niedziela, 10 października 2010

Widok z wierzchołka sinusoidy

W latach 70-tych i 80-tych ubiegłego stulecia wyprodukowano sporo filmów katastroficznych, których akcja toczyła się w bliżej niesprecyzowanej przyszłości, a które pokazywały problemy, z jakimi musi się borykać ludzkość w sytuacji dramatycznego przeludnienia naszej planety. Filmy były jak najbardziej na czasie, bowiem mniej więcej od połowy XIX wieku tempo wzrostu liczby ludności świata uległo gwałtownemu przyśpieszeniu. W świetle współczesnej wiedzy można przyjąć, że pierwsza istota, którą bez wątpienia można nazwać człowiekiem pojawiła się na Ziemi jakieś 70.000 lat temu. Ilość ludzi zwiększała się stopniowo, by około roku 1820 po Chrystusie osiągnąć pierwszy miliard. W 1930 było już 2 miliardy ludzi, w 1960 - 3 miliardy, a w 1974 - 4 miliardy. Na wykresie był to typowy obraz funkcji potęgowej. Ktoś skonstatował, że podobny wykres dla populacji lemingów prowadzi do wybuchu zbiorowego szaleństwa i masowego topienia się tych gryzoni w wodach Północnego Oceanu Lodowatego.

Ludzie jakoś uniknęli losu lemingów. Nie spełniły się też czarne scenariusze zakładające olbrzymie kłopoty ludzkości związane z brakiem pożywienia, brakiem wody lub zanieczyszczeniem środowiska naturalnego. Stało się tak, ponieważ tempo wzrostu ludzkiej populacji zaczęło raptownie wyhamowywać. Według prognoz z lat 70-tych w roku 2010 ludność świata powinna wynosić 9-10 mld, tymczasem w rzeczywistości osiągnęliśmy zaledwie 6,8 mld. Siódmy miliard zapewne czeka nas w roku 2012 lub 2013, a prognozy odnośnie ósmego są mocno niepewne. Być może ludzkość osiągnie ten poziom pod koniec lat 20-tych XXI wieku, a być może nigdy. Nasz wykres uległ gwałtownej zmianie. Zamiast funkcji potęgowej mamy teraz coś, co mocno przypomina sinusoidę, czyli wzgórze o stromych zboczach i łagodnym wierzchołku. Warto przy tym zauważyć, że o ile świat jako całość nie dotarł jeszcze do wierzchołka sinusoidy, to Europa znajduje się dokładnie na szczycie, a Polska przekroczyła go jakieś 10 lat temu. Powoli oswajamy się z myślą, że nigdy nie będziemy 40-milionowym krajem.

Wiele wskazuje na to, że ludzkość wpadła z deszczu pod rynnę, a problemy przed którymi stoi obecnie wcale nie są mniejsze, niż te, których szczęśliwie uniknęła. Zanim je określimy, wcześniej warto chyba się zastanowić nad przyczynami, które doprowadziły do tego, iż demografia sprawiła nam wszystkim tak wielką niespodziankę. Najprościej byłoby stwierdzić, że spadek tempa przyrostu naturalnego w świecie jest konsekwencją upowszechnienia się środków antykoncepcyjnych. Oznaczałoby to jednak spłycenie tematu bez próby odnalezienia faktycznego drugiego dna. Trzeba więc wymienić także inne poważne powody demograficznego regresu. W Chinach, najludniejszym kraju świata przyrost naturalny został zahamowany poprzez celową politykę państwa, zakazującą obywatelom posiadania więcej niż jednego dziecka. W południowej i środkowej Afryce spustoszenia dokonał AIDS. W sferze psychologicznej mocno namieszał feminizm, nakazujący kobietom rywalizację z mężczyznami i upodobnienie się do nich, a więc pośrednio deprecjonujący macierzyństwo. Jednak najważniejszy impuls, który skłonił ludzi do ograniczenia dzietności był natury ekonomicznej.

Od wieków i tysiącleci posiadanie dzieci był dla rodziców naturalnym ubezpieczeniem przed biedą i nędzą na starość. Niepisana umowa międzypokoleniowa głosiła: Ja ciebie chronię i żywię, póki nie osiągniesz fizycznej, psychicznej i ekonomicznej dojrzałości, a ty w zamian odpłacisz mi tym samym, kiedy będę zbyt stary i słaby, by samemu zdobyć środki na utrzymanie się przy życiu. Ze względu na dużą śmiertelność dzieci, dopiero posiadanie kilkorga potomstwa dawało nadzieję względnie bezpiecznej starości. Upowszechnienie się państwowych systemów emerytalnych i ochrony zdrowia radykalnie tę sytuację zmieniło. Płacąc przez cały okres aktywności zawodowej podatki i składki emerytalne, człowiek uzyskiwał w zamian od państwa świadczenia gwarantujące na starość utrzymanie i opiekę medyczną. Z ekonomicznego punktu widzenia posiadanie dzieci stało się zbędne, a nawet szkodliwe, ponieważ wiązało się z kosztami i przeszkodami w realizacji kariery zawodowej (zwłaszcza dla kobiet). Ludzie potrafią liczyć i szybko policzyli sobie ile kosztuje utrzymanie pierwszego, drugiego i każdego kolejnego dziecka. Najpierw w krajach najzamożniejszych, a potem także mniej zamożnych w miejsce rodziny typu 2+3 lub 2+2 zaczął zyskiwać popularność model 2+ pies.

Władze państwowe "od zawsze" miały ciągoty do zadłużania, czyli do zaciągania zobowiązań na koszt przyszłych pokoleń. Odejście od zabezpieczania wartości pieniądza rezerwami złota zwielokrotniło ten proceder i po kilkudziesięciu latach doprowadziło do światowego kryzysu zadłużeniowego. Wielu ekonomistów (w tym paru noblistów) bagatelizuje ten problem, wskazując, iż w przeszłości poszczególne kraje (np. USA, W. Brytania, Francja) bywały zadłużone bardziej, niż obecnie, a jednak spłaciły swoje zobowiązania. Moim zdaniem, kardynalnym błędem jest nie uwzględnianie czynnika demograficznego. Co innego spłacać długi w sytuacji, kiedy każde następne pokolenie jest liczniejsze od poprzedniego, a co innego kiedy jest dokładnie odwrotnie, czyli tak, jak dzisiaj. Spłacanie długów oznacza polaryzację świata na garstkę hiperbogaczy i miliardy skazane na ubóstwo, nie spłacanie - koniec obecnego systemu ekonomicznego i niewyobrażalny chaos, obydwa scenariusze - poważne niebezpieczeństwo wojen i rewolucji. Niektórzy twierdzą, że Europa wybroni się, ściągając imigrantów z krajów Trzeciego Świata, gdzie przyrost naturalny jest nadal dodatni. Czy jednak obcy etnicznie i kulturowo przybysze z Azji i Afryki zastąpią nam nasze dzieci i wnuki, których nie doczekamy? Śmiem wątpić.

Chciałbym być złym prorokiem, lecz wydaje mi się, że pierwszymi ofiarami połączenia lawinowo narastających długów publicznych z niekorzystnym trendem demograficznym będą system emerytalno-rentowy i system opieki zdrowotnej. Właściwe pytanie w tym przypadku nie brzmi czy, ale kiedy? Dalsze konsekwencje w dużej mierze zależą od demografii. Stabilizacja liczby ludności świata lub stopniowy łagodny jej spadek to krok w pożądanym kierunku. Przedłużenie sinusoidy ostro w dół oznacza katastrofę.