poniedziałek, 1 lutego 2010

Alchemia dolara

Cofnijmy się do głębokiego średniowiecza (jakiś XII/XIII wiek) i wyobraźmy sobie, że ówczesny "młody zdolny naukowiec" (jak, nie przymierzając, niezależny ekspert Marek Zuber) właśnie wynalazł kamień filozoficzny, katalizator w którego obecności możemy otrzymać złoto z powszechnie występującego w przyrodzie materiału (np. z piasku lub z gliny). Oczywiście nasz uzdolniony alchemik nie pracował na własny rachunek, lecz miał sponsora np. najpotężniejszego ówczesnego europejskiego władcę tj. cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, którego w skrócie odtąd będziemy nazywać cesarzem. Alchemik zdradził swój sekret władcy i na tym jego rola właściwie się kończy. W najlepszym razie cesarz postąpił z nim w myśl zasady "alchemik zrobił swoje, alchemik może odejść", chociaż bardziej prawdopodobna wydaje się tutaj maksyma "dobry alchemik, to martwy alchemik".

Skoncentrujmy swą uwagę na cesarzu, który znalazł się w posiadaniu kamienia filozoficznego. Co teraz powinien uczynić, żeby odnieść maksymalne korzyści z wynalazku? Przede wszystkim, nie mógł dopuścić, aby wieść o wynalazku przedostała się do opinii publicznej, gdyż w takim wypadku złoto szybko straciłoby wszelką wartość. Z drugiej strony w pojedynkę cesarz też nic by nie zdziałał. Musiał więc do realizacji swych planów skompletować niewielkie, ale sprawne grono wtajemniczonych, którzy za wyprodukowane złoto kupiliby dla niego maksymalnie dużo dóbr trwałego użytku (przede wszystkim za granicą). Do wykonania takiego planu najlepiej nadawaliby się kupcy, zwłaszcza kupcy żydowscy z uwagi na swoje uzdolnienia i mentalność. Przy ich pomocy należałoby przerzucić złoto do wszelkich możliwych krajów, a następnie zamienić je na ziemię i nieruchomości (akcji i obligacji jeszcze nie wymyślono, srebro i kamienie szlachetne pomińmy, żeby nie komplikować problemu). Ważna byłaby także taktyka transakcyjna. Przedwczesne rzucenie dużych ilości złota na rynek mogłoby spowodować jego zdemaskowanie . Właściwą metodą byłoby elastyczne reagowanie na popyt. Np. król Anglii potrzebuje złota na wojnę z Francją - dostaje odpowiednią ilość w zamian za Walię i Kornwalię. Król Francji rozpaczliwie potrzebuje złota, aby obronić się przed Anglikami - dostaje je w zamian za pół królestwa i 5 pięknych księżniczek. Zanim świat zorientowałby się w końcu, co jest grane, cesarz stałby się jego jedynym suwerenem (chyba, że wykiwaliby go przedsiębiorczy Izraelici).

Przejdźmy teraz od bajki do rzeczywistości. W tym celu w miejsce XII wieku podstawiamy wiek XXI, w miejsce Świetego Cesarstwa - USA, a w miejsce złota - współczesny światowy miernik wartości, czyli dolara. Zamiast gliny nie musimy wcale podstawiać papieru. W dobie pieniądza elektronicznego dolary możemy wykreować z powietrza, a nawet z próżni. W podwójnej roli alchemika i cesarza obsadzamy... Nie, nie zgadliście. Wcale nie Baracka Obamę. Pokojowy noblista nadaje się najwyżej na błazna. W roli głównej oczywiście szef FED-u Ben Bernanke. No i Żydów nie ruszamy. Minęło 9 wieków, ale oni są nadal nie do zastąpienia.

Mamy obsadę, a więc czas na scenariusz. W porównaniu do średniowiecza uległ znacznemu uproszczeniu. Zadanie jest o wiele łatwiejsze do wykonania. Nie ma problemu z przewożeniem ciężkich skrzyń przez niespokojne granice. Wystarczy parę kliknięć w komputerze. A ile dóbr do nabycia za sztucznie wykreowany pieniądz. Nie tylko pola, lasy i jeziora, ale fabryki, statki i samoloty. Akcje, obligacje i surowce. I wszystko w zasięgu ręki. Tylko trzeba pomału i ostrożnie, żeby frajerstwo się nie połapało, zanim nie zostanie obłupione ze wszelkiej własności.

To nie sen wariata. To się dzieje naprawdę.


Dwa filmy

W dzisiejszych czasach dobrych filmów fabularnych jest, jak na lekarstwo. W telewizji na wszystkich kanałach króluje amerykańska sieczka dla kretynów, przy czym dominującym motywem jest nieśmiertelna postać dzielnego stróża porządku publicznego, co to "zabili go i uciekł". W rolach głównych najczęściej Chuck Norris, Clint Eastwood i Steven Segal. W ostatnich latach coraz częściej pojawia się na ekranach upolityczniona odmiana tego wątku. Zamiast policjanta walczącego z handlarzami narkotyków lub seksualnymi zwyrodnialcami jako główni bohaterowie występują agenci CIA, FBI i innych tajnych służb walczący z terrorystami zazwyczaj proweniencji muzułmańskiej, ale czasami także chińskiej, rosyjskiej lub serbskiej. Przyznam, że tego typu filmy oglądam z taką "przyjemnością", z jaką oglądałbym przygody nieustraszonych funkcjonariuszy Gestapo walczących w latach II Wojny Światowej z polskimi, francuskimi, czy też jugosłowiańskimi bandytami.

W styczniu 2010 zdarzyło mi się obejrzeć jednak 2 filmy godne uwagi i zapamiętania. Pierwszym z nich jest holenderskiej produkcji "Czarna księga" (Zwartboek) z 2007 roku w reżyserii Paula Verhoevena. Akcja filmu dzieje się w okupowanej przez hitlerowców Holandii, a jego motywem przewodnim losy młodej i atrakcyjnej holenderskiej Żydówki imieniem Rachel. Na tle jej losów możemy przyjrzeć się tragicznej sytuacji prześladowanych Żydów, a także działalności holenderskiego ruchu oporu. Film jest znakomity pod względem technicznym. Akcja toczy się wartko, co chwilę jej radykalne zwroty zaskakują widza, a pikanterii dodają śmiałe sceny erotyczne, gdyż główna bohaterka bez zahamowań obdarza swymi wdziękami zarówno partyzantów, jak i okupantów. Dodajmy niespodziewaną puentę pod koniec filmu i mamy gotowe małe arcydzieło sztuki filmowej.

Jest jednak w filmie coś, co wzbudza mój sprzeciw. To judeocentryzm, czyli pokazanie rzeczywistości z żydowskiego punktu widzenia. Jego przejawem jest lansowany przez reżysera pogląd, że podłożem holocaustu jest chęć zagarnięcia żydowskiego majątku. Oczywiście wszyscy Żydzi są bogaci, a Niemcy i holenderscy kolaboranci mordują ich po to, żeby zagarnąć ich skarby. Dodajmy do tego coś, co przypomina "mentalność Kalego". Holenderscy Żydzi domagają się pomocy od holenderskiego ruchu oporu, powołując się na wspólną przynależność państwową. Co do tego, zgoda. Ale kiedy pod koniec filmu Rachel odzyskuje zagrabione przez faszystów skarby pomordowanych Żydów, to bynajmniej nie oddaje ich organom władzy wyzwolonej Holandii, tylko wyjeżdża do Izraela i zakłada za nie kibuc. Przynależność państwowa idzie w kąt, a na plan pierwszy wysuwa się wspólne pochodzenie od praojca Abrahama.

Przeczytałem w Internecie, że "Czarna księga" początkowo została przyjęta w Holandii bardzo chłodno. Wcale mnie to nie dziwi. W filmie holenderski ruch oporu wprawdzie bohatersko walczy o wolność, ale jednocześnie jest do tego stopnia inwigilowany przez Niemców, że jego poczynania są zupełnie nieskuteczne. Po wyzwoleniu przez aliantów pijana holenderska hołota świętuje na ulicach, jednocześnie w nieludzki sposób rozprawiając się z prawdziwymi lub domniemanymi kolaborantami. Kiedy jednak film zdobył nagrody na wielu festiwalach, opinia publiczna stopniowo zmieniła zdanie. Dzisiaj "Czarna Księga" uchodzi za najwybitniejsze dzieło holenderskiej kinematografii.

Paul Verhoeven to reżyser utalentowany i wybitny. W jego dorobku są tak znane pozycje , jak "Robocop" lub "Nagi instynkt". W XXI wieku jednak nie wiodło mu się najlepiej. "Czarna księga" była wielkim sukcesem po wielu latach reżyserskiej posuchy. No cóż, każdy orze, jak może. Nie od dziś wiadomo, że w przemyśle filmowym lobby żydowskie, jest prawie tak silne, jak w światowych finansach.

Druga pozycja na którą zwróciłem uwagę, to dwuczęściowy kanadyjski "Szczyt". Film jest nudny, akcja nadmiernie zagmatwana, a reżyseria na kiepskim poziomie. Co w takim razie mnie w nim zafascynowało? Ano to, że po raz pierwszy w życiu obejrzałem film, w którym prezydent USA pokazany był jako cyniczny łajdak, a podległe mu tajne służby zgodnie z prawdą tj. jako płatni mordercy, nie cofający sie przed żadną zbrodnią. Że też coś takiego pokazali w TVP1?

Przypadek Stefana Gondy

Stefan Gonda to 49-letni słowacki elektryk na co dzień pracujący w Irlandii, a od święta odwiedzający swoją starą ojczyznę. Odwiedził ją też przy okazji Bożego Narodzenia 2009. Parę dni później wsiadł do samolotu na lotnisku w Popradzie i odleciał z powrotem do Dublina. Późnym wieczorem bez przeszkód dotarł do wynajmowanego w stolicy Irlandii mieszkania i, nie rozpakowując bagażu, położył się spać.

Następnego dnia przeżył koszmar. O 6 rano irlandzka policja (a właściwie to chyba jakiś uzbrojona po zęby jednostka służb specjalnych) z hukiem wyłamała drzwi do mieszkania Gondy, wywlekła go z łóżka i bez żadnych wyjaśnień wywiozła w nieznanym mu kierunku. Przy okazji przeprowadzono drobiazgową rewizję mieszkania Gondy i ewakuowano mieszkańców kilku okolicznych kamienic. Po kilkugodzinnym przesłuchaniu Słowaka zwolniono. Okazało się, że poprzedniego dnia słowackie służby specjalne w ramach ćwiczeń na lotnisku w Popradzie podrzuciły elementy bomb do bagażu 9 niczego nieświadomych pasażerów. 8 ładunków wykryto w czasie procedur z udziałem specjalnie szkolonych psów, ale dziewiąty poleciał w bagażu Stefana Gondy do Irlandii. Słowacy odkryli swój błąd i po kilku godzinach poinformowali o nim Irlandczyków, którzy zadziałali tak, jak zadziałali.

Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, to dlaczego Irandczycy przeprowadzili brutalny nalot na mieszkanie Gondy, skoro zostali poinformowani przez stronę słowacką, iż nie ma on nic wspólnego z terroryzmem i jest osobą najzupełniej przypadkową. Znacznie prościej byłoby grzecznie zapukać do drzwi, uprzedziwszy wcześniej telefonicznie o celu swojej wizyty. Odpowiedź jest prosta i brzmi: ten typ tak ma. Szkoły kształcące członków służb specjalnych to wytwórnie wściekłych psów, którym wpaja się zachowanie według określonego schematu. Oni po prostu inaczej nie umieją postępować. Człowiek w tym wszystkim liczy się najmniej, a szoku i przerażenia Stefana Gondy, jego żony i nieletnich dzieci w ogóle nie brano pod uwagę.

Poważniejsza jest kwestia legalności działania służb słowackich. Czy można w ramach ćwiczeń podkładać pasażerom do bagażu bomby, narkotyki, pornografię dziecięcą i inne trefne przedmioty? Kategoryczna odpowiedź brzmi nie i po ujawnieniu przypadku Gondy słowackie służby spotkały się z powszechną krytyką, tak krajową, jak i zagraniczną. Wysoki funkcjonariusz służb zapłacił za nieudaną akcję własnym stanowiskiem. Możnaby w tym miejscu zamknąć temat, lecz warto postawić sobie jeszcze kilka pytań i pokusić się o odpowiedzi na nie. Czy akcja na lotnisku w Popradzie była precedensem? Raczej nie, była działaniem rutynowym, tyle że w wyniku czyjeś nieudolności sytuacja wymknęła się spod kontroli. Czy tylko Słowacy stosują takie metody? Nie ma żadnej gwarancji, że w podobny sposób nie działają służby polskie, niemieckie, amerykańskie itd. itp. Czy zawsze służby przyznają się do popełnionego błędu? Śmiem wątpić. Jest zupełnie realne, iż w służbach specjalnych pracują kanalie, które będą wolały poświęcić Bogu ducha winnego człowieka, niż narazić na szwank własną karierę. Co grozi pechowemu pasażerowi, któremu podłożono do bagażu taką, czy inną świnię? W zależności od kierunku lotu, długoletnie więzienie, bezterminowy pobyt w amerykańskim gułagu w Guantanamo połączony z torturami, a nawet wyrok śmierci.

Porwania i zamachy bombowe w ruchu lotniczym rozpoczęły się w latach 60-tych XX wieku. Przez kilkadziesiąt lat władze przyglądały się takim działaniom obojętnym bykiem i dopiero po zamachach z 9 września 2001 nastąpił radykalny zwrot. Wybuchła prawdziwa histeria i w tej chwili na lotniskach zagląda się pasażerom do dupy, nie mówiąc o innych uciążliwych szykanach. Podróżnym wmawia się, że to w ich interesie. Gówno prawda. Tu nie chodzi o bezpieczeństwo tych, co w powietrzu, tylko o tych, co na ziemi, a konkretnie o wielkich tego świata. Precedens 9 września polegał na tym, iż po raz pierwszy terroryści nie zaatakowali jedynie przypadkowych ludzi, ale także wybrane cele w tym np. Pentagon. A więc z powietrza można ugodzić też w Sejm RP, pałac prezydencki, czy dowolnie wybrane ministerstwo lub urząd centralny. I nie musi tego dokonać członek Al- Kaidy, ale np. zdesperowany przedsiębiorca puszczony w skarpetkach przez
Urząd Skarbowy lub chory na raka skazany na śmierć decyzją NFZ-u.