czwartek, 29 lipca 2010

Ekonomiczny aspekt umierania

Jak kilka tygodni temu policzył fachowiec z NBP Janusz Jabłonowski dług publiczny Polski (razem z tak zwanym długiem ukrytym) wynosi 220% PKB. Skąd bierze się tak duża różnica pomiędzy wyliczeniami Jabłonowskiego, a długiem publicznym podawanym oficjalnie (50-55% PKB)? Otóż Jabłonowski wziął pod uwagę przyszłe, ale już zaciągnięte przez państwo polskie w świetle obowiązujących przepisów zobowiązania na rzecz polskich obywateli. Chodzi głównie o zobowiązania ZUS (emerytury już wypracowane, a płatne w przyszłości) i NFZ (koszty leczenia przyszłych emerytów). Ponieważ skarb państwa nie dysponuje żadnymi rezerwami odłożonymi na te cele, metodologia Jabłonowskiego wydaje mi się jak najbardziej zasadna. W końcu, jaka jest różnica między zobowiazaniem z tytułu obligacji, które należy wykupić za 10 lat, a emeryturą, którą należy wypłacić za 10 lat panu Wiśniewskiemu?

To, co mnie zaskoczyło w obliczeniach Jabłonowskiego to fakt, że największym składnikiem długu ukrytego są nie zobowiązania ZUS, a NFZ (koszty leczenia). Dla człowieka młodego (czyli nie dla mnie) koszty leczenia to czysta abstrakcja. Raz na parę lat łapie się jakąś grypę, czy anginę, trzeba wtedy pójść do lekarza, a następnie przez kilka dni zażywać przepisane tabletki. Koszt tak niewielki, że nawet nie warto się zastanawiać, czy za to płaci państwo, czy pacjent z własnej kieszeni. Z wiekiem jednak koszty leczenia zaczynają rosnąć, a po 60-ce jest to już postęp geometryczny. To już nie są błahe sprawy. To walka o życie, a właściwie o jego przedłużenie. Właśnie zaczyna przechodzić na emeryturę największy w historii Polski wyż demograficzny z lat 50-tych. Zanim wymrze, NFZ będzie musiał przez dziesiątki lat płacić za leczenie milionów ludzi, którym prawo do tego gwarantuje konstytucja. A więc zapewne Janusz Jabłonowski ma rację.

W innych krajach niezależne instytucje od lat liczą dług publiczny w taki właśnie sposób., jak Jabłonowski. Wychodzą z tego astronomiczne sumy, zwłaszcza w przypadku USA. Warto jednak przyjrzeć się i innym obliczeniom. Nie tak dawno przeczytałem, że w USA koszty leczenia w ostatnim roku życia stanowią ponad połowę kosztów leczenia na przestrzeni całego życia. Płyną z tego dwa dość porażające wnioski. Po pierwsze, medycyna jest nadal bezsilna wobec poważnych schorzeń. Po drugie, ktoś zarabia olbrzymie pieniądze na umieraniu.

Według mnie, pacjent cierpiący na nieuleczalną chorobę powinien usłyszeć od lekarza następujące słowa: " Ma pan dwa wyjścia, panie Kowalski. Jedno złe, a drugie jeszcze gorsze. W wariancie pierwszym pożyje pan około roku. Będzie pan stopniowo tracić siły. O ból fizyczny niech się pan nie boi. Zapewnimy panu środki przeciwbólowe, które na 95% uśmierzą pańskie cierpienia. Umrze pan we własnym łóżku w otoczeniu rodziny. W wariancie drugim przedłużymy panu życie statystycznie o pół roku. 90% czasu, jaki panu pozostał, spędzi pan w szpitalu. Pańskie życie stanie się koszmarem. Będzie pan przedmiotem przerzucanym z sali do sali, z łóżka na łóżko, w zależności od widzimisię personelu szpitalnego. Będzie pan leżał godzinami we własnych odchodach, a we wszystkie otwory pańskiego ciała powtykamy różne przedmioty. Jest bardzo prawdopodobne, że będzie pan cierpiał fizycznie, bo wśród personelu medycznego jest wielu takich, którzy uważają, iż życzeniem Boga jest, aby człowiek cierpiał. Umrze pan w szpitalu, a pańskiej agonii będą się przyglądali obcy ludzie. No, to który wariant pan wybiera, panie Kowalski?"

W praktyce takich pytań się nie zadaje. Państwowa służba zdrowia z góry wybiera dla pacjenta wariant drugi "dla jego własnego dobra". Żeby przypadkiem nikt nie uciekł swojemu przeznaczeniu, dostęp do środków przeciwbólowych jest ograniczany bardziej, niż dostęp do broni palnej. Z umierania uczyniono najbardziej dochodowy biznes. Dochody personelu medycznego to tylko wierzchołek góry lodowej. Tuczy się na ludzkim nieszczęściu cała masa urzędasów. Lekarstwa np. na raka są drogie dlatego, że są drogie. Koncerny farmaceutyczne osiągają horrendalne zyski, nijak nie mające się do kosztów produkcji. A z państwowej kasy płyną miliony, miliardy, biliony.

Problem obrotu lekami zasługuje zresztą na szerszą wzmiankę. Ograniczenia w tym obszarze zostały wprowadzone rzekomo "dla dobra ogółu". Chodzi o to, żeby jakiś idiota nie zmarł na skutek przedawkowania, a inny kretyn nie uzależnił się z tego samego powodu. Dlaczego jednak państwo tak bardzo przejmuje się kretynami i idiotami, skoro stanowią oni znikomy procent całego społeczeństwa? Czy w interesie pozostałych 99% "normalnych" ludzi na rynku lekarstw nie powinno działać zwyczajne prawo popytu i podaży? Leki na poważne choroby są drogie podobno dlatego, że koncerny farmaceutyczne muszą sobie odbić w cenie duże koszty wieloletnich badań i doświadczeń. Ale czy inne branże przemysłu nie prowadzą takich kosztownych badań? Postęp w motoryzacji jest na pewno szybszy, niż w farmacji. Dlaczego zatem mogę swobodnie decydować, czy i za ile kupię sobie Forda, Opla lub Fiata, ale o tym jakim lekarstwem mam być leczony i ile to będzie kosztowało decyduje za mnie urzędnik? Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to znaczy, że chodzi o pieniądze. Wielkie pieniądze przeznaczane przez koncerny farmaceutyczne na korumpowanie lekarzy (powszechnie znany proceder), ale także polityków decydujących o polityce państwa w zakresie ochrony zdrowia.

Do niedawna w niektórych odległych od cywilizacji regionach świata (np. północ Syberii, wschodnia Afryka) panował zwyczaj, zgodnie z którym starzy ludzie, kiedy nadszedł ich czas opuszczali własną chatę i oddalali się od rodzinnej wioski, gdzie wkrótce padali ofiarą dzikich zwierząt (wilków, niedźwiedzi, lwów, krokodyli). Kiedyś wydawało mi się to barbarzyństwem. Dziś nie jestem tego już taki pewien. Czy bolesna, ale szybka śmierć w paszczy dzikiego zwierza nie jest lepsza od długotrwałej, sztucznie przedłużanej agonii, jaką funduje nam państwowy system opieki zdrowotnej. Może przynajmniej w miastach wojewódzkich należałoby zbudować fosy dla drapieżników i zapewnić w ten sposób wolność wyboru starym, nieuleczalnie chorym ludziom. Byłoby to rozwiązanie bardziej humanitarne i o wiele, wiele tańsze.

sobota, 24 lipca 2010

Warszawskie fatum

Ocena Powstania Warszawskiego dzieli Polaków od 66 lat i chyba będzie dzielić przez następne długie dziesięciolecia. O ile nikt nie kwestionuje bohaterstwa powstańców, o tyle ocena inspiratorów i przywódców powstania bywa skrajnie różna. Jedni uważają ich "najdzielniejszych z dzielnych", inni natomiast za lekkomyślnych, a nawet zbrodniczych politykierów, którzy popchnęli warszawską młodzież do beznadziejnej walki i doprowadzili do jednej z największych tragedii w dziejach Polski.

Obiektywna ocena ówczesnego dowództwa AK jest bardzo trudna i wymaga wzięcia pod uwagę wszystkich uwarunkowań. Punktem wyjścia powinna być chyba analiza dokonań polskiego podziemia w okresie 1939-1944. Jak wiadomo, po wojnie komuniści zarzucali AK "stanie z bronią u nogi" przez większość okupacji. Jest to ocena krzywdząca, choć na pozór trafna. Rzeczywiście osiągnięcia blisko półmilionowego polskiego ruchu oporu (wliczając formacje działające niezależnie od AK) przedstawiają się nader mizernie na tle dokonań partyzantki sowieckiej, jugosłowiańskiej, a nawet francuskiej, norweskiej, czy czeskiej (spektakularny zamach na Heydricha). Nie da się ukryć, że wielu partyzantów więcej czasu spędziło na piciu bimbru i chędożeniu wiejskich dziewczyn, niż na rzeczywistej walce z okupantem. Z drugiej strony nie sposób nie dostrzec okoliczności usprawiedliwiających taką właśnie postawę. Nigdzie indziej (może poza ZSRR i Jugosławią) hitlerowcy nie stosowali takiego terroru i odpowiedzialności zbiorowej, jak w Polsce. Za jednego zabitego Niemca ginęły w masowych egzekucjach dziesiątki i setki niewinnych ludzi, a w odwecie za akcje ruchu oporu puszczano z dymem całe wsie. Nie bez znaczenia był też teren działania. Polska jest krajem równinnym, gęsto zaludnionym i pozbawionym wielkich kompleksów leśnych. Nawet Góry Świętokrzyskie i lasy Roztocza nie dawały takiego schronienia, jak Góry Dynarskie, czy bagna Polesia. W czasie operacji Sturmwind II polska partyzantka boleśnie przekonała się, że wróg jest w stanie sforsować nawet najbardziej niedostępne polskie knieje i uroczyska.

Latem 1944 roku w obliczu potężnej sowieckiej ofensywy dowództwo AK stanęło przed dylematem: teraz albo nigdy. Bierność oznaczała oddanie Polski w ręce Stalina i jego polskich komunistycznych kolaborantów. Z kolei doświadczenia wyniesione z niepowodzeń akcji "Burza" i "Wachlarz" nakazywały daleko idącą ostrożność w podejmowaniu współpracy z Armią Czerwoną. Wiemy, jaką decyzję podjęli generał Bór-Komorowski i jego sztab. Wiemy, jakie były jej tragiczne dla Warszawy i Polski skutki. Czy decyzja była błędna, czy też tragedia Powstania Warszawskiego była efektem fatalnego zbiegu okoliczności?

Dość powszechnie zarzuca się kierownictwu AK błędną ocenę zamierzeń wojsk sowieckich, które nie przyszły z pomocą powstańcom, zachowując do końca walk wrogą neutralność w stosunku do obu stron walczących w Warszawie. Sowieci mieli wówczas dwie opcje działania. Opcja wojskowa (taktyczna) nakazywała za wszelką cenę zdobyć przyczółek na lewym brzegu Wisły, a Powstanie Warszawskie znakomicie taką możliwość ułatwiało. Stalin wybrał jednak opcję polityczną (strategiczną) polegającą na biernej obserwacji, jak przeważające siły niemieckie zgniatają stopniowo powstanie i przy okazji mordują 200 tys. ludności cywilnej. Decyzja Stalina była nieludzka i cyniczna, ale całkowicie zgodna ze imperialnymi interesami ZSRR.

Napisano grube tomy na temat takiego, a nie innego zachowania się Rosjan, natomiast w ogóle nie podejmuje się tematu zachowania Niemców, tak jakby uporczywa i bezwzględna walka z powstaniem była czymś z góry przesądzonym. Tymczasem Niemcy też mieli dwie opcje. Wojskowa nakazywała zdusić powstanie wszelkimi możliwymi środkami, ale polityczna coś wręcz przeciwnego, czyli wycofanie wojsk z Warszawy. Powstanie jakiegoś polskiego (i niezależnego od ZSRR) bufora oddzielającego nacierającą Armię Czerwoną od cofających się Wehrmachtu i SS nie tylko dawało Niemcom chwilę wytchnienia, ale także stwarzało wiele potencjalnych korzyści na przyszłość. Najmniejszą z możliwych byłoby potężne zamieszanie w najważniejszym centralnym punkcie natarcia Rosjan, największą - trwała destabilizacja antyniemieckiej koalicji i realne perspektywy zawarcia separatystycznego pokoju na jednym z dwóch frontów.

Jeżeli Komorowski, Pełczyński i Chruściel rozważali różne wersje zachowania się Niemców (co chyba należy domniemywać), to znaczy, że musieli brać pod uwagę 4 możliwe warianty rozwoju sytuacji, a mianowicie:
1. Rosjanie wybierają opcję polityczną i Niemcy wybierają opcję polityczną
2. Rosjanie wybierają opcję wojskową, a Niemcy wybierają opcję polityczną
3. Rosjanie wybierają opcję wojskową i Niemcy wybierają opcję wojskową
4. Rosjanie wybierają opcję polityczną, Niemcy wybierają opcję wojskową

Wariant pierwszy był oczywiście najbardziej pożądany i korzystny. W takiej sytuacji powstańcy zajęliby Warszawę bez większych walk, a następnie kierownictwo Polski Podziemnej mogłoby podjąć polityczne i wojskowe rozmowy z Rosjanami, mając w ręce atut samodzielnego opanowania stolicy Polski.

Wariant drugi był nieco gorszy od pierwszego, ale w sumie też bardzo korzystny. Do negocjacji z Rosjanami musiałoby dojść w trybie pilnym i na niższym szczeblu. Podobnie, jak w wariancie pierwszym nie doszłoby do ofiar wśród ludności Warszawy.

Wariant trzeci doprowadziłby do krwawych, ale w sumie zwycięskich walk, w których doszłoby do polsko-rosyjskiego braterstwa broni. Groziły spore straty wśród cywilów, a także powtórzenie się sytuacji z Wilna. W sumie jednak przebieg wydarzeń rysował się korzystniej, niż w wersji biernego czekania na rozwój wypadków.

Wariantu czwartego nie warto analizować. On właśnie się ziścił i oznaczał tragedię dla Warszawy i Polski.

Wojna i polityka to nie są zdarzenia losowe (jak np. rzut monetą) i dlatego nie można przyjmować, że prawdopodobieństwo fatalnego czwartego wariantu wynosiło 1/4 czyli 25%. Na pewno było jednak w ocenie kierownictwa AK wyraźnie mniejsze od 50%. Nikt nie mógł przewidzieć, że Stalin wykaże się zimnym wyrachowaniem, a Hitler i Himmler tępym krótkowzrocznym fanatyzmem, co w sumie złożyło się na tragiczne warszawskie fatum.

piątek, 16 lipca 2010

Polak potrafi

Nie da się ukryć, że w dziedzinie odkryć i wynalazków jako naród nie mamy się czym poszczycić. Właściwie tylko jednym Kopernikiem przed 500 laty, ale do niego przyznają się też Niemcy, więc chyba mamy w narodowym dorobku połowę odkrywcy na przeszło 1000 lat polskiej państwowości. Polacy otrzymali wprawdzie kilka nagród Nobla, ale tylko w literaturze i jedną pokojową (Bolek Ubolek). W dziedzinie nauk ścisłych i ekonomii prawdziwa posucha. Za komuny to chociaż mogliśmy się pochwalić turbinką Kowalskiego. W wolnej Rzeczpospolitej totalne zero.

Jest jednak szansa, że to się może zmienić, i to w prestiżowej dziedzinie nauk ekonomicznych, do tej pory zastrzeżonej prawie wyłącznie dla potomków w linii żeńskiej patriarchy Abrahama. Epokowego odkrycia nie dokonał żaden młody zdolny naukowiec, ale szacowna państwowa instytucja, a mianowicie GUS. Media podały, że w ciągu kilku lat nas Główny Urząd Statystyczny zamierza zmienić metodologię liczenia PKB i włączyć do niej PKB wytworzony w szarej strefie. Eureka!!! Archimedes, Newton i Einstein to cienkie Bolki przy naszych mędrcach z GUSu. Epokowe odkrycie i jak najbardziej odpowiadające potrzebie chwili.

Błysk geniuszu widać najbardziej w stwierdzeniu, że proces będzie rozłożony na kilka lat. Jakiś narwaniec mógłby włączyć do PKB całą szarą strefę naraz. I co by mu z tego przyszło? Efektowne 15-20% wzrostu PKB w jednym roku, a potem znowu klops. A tak, spokojnie po 4% rocznie przez powiedzmy 4-5 lat. Starczy do następnych wyborów parlamentarnych i prezydenckich. A jak trochę braknie, to i tak można dołożyć. W końcu to szara strefa i dokładnie jej nie da się policzyć. Jak będzie trzeba, to można stwierdzić, że to 30, 50, 80, 125 % rejestrowanej gospodarki. Nikt nie będzie w stanie udowodnić, że jest inaczej.

Nie chodzi zresztą o sam PKB, ale o proporcję długu publicznego do tegoż. Zbliża się do 60%, no to zaraz spadnie po uwzględnieniu szarej strefy bez konieczności manipulowania przy konstytucji. Że też Zachód nie wpadł na to wcześniej. Ani chłopaki z Enronu, ani z Lehman Brothers, ani z FEDu. Za jednym zamachem rozwiązany cały problem światowego długu publicznego. Ile będzie odtąd wynosił deficyt budżetowy i dług publiczny w odniesieniu do PKB USA, Japonii, Wielkiej Brytanii, Grecji itd? Tyle, ile odpowiednie władze uznają za stosowne. I to wszystko dzięki Polakom. Opatentować tej szarej strefy chyba nam nie pozwolą, ale z wdzięczności kapitał spekulacyjny powinien teraz wywindować złotówkę co najmniej do poziomu szwajcarskiego franka. Szara strefa to brzmi dumnie!!! A Polak naprawdę potrafi.

P.S. (17.07.2010, 10.00)
Poczytałem więcej na ten temat i okazało się, że mój zachwyt nad wynalazkiem GUSu jest równie chybiony, jak fascynacja turbinką inżyniera Alojzego Kowalskiego w latach 70-tych XX wieku. Inni to już mają i stosują od dawna tzn. zaliczają szarą strefę do PKB. Nasz GUS zresztą też zaczął to praktykować w latach 90-tych, bo wcześniej tego nie robił. A więc kilkanaście procent wzrostu PKB naszego kraju w ciągu ostatnich ok. 15 lat to skutek manipulacji statystycznych.

Cała innowacyjność GUSu polega na pomyśle doliczenia do PKB produkcji i usług "nielegalnej szarej strefy", w odróżnieniu od "legalnej szarej strefy", która tam już jest od dawna. Podobno zezwala na to dyrektywa Unii Europejskiej. GUS bynajmniej nie ukrywa, że jego intencją jest ulżenie rządowi w poprawie relacji długu publicznego do PKB. Pomożecie, GUS? Pomożemy, panie premierze!

Czort jeden wie, gdzie przebiega granica pomiędzy "legalną szarą strefą", a "nielegalną szarą strefą" i co by tu można zaliczyć do PKB, czego dotychczas nie zaliczano? Przyszło mi do głowy, że na pewno do "nielegalnej szarej strefy" należy składanie samochodów w dziuplach z kradzionych części (produkcja przemysłowa), piwniczne uprawy konopi indyjskich (rolnictwo), a także zabójstwa na zlecenie. Usługa, jak każda inna, tyle że nielegalna. Tylko jak oszacować jej wartość, skoro zleceniobiorca nie wystawia faktury VAT? Chyba należałoby przyjąć jakieś uproszczone, ale obiektywne kryteria np. zabójstwo bezdomnego - wartość pół litra wódki, zabójstwo biznesmena - wartość 1 mln zł, zabójstwo prezydenta RP - ho, ho, ho, a może i więcej.

Katastrofa smoleńska jest tajemnicza i niewyjaśniona. Gdyby tak przyjąć, że samolot rozbił się w w wyniku spisku, to może PKB mógłby z tego powodu wzrosnąć w sposób istotny.Nie wiadomo tylko, czy nam, czy Rosjanom. Wiadomo za to, że w kwestii PKB ktoś kogoś chce zrobić na szaro.

wtorek, 13 lipca 2010

Szwajcarski gest Kozakiewicza

Pozytywny grom z jasnego nieba. Szwajcarzy odrzucili amerykański wniosek ekstradycyjny i uwolnili Romana Polańskiego. Jak to się mogło stać? Doświadczenie i intuicja podpowiadają mi, że ktoś z kolegów Romka (a ma ich wielu) posmarowal komu trzeba i załatwił sprawę. Wiadomo, że nie ma ludzi odpornych na korupcję (nawet w uczciwej Szwajcarii), jest tylko kwestia wysokości stawki.

Jak było, tak było, ważny jest końcowy rezultat. Orędownicy krucjaty antypedofilskiej dostali pstryczka w nos i jest to ważny krok na drodze powrotu świata do normalności. Jak niejednokrotnie pisałem, uważam problem pedofilii za sztucznie wykreowany i krańcowo wyolbrzymiony. Pod wpływem amerykańskich świętoszkowatych obłudników świat ogarnęła paranoja. Doszło do tego, że niektóre linie lotnicze (np. British Airways) wprowadziły przepisy w myśl których mężczyzna nie może siedzieć w samolocie obok osoby niepełnoletniej (za wyjątkiem własnych dzieci). Czyli wszyscy mężczyźni zostali zbiorowo potraktowani, jak zboczeńcy seksualni. Ci, którzy wymyślili i wprowadzili w życie "walkę z pedofilią" w rzeczywistości mają dobro dzieci głęboko w d...e. Im chodzi o osiągnięcie następujacych celów:
- zdobycie pretekstu do totalnej inwigilacji społeczeństwa
- posiadanie straszaka na nieprawomyślnych
- destrukcja Kościoła katolickiego

Jestem głęboko przekonany, że za 50 lat w szkołach będą uczyć o "okresie walki z pseudopedofilią" podobnie, jak dzisiaj uczy się o polowaniach na czarownice w średniowieczu. Zbiorowa paranoja wywołana przez garstkę łajdaków. Wtedy jej ofiarami padały głównie kobiety, a dzisiaj głównie mężczyźni. To jedyna różnica. Nie znaczy to, że pedofilia w ogóle nie istnieje i nie należy jej ścigać. Jest to jednak problem marginalny (zwłaszcza wobec dużo groźniejszego zboczenia, jakim jest sadyzm) i tak był traktowany przez ludzkość przez tysiące lat.

Sprawa Polańskiego ma jeszcze jeden, kto wie, czy nie ważniejszy, aspekt. Mała Szwajcaria pokazała wała Stanom Zjednoczonym, wobec których jeszcze rok temu zachowywała się posłusznie i czołobitnie. Odbieram to jako znak czasu. Świat zaczyna dostrzegać, że USA poza potęgą militarną jest gospodarczym i moralnym bankrutem. Po prezydencie psychopacie Amerykanie zafundowali sobie prezydenta nygusa i kłamczucha (Guantanamo wciąż istnieje, panie pokojowy noblisto!). Epoka "pax Americana" dobiega nieuchronnie końca.

niedziela, 11 lipca 2010

Karuzela walutowa

Jednym z negatywnych skutków odejścia od standardu złota było pojawienie się permanentnej inflacji, co przyznają nawet najbardziej zagorzali keynesiści i monetaryści. Innym szkodliwym dla gospodarki efektem jest rozchwianie kursów walut przynoszace korzyść spekulacyjnemu kapitałowi finansowemu kosztem wszystkich pozostałych obywatali (tak producentów, jak i konsumentów). Jak ten mechanizm działa w praktyce, najlepiej prześledzić na poniższym wyimaginowanym przykładzie.

Wyobraźmy sobie dwa sąsiadujące ze sobą państwa: Nordycję i Jugolandię o podobnych terytoriach i liczbie ludności. Załóżmy, że na starcie wartość jednostki walutowej Nordycji (1 gold) równa się wartości jednostki walutowej Jugolandii (1 szajs). Zacznijmy opowieść od sytuacji politycznej obydwu krajów. Otóż w Nordycji rządziła Partia Konserwatywna, która jak na warunki demokracji prowadziła dość racjonalną politykę godpodarczą (tzn. zrównoważony budżet i kontrola nad wydatkami socjalnymi), co w efekcie powodowało, iż inflacja w Nordycji była niewielka (1-2%). W tym samym czasie w Jugolandii do władzy doszła populistyczna Chrześcijańska Unia Jedności, która rządziła, tak, jak się nazywała tj. ChUJowo i nieodpowiedzialnie. ChUJ obniżył wiek emerytalny, podniósł radykalnie zasiłki dla bezrobotnych i płace minimalne, przyznawał hojnie państwowe subwencje wszystkim "krewnym i znajomym królika" i oczywiście 10-krotnie zwiekszył biurokrację (zwłaszcza centralną). Skutkiem takich rządów był wysoki deficyt budżetowy finansowany ze sprzedaży obligacji państwowych, a także szybko narastająca inflacja ( powiedzmy 15% rocznie po 3 latach takich rządów).

Zdrowy rozsądek podpowiadałby, że w takiej sytuacji kurs golda powinien rosnąć w stosunku do szajsa. Tymczasem było odwrotnie. Kapitał spekulacyjny zaciągał nisko oprocentowane długi w goldach i inwestował w obligacje Jugolandii nominowane w szajsach na kilkanaście procent rocznie. W efekcie kurs szajsa wzrósł do1,50 golda. W Jugolandii przestano produkować cokolwiek, bo wszystko można było taniej nabyć w Nordycji. Towarzyszyła temu intensywna kampania medialna. Opłacani przez spekulantów "niezależni" eksperci uzasadniali, iż gospodarka Jugolandii ma zdrowe podstawy i szajs dalej będzie się umacniać. W efekcie wielu obywateli Nordycji ulokowało swe oszczędności w fundusze inwestycyjne oparte na papierach dłużnych Jugolandii. Kiedy kurs szajsa osiągnął 1,70 golda kapitał spekulacyjny zaczął po cichu wyzbywać się jugolandzkich obligacji, wciskając je frajerom, którzy uwierzyli w prospekty emisyjne ukazujące wysoki zysk przez ostatnich parę lat. Szajs doszedł do poziomu 1, 95 golda, po czym nastąpiła katastrofa. W ciągu kilku dni jego kurs spadł do 0,30.

Kryzys był potężny i uderzył w obydwa państwa. Jugolandzkich obligacji nikt nie chciał już brać nawet za darmo, ale to głównie obywatele Nordycji zostali z tymi śmieciami w ręku. W pośpiechu zwołano obrady okrągłego stołu, na które zaproszono najwybitniejszych profesorów ekonomii z obydwu państw (zapominajac przy tym o zasadzie: "Neunundneunzig Professoren, Vaterland, du bist verloren!"). Medrcy radzili, aż wymyślili. Uznali, że przyczyną kryzysu były nieodpowiedzialne rządy i znaleźli remedium w postaci niezależnych banków centralnych, które manipulujac stopami procentowymi zapobiegać będą w porę niekorzystnym tendencjom w gospodarce.

Jak postanowiono, tak uczyniono. Na czele banku centralnego Jugolandii stanął uznany międzynarodowy autorytet Balcer Ortodox, a na czele banku centralnego Nordycji światowej sławy guru finansowy Benny Hubschrauber. Obydwie gospodarki borykały się z dużymi problemami. W szczególności Jugolandia musiała w szybkim tempie redukować deficyt budżetowy (dług publiczny nie był dużym problemem, ponieważ się zdewaluował). W tym celu rząd Jugolandii podniósł VAT i akcyzę na wszystko, co się dało. Zaowocowało to kolejnym wzrostem inflacji (tym razem kosztowej, bo popyt w kryzysie bardzo się skurczył). Dla Balcera Ortodoxa inflacja była inflacją, więc natychmiast zareagował drastycznym podniesieniem stóp procentowych, argumentując, że trzeba schłodzić przegrzaną gospodarkę. W Nordycji kryzys był płytszy, ale i tam rząd musiał sięgnąć do środków oszczędnościowych. Benny Hubschrauber zupełnie inaczej pojmował zadania banku centralnego, niż Balcer Ortodox. Aby ratować gospodarkę przed spadkiem koniunktury obniżył stopy procentowe do tego stopnia, że stały sie one realnie ujemne. Dla nordyckich ciułaczy znów pozostała tylko jedna alternatywa: zamiana goldów na szajsy i inwestycja w jugolandzkie obligacje. Tych, którzy się wahali przekonała agencja ratingowa Woody, przyznając Jugolandii najwyższy rating AAA+++.

Nastąpiła powtórka z rozrywki. Kurs szajsa stromo poszedł w górę, by potem z hukiem zanurkować do poziomu 0, 10 golda. Kapitał spekulacyjny zarobił miliardy goldów, a frajerzy obydwu krajów zostali z szajsami w ręku, za to z długami nominowanymi w goldach ( po krachu szajsa oprocentowanie golda wzrosło). Ponownie zwołano okrągły stół i uznano, że najlepszym wyjściem, aby zapobiec ponownym zawirowaniom walutowym będzie wprowadzenie wspólnej waluty dla obydwu państw - 1 szajsgolda. Oczywiście nie od razu. Najpierw Jugolandia miała uporządkować swojej finanse publiczne i spełnić kryteria dotyczace deficytu budżetowego i inflacji. Rzeczywiście po paru latach Jugolandia te kryteria spełniła. Na papierze, bo tak naprawdę to zamieciono śmieci pod dywan i sfałszowano statystyki przy pomocy fachowców z banku Goldschwanz Schwab. W ostatnim okresie przed unią walutową szajs znowu zaczął się intensywnie umacniać w stosunku do golda i w końcu osiągnął parytet 1:1.

Szajsy i goldy wymieniono na szajsgoldy i unia walutowa stała się faktem. W Jugolandii ponownie do władzy doszedł ChUJ prowadzący kampanię wyborczą pod hasłem: " Dlaczego mamy żyć gorzej niż Nordycjanie? Przecież mamy takie same żołądki!". Zarobki Jugolandczyków szybko zrównały sie więc z zarobkami Nordycjan, a nawet lekko je wyprzedziły. Bilans handlowy Jugolandii oczywiście był dramatycznie ujemny, ale kto by się tym przejmował. Cały świat chętnie kupował jugolandzkie obligacje nominowane teraz w szajsgoldach, walucie bardzo stabilnej i szanowanej. Do czasu, aż wyszło na jaw, ze deficyt budżetowy Jugolandii wynosi 15% PKB, a dług publiczny przekroczył 150%. I co dalej?

Ciąg dalszy dopisze życie.

sobota, 10 lipca 2010

Rewanż za Grunwald

Wciągnął mnie temat zbliżającej się rocznicy bitwy pod Grunwaldem i to w wielu aspektach. Np. w kontekście gości zaproszonych na uroczystość 600-lecia polsko-litewskiego zwycięstwa nad Krzyżakami. To, że będą reprezentowane najwyższe władze Litwy jest oczywiste. Ale czy nie wypadałoby też zaprosić prezydenta Łukaszenki? W końcu Białoruś była wówczas częścią Litwy i przodkowie dzisiejszych Białorusinów na pewno udział w bitwie brali. A co z Niemcami? Chyba zapraszać do wspólnego świętowania ich nie wypada. Z drugiej strony dobremu sąsiadowi należy się szacunek. Może wobec tego należałoby umożliwić im za cztery lata uroczyste obchodzenie okrągłej setnej rocznicy drugiej bitwy pod Tannenbergiem?

Bitwa pod Grunwaldem nazywana jest przez Niemców pierwszą bitwą pod Tannenbergiem. W rzeczywistości rozegrała się na obszernych błoniach leżących pomiędzy wsiami Gruenwald i Tannenberg (od 1945 roku zwaną przez Polaków Stębarkiem). Druga bitwa pod Tannenbergiem miała miejsce w sierpniu 1914 roku i w odczuciu Niemców z nawiązką powetowała klęskę Krzyżaków z roku 1410 z tym, że ofiarą rewanżu padli Rosjanie, a nie Polacy. Ponieważ jej przebieg jest w Polsce stosunkowo słabo znany, pozwolę sobie na jej przybliżenie.

Wybuch I Wojny Światowej zachwiał podstawami europejskiego ładu ustalonego jeszcze na Kongresie Wiedeńskim w roku 1815. Po wielu latach spokoju wojna została przyjęta z szalonym entuzjazmem przez masy. Wszędzie panowało przekonanie o własnych słusznych racjach i pewność szybkiego zwycięstwa. Co ciekawe, nastrojowi temu ulegli nawet Polacy będący obywatelami mocarstw zaborczych, do czego przyczyniła się umiejętne propaganda. Niemcy skierowali do Polaków odezwę wzywajacą do wspólnej walki z "azjatycką hołotą" tj. z Rosjanami. Z kolei głównodowodzący wojsk rosyjskich wielki książę Mikołaj Mikołajewicz Romanow apelował do słowiańskich braci Polaków o pomoc w potrzebie i wyrażał nadzieję, że "nie zardzewiał jeszcze miecz, który poraził wroga pod Grunwaldem".

Niemiecki plan Schlieffena przewidywał uderzenie wiekszością sił przeciwko Francji i defensywę na froncie wschodnim. Rzeczywiście niemiecki atak na Belgię i północną Francję przyniósł piorunujacy efekt. Już po 2 tygodniach wojny zagrożony był Paryż i nad Francją zawisło widmo klęski podobnej do tej z roku 1870. W tej sytuacji Francja zwróciła się z dramatycznym apelem do Rosji o uderzenie na Niemcy, które odciążyłoby wojska francuskie. Car Mikołaj II spełnił życzenie francuskiego sojusznika i wysłał dwie potężne armie do ataku na niemieckie Prusy Wschodnie, chociaż wojska rosyjskie były kompletnie nieprzygotowane do wojny.

W ciężkich walkach granicznych rosyjska 1 armia (zwana też Armią Wileńska) pod dowództwem generała Pawła von Rennenkampfa (z pochodzenia Niemca bałtyckiego) zepchnęła do defensywy niemiecką 8 armię i od północnego wschodu wkroczyła do Prus Wschodnich. Sytuacja Niemców stała się dramatyczna, tym bardziej, że od południa do ataku szykowała sie już 2 armia rosyjska (tak zwana Armia Warszawska) generała Aleksandra Samsonowa. Niemieckie dowództwo naczelne postawiło wówczas na czele 8 armii odwołanego z emerytury 68-letniego generała Paula von Hindenburga. Ten wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna z sumiastym wąsem stanowił uosobienie wszelkich cech pruskiego junkra. Jako szefa sztabu przydzielono mu generała Ericha von Ludendorffa. Razem stworzyli idealny tandem. Ludendorff opracował, a Hindenburg wcielił w życie ryzykowny, a zarazem genialny plan. 8 armia pozostawiła Rennenkampfowi wolną drogę na Królewiec, a sama błyskawicznie przerzucona została koleją w okolice Lidzbarka i Nidzicy, by sposobić się do uderzenia na lewą flankę Samsonowa.

Na przebiegu walk zaważył brak przygotowania Rosjan do wojny. Armia Warszawska była liczebnie potężna, ale jednocześnie niedostatecznie wyposażona. Dla niektórych żołnierzy zabrakło broni, szwankowało zaopatrzenie w żywność, transport i łączność. Żołnierze musieli pokonywać pieszo po kilkadziesiąt kilometrów dziennie i w efekcie wkraczali do walki głodni i zmęczeni. Nie bez znaczenia okazała się jawna niechęć, jaką darzyli sie obydwaj rosyjscy dowódcy armii jeszcze od czasów wojny rosyjsko-japońskiej 1904 roku. Jeśli dodać do tego nieudolną koordynację działań ze strony dowódcy rosyjskiego dowódcy Frontu Północno-zachodniego generała Jakowa Żylińskiego, to wynik walk był z góry łatwy do przesądzenia.

Pomimo tych wszystkich mankamentów Armia Warszawska 20 sierpnia 1914 przekroczyła od południa granicę Prus Wschodnich na odcinku od Działdowa po Szczytno i śmiało posuwała się naprzód. Gernerał Samsonow miał wrażenie, że uderza w "miękkie podbrzusze" Prus Wschodnich. W rzeczywistości dał się wciągnąć w pułapkę zastawioną przez Niemców. Rosjanie wtargnęli daleko w głąb terytorium Niemiec dochodząc aż do Olsztyna. To nie był atak, któremu towarzyszyłyby rabunki, gwałty i morderstwa. W stosunku do ludności cywilnej Rosjanie zachowywali się wzorowo, płacąc za rekwirowaną żywność złotymi i srebrnymi rublami. Tak się wojowało w czasach, gdy uczciwość i honor były wartościami powszechnie obowiązującymi. I Wojna Światowa miała to zmienić raz na zawsze.

26 sierpnia ruszyło z impetem niemieckie natarcie na lewą flankę i tyły 2 armii. W ciągu kilku dni Rosjanie zostali pobici i zamknięci w okrążeniu, z którego udało się wyrwać jedynie nielicznym jednostkom. Z tej rozpaczliwej sytuacji Armię Warszawską mogła uratować jedynie energiczna odsiecz ze strony Armii Wileńskiej. Ale Rennenkampf kompletnie nie orientował się w sytuacji i posuwał się do przodu bardzo wolno. W efekcie 1 armia została unicestwiona. Zginęło 30.000 żołnierzy, a blisko 100.000 dostało się do niewoli. Dowódca armii, generał Aleksander Samsonow popełnił samobójstwo w nocy z 29 na 30 sierpnia w lasach koło Wielbarka. Do dzisiaj poszukiwacze skarbów poszukują w mazurskich puszczach armijnej kasy, na którą składały się skrzynie wypełnione złotymi i srebrnymi rublami.

Bitwa, która rozegrała się na wielkiej przestrzeni południowych Mazur, poczatkowo przeszła do historii jako Bitwa pod Olsztynem. Dopiero sam Paul von Hindenburg zmienił jej nazwę na II Bitwę pod Tannenbergiem, argumentując, że w tej właśnie wiosce w kluczowym momencie walk kwaterował sztab 8 armii. Odtąd jest przez Niemców uważana za skuteczny rewanż za klęskę Ulryka von Jungingen.

Jak widać, wiele nacji ma powody, by pod Grunwaldem świętować rocznice wielkiego zwycięstwa swoich przodków. Polacy i Litwini z powodu wydarzeń roku 1410, Niemcy - z powodu roku 1914. No i przede wszystkim Rosjanie. Przecież to właśnie oni w roku 1945 pomścili żołnierzy Samsonowa i chyba definitywnie przekreślili spuściznę Zakonu Krzyżackiego, zajmując Prusy Wschodnie. Na upartego skuteczną zimową ofensywę Armii Czerwonej można by nazwać III Bitwą pod Tannenbergiem (Grunwaldem).

czwartek, 8 lipca 2010

Bracia Litwini

Zbliża się 600-lecie bitwy pod Grunwaldem i wypadałoby z tej okazji coś napisać. Będzie jednak o stosunkach polsko-litewskich, a nie o samej bitwie. Tyle już o niej napisano, że ciężko wymyślić coś odkrywczego. Przebieg grunwaldzkiego starcia jest powszechnie znany, a jedyne spory toczą się o kwestię liczebności obydwu stron. Jak to zwykle bywa, przeciwnikowi przypisuje się dużą przewagę liczebną. Najbardziej wiarygodne źródła oceniają armię polsko-litewską na 25-30.000, siły krzyżackie na 15-20.000. Naszych było więc więcej, lecz nie to przesądziło o wyniku bitwy. Zadecydowało lepsze dowodzenie Władysława Jagiełły, który okazał się zdecydowanie lepszym wodzem od Ulryka von Jungingen.

Postać zwycięskiego króla dzieli jednak Polaków i Litwinów. Nasza tradycja i historiografia jednoznacznie pozytywnie ocenia Jagiełłę, który chyba rzeczywiście na taką ocenę zasługuje. Był wybitnym wodzem i dobrym królem, chociaż może nie najlepszym politykiem, czego dowodzi nie wykorzystanie grunwaldzkiej wiktorii. Można mu w pełni wybaczyć pewne cechy charakteru , które dzisiaj nas śmieszą, a które były wynikiem nagłego "awansu społecznego" z pogańskiego księcia na chrześcijańskiego króla. To właśnie Jagiełło na wszelki wypadek zapalał w kościołach świece przed wizerunkami diabłów i demonów, z czego wzięło się powiedzenie "Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek". Podobnie należy się odnieść do faktu, że zwykł przyjmować interesantów, zasiadając na sedesie.

Opinie Litwinów na temat Jagiełły są podzielone, a spora część historyków (a co za tym idzie opinii publicznej) uważa go za zdrajcę, który doprowadził do utraty niepodległości przez Litwę. Nietrudno się domyślić, że zwolennicy takich poglądów w konsekwencji cały przeszło 400-letni okres unii polsko-litewskiej (najpierw personalnej, a potem także realnej) postrzegają negatywnie. Można zrozumieć taki punkt widzenia, jeśli spojrzy się na historię Litwy przez pryzmat konturów jej map z kolejnych stuleci. W chwili ślubu Jadwigi z Jagiełłą Litwa była państwem terytorialnie ogromnym, a potem jej granice zaczynają się w szybkim tempie kurczyć. Na wschodzie na rzecz Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, a na południu na rzecz Polski, która po Unii Lubelskiej zagarnęła wcześniej litewską Ukrainę. Wreszcie przychodzi czas rozbiorów i utrata niepodległości na długie lata. Można z tego wysnuć wniosek, iż od sojuszu z Polską zaczęły się dla Litwy nieszczęścia, które stopniowo doprowadziły niegdyś potężny kraj do całkowitego upadku.

Wniosek taki jest nie tylko pochopny, lecz całkowicie fałszywy. To Litwa była tym państwem, które zdecydowanie bardziej skorzystało na unii. W drugiej połowie XIV wieku Polska była krajem niewielkim terytorialnie, ale stabilnym i okrzepłym, którego istnienia w Europie nikt nie kwestionował. Krzyżacy byli może zagrożeniem dla granic, ale nie dla polskiej państwowości. Litwa natomiast była kolosem na glinianych nogach, który w każdej chwili mógł runąć pod krzyżackim naporem, a wtedy pogańscy Litwini podzieliliby los Prusów i Jaćwingów. To Polska mogła wybierać: z Litwinami przeciwko Krzyżakom, a może z Krzyżakami przeciwko Litwinom. Litwa takiego wyboru nie miała. Ratunek w postaci unii personalnej z Królestwem Polskim przyszedł w ostatniej chwili.

Podobnie rzecz się miała z unią realną, czyli z Unią Lubelską, która uczyniła z Polski i Litwy jeden organizm państwowy (przy zachowaniu wewnętrznej granicy i odrębności obydwu części). Od początku XVI wieku na wschodnich rubieżach Litwa dosłownie trzeszczała w szwach pod naporem Wielkiego Księstwa Moskiewskiego (czyli późniejszego Cesarstwa Rosji). Gdyby nie mądra decyzja Zygmunta Augusta scalająca Polskę i Litwę, to ta druga padłaby ofiarą Rosjan najpóźniej za czasów Iwana Groźnego. Unia Lubelska przedłużyła Litwie żywot o ponad 200 lat. W międzyczasie Rzeczpospolita polsko-litewska przeżyła swój okres największej chwały, co było i powinno być nadal powodem do dumy dla obydwu narodów. Tak, jak z bitwy pod Grunwaldem, zarówno Polacy, jak i Litwini mogą dumni z bitew pod Kircholmem, Kłuszynem, Beresteczkiem, Chocimiem, a nawet Wiedniem, pod który wojska litewskie nie zdążyły.

Rzeczpospolita polsko-litewska to fenomen w historii Europy i niewątpliwie pozytywna karta w historii obydwu narodów. To, że niektórzy Litwini mają na ten temat negatywną opinię dowodzi ich kompleksu młodszego (lub mniejszego) brata w stosunku do Polski i Polaków. Kompleksu niesłusznego, który z pewnością minie, gdy na nowo okrzepnie litewska niepodległość.