sobota, 2 października 2010

Pozostanie po nas lastriko

Podobnie, jak przed 80 laty mamy obecnie na świecie dwie całkowicie odmienne metody walki z kryzysem gospodarczym. Bardziej niekonwencjonalna jest metoda amerykańska, którą można by porównać do gaszenia pożaru benzyną. A więc zero oszczędności i pompowanie państwowych pieniędzy szerokim strumieniem do wszystkich potrzebujących. Pieniędzy świeżo pożyczonych lub świeżo dodrukowanych, jako że innych do dyspozycji nie ma. Przypomina to trochę New Deal Franklina Delano Roosevelta z lat 30-tych XX wieku, a także politykę gospodarczą Adolfa Hitlera. Jak wiemy, Niemcy wyszli na hitleryzmie fatalnie, podobnie jak (nie ze swojej winy) większość Europy. Natomiast Stany Zjednoczone za Roosevelta dokonały dynamicznego skoku naprzód i umocniły zdecydowanie swój prymat gospodarczy w świecie. Śmiem jednak twierdzić, że większa w tym zasługa wodza III Rzeszy (i zainicjowanego jego agresywną polityką ciągu wydarzeń), niż prezydenta USA i jego ekonomicznych doradców.

Metoda europejska jest bardziej tradycyjna i opiera się na zaciskaniu pasa w obliczu deficytów budżetowych i lawinowo rosnących długów publicznych. Na razie pas zaciskany jest głównie w sferze werbalnej, przy czym jak Europa długa i szeroka trwają spory, komu i ile zacisnąć. Jak dowodzi chociażby niedawna dyskusja premiera Donalda Tuska z redaktorem Tomaszem Lisem, każdy chętnie widzi się w roli zaciskającego cudzy pas, natomiast nikomu nie jest miła perspektywa poddania tej procedurze własnego tułowia. Pomimo dużego oporu związków zawodowych, od Hiszpanii po Ukrainę i od Wielkiej Brytanii po Grecję trwają wielkie przymiarki rządów poszczególnych państw do wprowadzenia w życie planów oszczędnościowych mających skutkować uzdrowieniem finansów publicznych.

Na tle innych krajów sytuacja Polski pozornie wygląda nie najgorzej. Deficyt budżetowy na poziomie 4% PKB i dług publiczny sięgający 55% PKB to znacznie poniżej średniej Unii Europejskiej i całej Europy. Jednak kiedy "wymiecie się śmieci spod dywanu", obydwa wymienione wskaźniki dramatycznie rosną. Przyjrzyjmy się więc dokładniej, jakie nasz kraj ma szanse na naprawę finansów publicznych i zastanówmy się, jakie skutki mogą przynieść rozważane przez polityków i media przedsięwzięcia oszczędnościowe.

Patrząc od strony dochodów Skarbu Państwa, nieunikniona i konieczna wydaje się podwyżka podatków. Na razie rząd Donalda Tuska zapowiedział podwyżkę VAT-u do 23%. W połączeniu z tradycyjnymi corocznymi podwyżkami gazu, prądu i wody będzie to dla społeczeństwa bolesne uderzenie. A przecież podwyżka VAT-u o 1 punkt procentowy to kropla w morzu potrzeb budżetu. Zapewne więc czekają nas w następnych latach kolejne podwyżki nie tylko VAT-u, ale i podatku dochodowego ewentualnie likwidacja ulg w tymże podatku (na dzieci, na internet). Nie trzeba być ekonomistą, żeby dostrzec, iż nie tędy droga. Przecież mniej pieniędzy w rękach obywateli musi skutkować zmniejszeniem popytu wewnętrznego. Na wzrost eksportu też nie ma co liczyć, ponieważ prezes NBP Marek Belka jest zwolennikiem działań na rzecz umacniania kursu złotego jako remedium na inflacyjne skutki podwyżki VAT-u. Logicznym następstwem wydają się więc wzrost bezrobocia i spadek PKB. No, ale premier Tusk i minister Rostowski prognozują wzrost PKB o 3,5 % w 2011 i jeszcze większy w kolejnych latach. Czyżby panowie byli "na proszkach", a może nawet "na dopalaczach"?

Logiczną alternatywą dla wzrostu dochodów budżetu jest spadek wydatków. Jednym z najbardziej chwytliwych medialnie postulatów jest szukanie oszczędności poprzez "zniesienie przywilejów emerytalnych". Niestety, jest to hasło nie mające żadnych szans na realizację. Komu można było, temu przywileje emerytalne odebrano już dawno, jak np. matkom wychowującym niepełnosprawne dzieci. Górnicy i służby mundurowe mają niepodważalne argumenty w postaci praw nabytych i jeszcze lepsze w postaci kilofów ewentualnie broni palnej i gazu łzawiącego. Jakoś nie wyobrażam sobie żadnego z polskich polityków na wzór prezydenta Ekwadoru walczącego wręcz w masce gazowej na twarzy przeciwko zbuntowanym policjantom.

Inną opcją jest podniesienie wieku emerytalnego, do czego przymierza się wiele europejskich państw. Ma to pewien sens w krajach, w których ten wiek wynosi obecnie 55-58 lat, a bezrobocie jest niewielkie. W naszych warunkach przymusowa praca niedomagających zdrowotnie staruszków wyrządzi jedynie krzywdę rzeszy bezrobotnej młodzieży, a efekt ekonomiczny będzie więcej niż wątpliwy. Chyba już lepiej płacić emerytury starym, niż zasiłki dla bezrobotnych młodym.

Pozostaje oszczędność o której rządzący czasami przebąkują półgębkiem, a która dla przeciętnego obywatela jest najbardziej oczywista. Chodzi o zmniejszenie administracji, która na przestrzeni ostatnich 20 lat rozrosła się ze 190 tys. do 470 tys. osób. Zwłaszcza najbardziej upartyjniona, niekompetentna i skorumpowana administracja centralna kwalifikuje się do natychmiastowej redukcji nawet o ponad 50%. Cyfry jednak są bezlitosne. Całkowity koszt administracji w Polsce to 78 mld zł rocznie, podczas gdy rzeczywiste potrzeby oszczędnościowe to kwota co najmniej 100 mld zł. Jak by nie liczyć, nie starczy.

Wnioski są smutne. Pakiety oszczędnościowe, które można zaaplikować w Polsce i innych krajach to półśrodki, które są daleko niewystarczające, aby zażegnać kryzys zadłużeniowy, tym bardziej, że na niekorzyść działa fatalna sytuacja demograficzna. Punkt krytyczny został dawno przekroczony i dzisiaj jest nie "za pięć dwunasta", lecz ładnych kilka godzin po północy. Wkrótce nadejdzie świt i bolesne przebudzenie żyjącego ponad stan świata. Wariant amerykański musi doprowadzić do hiperinflacji, wariant europejski (o ile wejdzie w życie) do głębokiej recesji. Liczniki długu publicznego (zarówno ten w Nowym Jorku, jak i ten zainstalowany niedawno w Warszawie) to tykające bomby zagarowe. Im później nastąpi eksplozja, tym będzie mocniejsza. System emerytalny i system powszechnej opieki zdrowotnej zawalą się z hukiem.Porządek gospodarczy oparty na pieniądzu fiducjarnym (nie mającym oparcia w dobrach materialnych, jak np. złoto) nieuchronnie zmierza do gwałtownego i niechlubnego końca.

Odwiedzanie cmentarzy w dniu Święta Zmarłych to także okazja do przemyśleń natury ekonomicznej. Przedwojenne lub jeszcze starsze okazałe grobowce zdają się sugerować, iż w owych czasach panował dobrobyt. Byłby to jednak wniosek fałszywy, jako że groby biedoty (która stanowiła zdecydowaną większość) po prostu na ogół nie przetrwały do dzisiaj. Przetrwały za to groby z 45 lat realnego socjalizmu. Na każdym cmentarzu można zobaczyć długie rzędy brzydkich nagrobków wykonanych z tanich materiałów: betonu, żelaznych prętów, a przede wszystkim lastriko. Jakże odmiennie prezentują się groby z ostatnich 15-20 lat. Piekne czarne marmury i kolorowe ozdobne kamienie sprowadzone z egzotycznych krajów to (obok sznurów samochodów i osiedli pełnych nowych eleganckich domów) wymierny i namacalny dowód ogromnego awansu cywilizacyjnego naszego kraju. Awansu, który w dużej mierze nastąpił na kredyt, a właściwie na koszt przyszłych pokoleń. Rachunki trzeba spłacać. Dużo wskazuje na to, że większości naszych dzieci i wnuków nie będzie stać na wystawienie naszemu pokoleniu porządnych marmurowych nagrobków. Pozostanie po nas lastriko.