydenta Ekwadoru walczącego wręcz w masce gazowej na twarzy przeciwko zbuntowanym policjantom.

Inną opcją jest podniesienie wieku emerytalnego, do czego przymierza się wiele europejskich państw. Ma to pewien sens w krajach, w których ten wiek wynosi obecnie 55-58 lat, a bezrobocie jest niewielkie. W naszych warunkach przymusowa praca niedomagających zdrowotnie staruszków wyrządzi jedynie krzywdę rzeszy bezrobotnej młodzieży, a efekt ekonomiczny będzie więcej niż wątpliwy. Chyba już lepiej płacić emerytury starym, niż zasiłki dla bezrobotnych młodym.

Pozostaje oszczędność o której rządzący czasami przebąkują półgębkiem, a która dla przeciętnego obywatela jest najbardziej oczywista. Chodzi o zmniejszenie administracji, która na przestrzeni ostatnich 20 lat rozrosła się ze 190 tys. do 470 tys. osób. Zwłaszcza najbardziej upartyjniona, niekompetentna i skorumpowana administracja centralna kwalifikuje się do natychmiastowej redukcji nawet o ponad 50%. Cyfry jednak są bezlitosne. Całkowity koszt administracji w Polsce to 78 mld zł rocznie, podczas gdy rzeczywiste potrzeby oszczędnościowe to kwota co najmniej 100 mld zł. Jak by nie liczyć, nie starczy.

Wnioski są smutne. Pakiety oszczędnościowe, które można zaaplikować w Polsce i innych krajach to półśrodki, które są daleko niewystarczające, aby zażegnać kryzys zadłużeniowy, tym bardziej, że na niekorzyść działa fatalna sytuacja demograficzna. Punkt krytyczny został dawno przekroczony i dzisiaj jest nie "za pięć dwunasta", lecz ładnych kilka godzin po północy. Wkrótce nadejdzie świt i bolesne przebudzenie żyjącego ponad stan świata. Wariant amerykański musi doprowadzić do hiperinflacji, wariant europejski (o ile wejdzie w życie) do głębokiej recesji. Liczniki długu publicznego (zarówno ten w Nowym Jorku, jak i ten zainstalowany niedawno w Warszawie) to tykające bomby zagarowe. Im później nastąpi eksplozja, tym będzie mocniejsza. System emerytalny i system powszechnej opieki zdrowotnej zawalą się z hukiem.Porządek gospodarczy oparty na pieniądzu fiducjarnym (nie mającym oparcia w dobrach materialnych, jak np. złoto) nieuchronnie zmierza do gwałtownego i niechlubnego końca.

Odwiedzanie cmentarzy w dniu Święta Zmarłych to także okazja do przemyśleń natury ekonomicznej. Przedwojenne lub jeszcze starsze okazałe grobowce zdają się sugerować, iż w owych czasach panował dobrobyt. Byłby to jednak wniosek fałszywy, jako że groby biedoty (która stanowiła zdecydowaną większość) po prostu na ogół nie przetrwały do dzisiaj. Przetrwały za to groby z 45 lat realnego socjalizmu. Na każdym cmentarzu można zobaczyć długie rzędy brzydkich nagrobków wykonanych z tanich materiałów: betonu, żelaznych prętów, a przede wszystkim lastriko. Jakże odmiennie prezentują się groby z ostatnich 15-20 lat. Piekne czarne marmury i kolorowe ozdobne kamienie sprowadzone z egzotycznych krajów to (obok sznurów samochodów i osiedli pełnych nowych eleganckich domów) wymierny i namacalny dowód ogromnego awansu cywilizacyjnego naszego kraju. Awansu, który w dużej mierze nastąpił na kredyt, a właściwie na koszt przyszłych pokoleń. Rachunki trzeba spłacać. Dużo wskazuje na to, że większości naszych dzieci i wnuków nie będzie stać na wystawienie naszemu pokoleniu porządnych marmurowych nagrobków. Pozostanie po nas lastriko.