czwartek, 26 listopada 2009

Marksistowskie spojrzenie na kryzys

Ekonomia ma to do siebie, że można na nią patrzeć z różnych punktów widzenia i wyciągać zupełnie odmienne wnioski, z których wszystkie okażą się przynajmniej częściowo słuszne. W szczególności mamy mnóstwo teorii na temat przyczyn kryzysów gospodarczych i w każdej tkwi ziarenko prawdy. Dlatego, chociaż bardziej przekonują mnie poglądy Misesa, aniżeli Marksa, pozwolę sobie przypomnieć, co ten ostatni twierdził odnośnie cyklicznie pojawiających sie okresów recesji w gospodarce.

Dla Karola Marksa punktem wyjścia był nierozwiązywalny jego zdaniem w gospodarce kapitalistycznej antagonizm pomiędzy kapitałem a pracą. Z grubsza rzecz biorąc, uważał, iż pracodawcy (kapitaliści) płacą "za mało" pracobiorcom (robotnikom), w zamian przywłaszczają sobie "za dużo" zysku, który przeznaczają na dalsze inwestycje. Ponieważ dochody konsumentów (których gros stanowią robotnicy) rosną znacznie wolniej, niż zyski producentów, w pewnym momencie pojawia się nadprodukcja, czyli wytworzone towary, na które nie ma popytu. W ten sposób chciwość kapitalistów obraca się przeciwko nim samym. Zaczyna się kryzys.

Można się z Marksem zgadzać lub nie, ale trzeba mu przyznać przynajmniej cząstkową rację. Doświadczenia historyczne potwierdzają, że w społeczeństwach, w których doszło do nadmiernego rozwarstwienia dochodowego i majątkowego trudno o długotrwały i stabilny rozwój. Zarówno rzesze biedaków, jak i opływający w dostatki i zainteresowani jedynie utrzymaniem status quo bogacze stają się kulami u nogi gospodarki. Oczywiście zjawisko przeciwne w postaci nadmiernej urawniłowki również jest gospodarczo szkodliwe.

Poglądy Marksa zyskały dużą popularność i wpłynęły na ustawodawstwo gospodarcze. Właśnie w celu zapobiegania kryzysom nadprodukcji wprowadzono zasiłki dla bezrobotnych, płace minimalne, jak również progresję podatku dochodowego. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć, że zarówno teoria Marksa, jak też podjęte pod jej wpływem działania odnosiły się do całkiem innych warunków gospodarczych, niż dzisiaj, a mianowicie do systemu opartego na pieniądzu wymienialnym na złoto, stałych kursach wymiany walut i braku inflacji .

Jak wiemy, lekarstwa na jedną chorobę są w stosunku do innej kompletnie nieprzydatne, a nawet szkodliwe. Sporządzone według marksistowskiej receptury środki antykryzysowe zupełnie nie skutkują w całkowicie zmienionej rzeczywistości gospodarczej, z jaka mamy do czynienia obecnie. Podstawowy antagonizm nie przebiega od dawna pomiędzy kapitałem produkcyjnym a pracobiorcą, lecz pomiędzy kapitałem finansowym, a całą resztą społeczeństwa. Nie chcę głosić spiskowej teorii dziejów, ale od kilkudziesięciu lat mamy do czynienia ze strategicznym sojuszem pomiędzy sektorem finansów i władzą polityczną. Sojuszem, który przy pomocy inflacji, manipulacji stopami procentowymi i nierównego dostępu do informacji systematycznie ograbia większość ludzi z ich ciężko zapracowanych dochodów.

Obecny kryzys to nie kryzys nadprodukcji, lecz nadpłynności pieniądza. Środki zgromadzone przez bankierów są niewspółmiernie duże w stosunku do zasobów, którymi dysponuje reszta gospodarki. Środki te nie służą finansowaniu konsumpcji, ani inwestycji, lecz jedynie pompowaniu kolejnych, coraz większych baniek spekulacyjnych. Wygląda jednak na to, że gra w bańki dobiega kresu. Rosnące wbrew wszelkiej rynkowej logice indeksy giełdowe nie przyciągną już milionowych tłumów drobnych inwestorów, bo ci zwyczajnie nie mają już ani wolnej gotówki, ani chęci do ryzyka, ani zaufania do władzy, która ewidentnie kłamie. Giełda oparta na transakcjach typu "dzisiaj ja od ciebie, a jutro ty ode mnie" nie może rosnąć w nieskończoność. Prędzej, czy później ktoś nie wytrzyma nerwowo. Zacznie się paniczna ucieczka w tangibles, która skończy się hiperinflacją. Mane, Tekel, Fares, Panowie bankierzy!




sobota, 21 listopada 2009

Święty Mikołaj umarł?

W Rumunii w okresie rządów nieboszczyka Nicolae Ceausescu panował zwyczaj, że zakłady pracy fundowały dzieciom swoich pracowników paczki z prezentami pod choinkę. Oczywiście dzieci były przekonane, że prezenty roznosi Mos Craciun, czyli tamtejszy odpowiednik Świętego Mikołaja ewentualnie Dziadka Mroza. W drugiej połowie lat 80-tych XX wieku Rumunia przeżywała ciężki kryzys gospodarczy związany m. in. z tym, iż w przeciwieństwie do Polski skrupulatnie i terminowo spłacała długi zaciągnięte za granicą. Oszczędzano na wszystkim, więc pod nóż poszły też paczki choinkowe. Dzieci dowiedziały się z mediów, że Mos Craciun umarł i więcej prezentów nie będzie.

Podobna sytuacja zaistniała obecnie w USA. Wprawdzie tam państwo nigdy nie wyręczało rodziców w kupowaniu dzieciom prezentów gwiazdkowych, ale za to istniał inny sympatyczny zwyczaj. Ponieważ dzieci wysyłały listy do Św. Mikołaja zaadresowane na Biegun Północny, od 55 lat amerykańska poczta kierowała je do miasteczka North Pole (Biegun Północny) na Alasce, gdzie tysiące wolontariuszy czytało je i odpowiadało dzieciom. W tym roku amerykańskie dzieci nie dostaną już listów od Św. Mikołaja. Odkryto bowiem, iż rok temu wśród ochotników był 1 (słownie: jeden) osobnik figurujący w rejestrach skazanych za przestępstwa seksualne ( nie sprecyzowano za jakie). Nie ma najmniejszych przesłanek świadczących o tym, że ten człowiek napisał dzieciom coś zdrożnego. Ale przecież mógł napisać.

Amerykanie wykazali się iście proletariacką czujnością. "Wróg nie śpi, wróg czuwa" i "Ktoś nie śpi, żeby spać mógł ktoś". Nie będzie nam żaden podbiegunowy zboczeniec korespondencyjnie molestował naszych milusińskich. Parafrazując słowa Józefa Stalina, "walka z pedofilią zaostrza się w miarę jej trwania". Niedługo zapewne karząca ręka ludowej sprawiedliwości dosięgnie wreszcie ginekologów i położne. Przecież oni dotykają i macają gołe dzieci! Niech udowodnią, że przy tych czynnościach nie doznają żadnej perwersyjnej satysfakcji seksualnej. A jak nie, to na 50 lat do paki zgodnie z prawem stanu Kalifornia.

Być może pedofilia to tylko pretekst. W USA podobno ok. 25% ludzi nie stać na to, aby najeść się do syta, a więc nie mają zapewne też pieniędzy na prezenty świąteczne. Skoro Św. Mikołaj nie odpisuje na listy, to zapewne już poważnie niedomaga, biedaczek. W przyszłym roku starowina zemrze, jak nic. Po banku Lehman Brothers stanie się kolejną ofiarą kryzysu.

Ale przecież Wielki Czarny Ojciec ogłosił niedawno, iż kryzys się skończył i USA czeka świetlana przyszłość. Jak tu nie wierzyć laureatowi Nagrody Nobla? Więc może chodzi jeszcze o coś innego? Święty Mikołaj jest biały i przez to niepoprawny politycznie. To musi się wreszcie zmienić. Drogie amerykańskie dzieciaki! Nie wysyłajcie więcej próśb o prezenty na adres: Santa Claus, North Pole. Teraz trzeba je adresować: Uncle Makumba, Africa.

czwartek, 19 listopada 2009

Odwrócone pytanie

Do czego Bóg jest potrzebny człowiekowi? Ateista odpowie, że Bóg to wymysł łajdaków, którzy przy pomocy wiary zapragnęli przejąć władzę nad innymi ludźmi, a religia to "opium dla ludu". Człowiek wierzący stwierdzi, iż Bóg i tylko Bóg może zapewnić człowiekowi życie wieczne i tym samym pełnię szczęścia. Te dwa poglądy są tak odległe od siebie, że żaden kompromis na tym polu jest niemożliwy.

A gdyby tak odwrócić kota ogonem i zapytać, do czego człowiek jest potrzebny Bogu. To dopiero jest fascynujące zagadnienie, oczywiście jedynie dla wierzących, bo dla ateistów problem nie istnieje. Można założyć, że Bóg stworzył człowieka z nudów i dla rozrywki. Ale czy istota tak potężna i reprezentująca obiektywne Dobro kierowałaby się tak przyziemnymi pobudkami? Stawiałoby to Boga na poziomie ludzi emocjonujących się walkami psów. Chyba więc należy przyjąć, iż Bóg stworzył człowieka w konkretnym i ważnym celu. Od czasów Darwina wiemy, że proces stworzenia nie był tak prosty i łatwy, jak to się wcześniej wydawało. Żadne tam hokus pokus, czary mary i cyk, jest człowiek. Bóg musiał się zdrowo "namęczyć", żeby swój cel osiągnąć. Śledząc ewolucję i historię ludzkości można nawet dojść do wniosku, iż było to działanie metodą prób i błędów, a w pewnych momentach nawet wybieranie mniejszego zła.

Człowiek jest więc narzędziem w ręku Boga. Narzędziem skomplikowanym, bo obdarzonym świadomością własnego istnienia i wolną wolą. To nie jest młotek, ani komputer. Człowieka nie wystarczy stworzyć, trzeba go jeszcze przekonać do działania w określonym kierunku. Jak to zrobić? Najlepiej zawrzeć z nim umowę. Coś za coś. Życie wieczne w zamian za określone postępowanie. Jest wielce prawdopodobne, iż taka umowa została zawarta pomiędzy Bogiem i pierwszymi ludźmi, a potem wielokrotnie przedłużana i potwierdzana z ich potomstwem. Także w formie pisemnej, bo czymże innym jest Dziesięć Przykazań. Właściwie należałoby mówić o siedmiu przykazaniach, bo trzy pierwsze są bez sensu i nie mogą pochodzić od Boga. Zresztą chrześcijanie najzwyczajniej w świecie wywalili trzecie przykazanie na śmietnik, w odróżnieniu od żydów i muzułmanów. Gdyby uczynili to także z dwoma pierwszymi, nic złego by się nie stało. No, ale w sumie jest to temat na zupełnie inne opowiadanie.

W tym momencie ważniejsze jest wyciągnięcie odpowiednich wniosków z przytoczonych powyżej rozważań. Jeżeli Bóg reprezentuje Dobro, to człowiek jest mu potrzebny jako sojusznik w walce z obiektywnie istniejącym i pierwotnym Złem. Złem, z którym Bóg w pojedynkę nie może się uporać. Bo nie jest wszechmogący.


sobota, 14 listopada 2009

Rewolucja 2012

Na rok 2012 przewidywane są przeróżne kataklizmy, zderzenie z kometą lub asteroidą, a nawet Koniec Świata. A więc, jak sądzę, moja skromna prognoza ogólnoświatowej rewolucji, to tylko "mały Pikuś" w porównaniu z tym, co wieszczą inni. W końcu porządnej rewolucji nie mieliśmy już tak dawno, że chyba najwyższy czas, żeby nadeszła. Już w tej chwili mamy sytuację przedrewolucyjną, na którą składają się:
- pogłębiający się rozziew pomiędzy aspiracjami większości ludzi, a możliwościami ich zaspokojenia
- brak perspektyw dla młodego pokolenia
- postępujące rozwarstwienie społeczeństwa, z którego 10% najbogatszych szybko pomnaża swe majątki, a pozostałe 90% traci, lub w najlepszym razie pozostaje na niezmienionym poziomie
- powszechne poczucie niesprawiedliwości
- powszechna korupcja
- kompletna demoralizacja klasy politycznej
- rosnąca nienawiść zwykłych ludzi do wszystkich polityków, od prawicy po lewicę
- przekonanie, że media kłamią
- światowy kryzys gospodarczy, który przez rządzące elity nie jest naprawiany, lecz pogłębiany

Mógłbym jeszcze wymieniać, ale chyba wystarczy. Doświadczenie uczy, że, aby wybuchła rewolucja nie jest potrzebna żadna organizacja spiskowa, ani długie przygotowania. Gniew ludu wybucha spontanicznie, a potem dopiero jakiś Bolek, czy Lolek przeskakuje przez płot i nadaje ruchowi jakieś formy organizacyjne. Przykładem takiej właśnie rewolucji jest rosyjska Rewolucja Lutowa 1917, kiedy to władza dosłownie leżała na ulicy przez dobrych kilka dni. Z tzw. Rewolucją Październikową było już zupełnie inaczej. Mała grupka łajdaków wspieranych przez niemiecki wywiad i finansowanych przez żydowski kapitał objęła przemocą władzę nad ogromnym krajem. Był to jednak zwykły zamach stanu, a nie żadna rewolucja.

Można próbować zgadywać, gdzie i kiedy to się zacznie. Moim zdaniem, nie tam, gdzie najbardziej pogorszył się poziom życia (Litwa, Łotwa, Węgry, Hiszpania), lecz tam, gdzie wystąpi największe rozczarowanie niespełnionymi obietnicami. Kiedy nawet dość tępy i ogłupiany przez dziesięciolecia naród zrozumie, że "Yes, we can" naprawdę znaczyło "Yes, we can steal your money". Ameryko, czekamy na ciebie! Na koniec gospodarki opartej o fiat money i koniec systemu politycznego polegającego na rządach złodziei w imieniu kretynów. Liczymy na to, że w 2012:

A na sznurkach zamiast gaci będa wisieć Demokraci,
Razem z nimi inne dranie, w tym także Republikanie.

środa, 11 listopada 2009

Kościuszko pod Maciejowicami

11 listopada 1918 roku nie wydarzyło się w Polsce nic nadzwyczajnego, a jednak przyjęliśmy 11.11. jako nasze święto narodowe. Mankamentem takiej daty jest zazwyczaj paskudna pogoda, plusem - łatwość zapamiętania. Myślę, że przy okazji kolejnej rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę warto zastanowić się nad tym, jaka data w naszej historii jest z kolei najbardziej tragiczna. Na pozór wydaje się, że 1 września 1939. Ja postawiłbym jednak na 10 października 1794 - dzień w którym odbyła się bitwa pod Maciejowicami. Konsekwencje wydarzeń, jakie rozegrały się 10.10. 1794 (kolejna okrągła data) były dla Polski znacznie bardziej katastrofalne, niż skutki wrześniowej klęski w 1939. Sądzę, że warto przypomnieć tę bitwę nie tylko ze względu na jej fatalne skutki dla naszej państwowości, lecz także dlatego, iż była ona bardzo ciekawa pod względem taktycznym i wręcz niesamowicie dramatyczna.

Wczesną jesienią 1794 nic nie wskazywało, że niebawem na ponad wiek Polska straci niepodległość. Insurekcja Kościuszkowska okrzepła, a nawet wzmocniła się po odparciu Prusaków i Rosjan spod Warszawy. Sytuacja militarna była skomplikowana, ale wcale nie tragiczna. Na zachodzie powstanie rozszerzyło się na Wielkopolskę, a dywizja generała Jana Henryka Dąbrowskiego w pościgu za uchodzącymi Prusakami zajęła Bydgoszcz i Gniezno. Położenie na froncie wschodnim było gorsze. Padło Wilno, a od wschodu nadciągał korpus dowodzony przez najzdolniejszego rosyjskiego dowódcę wszech czasów, generała Aleksandra Suworowa. Drugi rosyjski korpus pod wodzą generała Iwana Fersena znajdował się ciągle na lewym brzegu Wisły na południe od Warszawy. W tej sytuacji Naczelnik Tadeusz Kościuszko zdecydował się podjąć ryzykowną wyprawę, której celem było zniszczenie korpusu Fersena, zanim Suworow nadciągnie z pomocą. Zagrożony Fersen przeprawił się na prawy brzeg Wisły, ale 9 października został pod Maciejowicami doścignięty przez wojska Kościuszki. Następny dzień miał przynieść decydujące rozstrzygnięcie.

Jakim dowódcą był Tadeusz Kościuszko, nasz sztandarowy bohater narodowy? Najwybitniejszy polski historyk wojskowości generał Marian Kukiel ocenia go bardzo wysoko. Przeanalizujmy pokrótce historię wojskowych dokonań Kościuszki, aby móc ocenić je obiektywnie. Zacząć należy od jego udziału w wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych Ameryki, który przyniósł mu międzynarodowy rozgłos. Niewątpliwie jest to chwalebna karta w życiorysie Kościuszki, aczkolwiek zasłynął on za oceanem jako bardzo zdolny inżynier wojskowy i twórca fortyfikacji, a nie jako samodzielny dowódca w polu. W tym charakterze miał okazję wykazać się dopiero jako dowódca dywizji w czasie wojny polsko-rosyjskiej w 1792, w szczególności podczas bitwy pod Dubienką. Mając za przeciwnika wielokrotnie liczniejsze wojska rosyjskie pod dowództwem generała Kachowskiego, Kościuszko znakomicie wybrał pole bitwy ograniczone z jednej strony nurtem Bugu, a z drugiej granicą austriacką. Frontalne ataki Rosjan były odpierane z dużymi stratami. Kiedy jednak przeciwnik, gwałcąc granicę, obszedł polskie pozycje z flanki, w szeregach polskiej jazdy wybuchła panika. Kościuszko nie zdołał jej zapobiec i także zrejterował z pola walki. Bitwa zakończyła się wynikiem nierozstrzygniętym, ale co do postawy Kościuszki jako wodza można mieć spore wątpliwości.

Jako wódz naczelny Insurekcji Kościuszko walczył ze zmiennym szczęściem. Mało znacząca zwycięska potyczka pod Racławicami przeszła do historii i narodowej legendy dzięki brawurowemu atakowi chłopskich kosynierów na armaty. Kolejna bitwa, tym razem z Prusakami pod Szczekocinami zakończyła się dotkliwą porażką, a kosynierzy w większości wyginęli. Potem jednak Kościuszko spisał się wyśmienicie w roli obrońcy Warszawy przed połączonymi siłami rosyjsko-pruskimi. Reasumując, można powiedzieć, iż Kościuszko był wybitnym inżynierem wojskowym doskonale wypadającym w roli obrońcy umocnionych fortyfikacji, natomiast w polu brakowało mu czasami siły charakteru i opanowania, cech niezbędnych dobremu dowódcy.

Jego przeciwnik, generał Iwan Fersen pochodził z arystokratycznej rodziny kurlandzkich Niemców. W przeciwieństwie do wybitnie utalentowanego Suworowa, karierę wojskową zawdzięczał głównie szlachetnemu urodzeniu i koneksjom. Do chwili, kiedy los zetknął go z Kościuszką, niczym specjalnym się na polach bitew nie wyróżnił. Na pozór więc talenty wojskowe przemawiały wyraźnie za naszym naczelnym wodzem.

Dwunastotysięczny korpus Fersena zajmował rozległe błonia pomiędzy Maciejowicami i Kawęczynem mając za plecami w odległości kilku kilometrów Wisłę. Zawsze doskonale "czujący teren" Kościuszko zajął ze swoimi wojskami górujące nad okolicą wzgórze opodal miejscowości Podzamcze. Była to doskonała pozycja strategiczna, ponieważ zamykała Rosjanom drogę na północny wschód, czyli w kierunku korpusu Suworowa. Ukształtowanie terenu sprawiało, iż atak pod górę na wprost nie rokował powodzenia. Prawe polskie skrzydło było trudne do obejścia ze względu na bagnistą dolinę rzeczki Okrzejki. Dodatkowo na przedpolu znajdował się tam folwark, który Kościuszko kazał obsadzić silną załogą. Łatwiejszy dostęp do polskich pozycji był od strony lewego skrzydła, tam jednak polski wódz rozmieścił swoje najbardziej wartościowe oddziały, w tym doborowy 10 Regiment Pieszy Szefostwa Działyńskich.

Siły polskie liczyły tylko niecałe 7 tys. żołnierzy, a więc były prawie dwukrotnie mniejsze od rosyjskich. Kościuszko uważał jednak, że natchnięci patriotycznym duchem ochotnicy jako wojsko przedstawiają dużo większą wartość, niż przymusowo wcieleni w kamasze chłopi służący w armii rosyjskiej. Miał poza tym "asa w rękawie", a była nim czterotysięczna dywizja dowodzona przez Adama Ponińskiego, która znajdowała się w odległości ok. 40 km od Maciejowic. Plan Kościuszki zakładał stoczenie bitwy obronnej, która wykrwawiłaby atakujących silną pozycję Rosjan. W decydującym momencie na polu bitwy miała zjawić się dywizja Ponińskiego i przesądzić o polskim zwycięstwie. Kościuszko bardziej obawiał się przedwczesnego nadejścia odsieczy i wypłoszenia Rosjan, niż jakiegoś opóźnienia. Dlatego gońca z rozkazem wzywającym Ponińskiego pod Maciejowice wysłał dopiero o godzinie 2 w nocy. Jak zanotowali naoczni świadkowie, polski wódz był w przeddzień bitwy pewny zwycięstwa i w znakomitym nastroju. Niektórzy wspominają nawet, że Kościuszko był pijany, ale to chyba zwykła złośliwość.

Warto w tym momencie wybiec kilka, czy kilkanaście lat do przodu i wspomnieć, że fortel z dochodzącym w trakcie bitwy odwodem należał do ulubionych manewrów boga wojny Napoleona Bonaparte. Właśnie takie posunięcia przyniosły Napoleonowi wspaniałe zwycięstwa pod Marengo i Austerlitz. Trzeba jednak też zauważyć, iż nawet w przypadku tego genialnego wodza sprawdziło się powiedzenie: "do trzech razy sztuka". Pod Waterloo marszałek Grouchy nie dotarł w porę na pole bitwy i Napoleon poniósł decydującą klęske.

Pomimo posiadania znacznej przewagi liczebnej, sytuacja Iwana Fersena była nie do pozazdroszczenia. Odwrót na południe wzdłuż Wisły oddalał rosyjski korpus od wojsk Suworowa, narażał na pościg Polaków i stopniowy upadek ducha bojowego wśród żołnierzy. Pozostanie na miejscu na terenie pozbawionym zalet obronnych i z Wisłą za plecami również nie wróżyło nic dobrego. Kościuszko wzmocniony przez dywizje Ponińskiego i Sierakowskiego, a być może także przez posiłki wezwane z Warszawy zyskałby przewagę pozwalającą na rozbicie rosyjskiego korpusu. Pozostawał więc atak, a to, jak wiemy, oznaczało wciągnięcie Rosjan w pułapkę zastawioną przez Kościuszkę. Doświadczony rosyjski dowódca potrafił jednak znaleźć wyjście z trudnej sytuacji. Wyjście nieszablonowe i genialne w swojej prostocie.

Pod osłoną nocy Rosjanie przegrupowali swe siły i uderzyli na polskie pozycje już przed szóstą rano. Plan Kościuszki się nie zawalił, ale uległ daleko idącym komplikacjom. Kościuszko zakładał, iż Poniński dotrze pod Maciejowice ok. 14-15, a więc trzeba będzie wytrzymać atak rosyjski trwający jakieś 4-5 godzin. Teraz nagle okazało się, że z przeważającym liczebnie przeciwnikiem przyjdzie walczyć dwukrotnie dłużej. Zgodnie z przewidywaniami Kościuszki Rosjanie najpierw zaatakowali polskie lewe skrzydło. Odparci z dużymi stratami, skierowali następnie impet swojego natarcia na prawą część polskiego ugrupowania. Celne salwy rosyjskiej artylerii sprawiły, iż folwark stanął w płomieniach i polska załoga musiała go opuścić. Potem Rosjanie w zadziwiająco sprawny sposób sforsowali bagna Okrzejki i wyszli na tyły wojsk polskich. Nie sprawdziły się przypuszczenia odnośnie słabszego morale wojsk rosyjskich. Wszyscy świadkowie zgodnie potwierdzają, że pod Maciejowicami Rosjanie bili się wręcz znakomicie.

Około południa nadszedł krytyczny moment bitwy. Broniący się na wzgórzu Polacy byli prawie całkowicie okrążeni, a w szeregi wojska zaczynała wkradać się panika. W takich przełomowych momentach walk bardzo wiele zależy od dowódcy. Wspominany powyżej Napoleon potrafił w takich okolicznościach doskonale zmobilizować żołnierzy i poderwać do kontrataku. Pod Maciejowicami aż się prosiło o kontratak polskiej jazdy, która do tej pory nie wzięła aktywnego udziału w walce. Kościuszko rzeczywiście wsiadł na konia i stanął na czele jazdy. Ale nie po to, by kontratakować, lecz po to, by uciekać. Powtórzyła się sytuacja spod Dubienki, lecz tym razem z jakże tragicznymi konsekwencjami. Uciekająca polska jazda została rozbita przez kozaków, a ranny Kościuszko dostał się do niewoli. Pozostawiona bez dowodzenia piechota walczyła dzielnie jeszcze przez dwie godziny, lecz została w większości wybita przez silniejszego wroga. Dywizja Ponińskiego nadciągnęła około 15, lecz w pośpiechu wycofała się po skonstatowaniu faktu, iż bitwa została definitywnie przegrana.

Pozbawiona politycznego i wojskowego przywództwa Insurekcja nie stawiła już większego oporu zwycięskim Rosjanom. Polska została podzielona pomiędzy zaborców i wymazana z mapy na 124 lata. Do chwili, kiedy tragiczna data 10 października nie została przekreślona przez radosny dzień 11 listopada.