wtorek, 4 maja 2010

Balcerowicz contra Archimedes

Wielu ludzi zwraca ostatnio uwagę na analogię pomiędzy ostatnimi latami realnego socjalizmu i obecną sytuacją w gospodarce. Moim zdaniem, mają całkowitą rację. Podobnie, jak 25 lat temu mamy do czynienia z agonią niewydolnego systemu.

Ażeby udowodnić tę tezę, przenieśmy się w czasie do Polski połowy lat 80-tych i przyjrzyjmy się ówczesnej gospodarce z punktu widzenia przeciętnego zjadacza chleba. Takowy po pierwsze miał pracę, a po drugie co miesiąc otrzymywał regularną wypłatę, z której 50-80% przeznaczał na zaspokojenie podstawowych potrzeb swoich i swojej rodziny tj. bardzo wówczas tanie obowiązkowe opłaty (woda, prąd, gaz) oraz byle jakie jedzenie i byle jakie ubranie. Problemem było, co zrobić z pozostającymi 20-50% w warunkach inflacji i permanentnego niedoboru towarów na rynku. Obywatel PRL-u miał kilka opcji. Mógł np. nadwyżkę gotówki przehulać, co z perspektywy lat wydaje się nie najgorszym rozwiązaniem. Możliwości hulania były mocno ograniczone, lecz np. wizyta w knajpie całą rodziną 1-2 razy w miesiącu była w zasięgu prawie każdego, nawet przy założeniu, że wszyscy skonsumują na przystawkę po śledziu, jako danie główne po schabowym z kapustą, a pełnoletni dodatkowo po pół litra czystej na ryło.

W ten sposób żyła jednak tylko garstka utracjuszy, podczas gdy większość zachowywała się na pozór bardziej racjonalnie. Ci najmniej rozgarnięci odkładali oszczędności na książeczkach PKO (odpowiednik obecnej lokaty terminowej). Przy wybitnie realnie ujemnej stopie procentowej inflacja pożerała ich uciułane pieniądze błyskawicznie. Bardziej zapobiegliwi lub dysponujący lepszymi dojściami i układami stosowali metodę kupna na zapas od papieru toaletowego poczynając, a na pralkach i telewizorach kończąc. Życie boleśnie zweryfikowało tę metodę walki z inflacją. O ile można przypuszczać, że kupiony na zapas papier toaletowy został zużyty zgodnie z przeznaczeniem, to czwarta pralka marki Wiatka, czy piąty telewizor typu Rubin powędrowały w przyszłości nierozpakowane prosto na śmietnik ewentualnie zostały sprezentowane ubogim krewnym. Podobnie, jak kupiona przy olbrzymim nakładzie sił i środków meblościanka na wysoki połysk w stylu późny Gierek/wczesny Jaruzelski.

Ludzie z głową na karku inwestowali w dolary USA, kupując ich drobną ilość po każdej wypłacie. Amerykańska waluta nie traciła na wartości w stosunku do innych dóbr(oczywiście w Polsce, bo w USA dewaluowała się wtedy w tempie kilkunastu procent rocznie), a wręcz przeciwnie stopniowo nawet zyskiwała. Były to czasy, kiedy uskładane parę tysięcy dolarów stanowiło niezły mająteczek, a Lech Grobelny publicznie twierdził, iż, posiadając 2 miliony zielonych, jest w stanie manipulować kursem złotego do dolara w PRL. Dolarowi ciułacze stanowili więc finansową elitę schyłkowych lat PRL-u. Do chwili, kiedy nadszedł Leszek Balcerowicz.

Balcerowicz wyskoczył jak diabeł z pudełka i konsekwentnie przeprowadził swój słynny później plan. O jego ocenę Polacy będą się zapewne spierać jeszcze przez kilka pokoleń, ale jedna rzecz udała się Balcerowiczowi na pewno. W krótkim czasie do zera sprowadził cały skumulowany przez kilkadziesiąt lat komuny nawis inflacyjny. Ciułacze dolarowi zostali złupieni jeszcze bardziej,niż ciułacze złotówkowi. Najstarsi górale przecierali oczy ze zdumienia, kiedy dolar w ciągu 2-3 lat stracił w Polsce 90% swej pierwotnej siły nabywczej. To była dla wielu bolesna lekcja ekonomii. Najbardziej chyba dla Lecha Grobelnego, który w ciągu kilku lat przebył drogę "od zera do bohatera" i z powrotem.

Czy istniała realna szansa obrony zgromadzonych oszczędności przed Balcerowiczem? Starsi wiedzą, że nie. Młodszym wspomnę, że nie była nią inwestycją w ziemię lub nieruchomości, ponieważ ówczesne prawo zabraniało swobodnego obrotu ziemią i dopuszczało możliwość posiadania tylko jednego tytułu własności do mieszkania (domu) na jedną rodzinę. A jednak szansa chyba była. W 1987 roku kupowałem w sklepie Pewexu wódkę na własne wesele, płacąc 0,65 USD za pół litra. Może ktoś okazał się tak przewidujący, że kupił takich flaszek kilka lub kilkanascie tysięcy, a po latach sprzedał z dziesięciokrotnym (nominalnie) przebiciem. Ja w każdym razie taki mądry nie byłem.

Czas wrócić do współczesności i poszukać analogii. Od dobrych dziesięciu lat mamy znowu realnie ujemne stopy procentowe i inflację pożerającą oszczędności szarego człowieka. Na całym świecie, w tym także w Polsce. Jeżeli komuś wydaje się, że Polska stanowi tu jakiś pozytywny wyjątek, to służę następującym wyliczeniem:

Rok 1999 - 200.000 zł = cena w pełni wykończonego dużego porządnego domu jednorodzinnego
(wiem, bo za tyle wtedy taki dom kupiłem)

Średnia stopa procentowa netto na lokacie w latach 1999-2010 - 5% ( przyjmuję z nadmiarem, bo chyba było mniej)

Stan oszczędności po 11 latach przy włożonym kapitale 200.000 wyniesie ok. 340.000 zł. Co dzisiaj mozna kupić za takie pieniądze? Mniej wiecej 1/4 w/w domu, lub jak kto woli trzypokojowe mieszkanie o metrażu 50 m kw. ze ślepą kuchnia w ruderze z czasów późnego Gomułki.

W odróznieniu od PRL-u dzisiaj tylko część Polaków ma problem, jak sensownie zagospodarować oszczędności. Wielu ludziom pieniędzy nie starcza na bieżące potrzeby (takie same, jak w latach 80-tych, czyli byle jakie jedzenie i ubranie oraz obowiązkowe opłaty dzisiaj horrendalnie drogie), a w wielu rodzinach zamieszkujących popegieerowskie wsie często jedynym żywicielem jest koza. Tych bogatszych klasa pasożytnicza łupi inflacją. Jak wyliczyłem powyżej, oszczędzanie na lokacie jest nieopłacalne. W dobie szybkiego postepu technologicznego kupowanie na zapas (samochodu, komputera itd.) jest bez sensu. Jak uczy doświadczenie, na giełdzie 70-80% inwestorów traci (zwłaszcza tych drobnych). Co więc pozostaje?

Rolę dolara z czasów peerelowskich zaczęło obecnie pełnić w świecie złoto, które w ciagu ostatnich 10 lat zwiekszyło swą wartośc wyrażoną w USD blisko czterokrotnie. Zachodzi pytanie, czy ciułacze inwestujący w złoto (tzw. goldbugi) postepują racjonalnie. Czy też mozliwe jest, że przyjdzie światowy Balcerowicz i radykalnie zmieni relację wartości pomiedzy złotem i innymi dobrami (na niekorzyść złota)? Ekonomia nie daje jasnej odpowiedzi na tak postawiony problem, ale daje ją fizyka, a konkretnie starożytny geniusz Archimedes. "Dajcie mi punkt podparcia, a poruszę Ziemię." Balcerowiczowi udało się zdołować dolara, bo posiadał punkt podparcia w MFW i ogólnie w świecie wielkiego kapitału. Ale gdzie jest punkt podparcia, przy pomocy którego można będzie podważyć rosnącą wartość złota? Najbliższy chyba na Marsie.

Anie Międzynarodowy Fundusz Walutowy, ani banki centralne poszczególnych państw nie posiadają dzisiaj wystarczajacych zapasów złota, by móc trwale i znacząco odddziaływać na jego wartość. Większość złota jest w rękach prywatnych. Zaczyna się mówić o tym, że nieuchronny krach pieniądza fiducjonarnego i powrót złotego standardu radykalnie wywróci do góry nogami światową mapę dobrobytu. Zyskają Indie, Turcja i kraje arabskie, gdzie od pokoleń oszczedności lokowane są w złocie. Stracą ci, którzy zaufali bezczelnym złodziejom stojącym na czele światowej finansjery, twierdzącym, że złoto to przeżytek, a wartość pieniądza papierowego zabezpiecza państwo. Pamiętacie, że za komuny państwowe równało się niczyje. Tak samo jest z państwowym zabezpieczeniem wartości pieniadza, które opiera się jedynie na pustych słowach jakiegoś zawodowego kłamcy. Nie stój! Nie czekaj! Kupuj złoto!!!