sobota, 6 marca 2010

Grecki klops a sprawa polska

Mamy nową XXI-wieczną wersję "chorego człowieka Europy". Tym razem jest nim Grecja. Na ekranach telewizorów możemy śledzić agonalne drgawki kraju, który praktycznie zbankrutował i któremu może pomóc jedynie międzynarodowa reanimacja finansowa. Jak do tego doszło? Skąd taki krach w państwie, które od II Wojny Światowej do końca XX wieku było liderem wzrostu gospodarczego w Europie?

Jako przyczynę najczęściej wymienia się rozpasanie socjalne. Mam inne zdanie, ale zanim je uzasadnię, pozwolę sobie na osobiste wspomnienia związane z Grecją. Po raz pierwszy odwiedziłem ten kraj w roku 1981, jeszcze jako student. Polakom wówczas cały świat (może poza bratnimi demoludami) wydawał się piekielnie drogi. Mając jednak wcześniejsze porównania np. z Danią, czy RFN, od razu zauważyłem, że greckiej drożyźnie daleko do drożyzny zachodnioeuropejskiej. Nocleg w schronisku młodzieżowym kosztował 2 dolary, a za kolejne 2-4 USD można było przeżyć dzień, nawet wliczając w to takie "luksusy", jak piwo, czy papierosy. Dla turystów z Zachodniej Europy Grecja była krajem bardzo tanim.

Po raz drugi wybrałem się do Grecji dopiero w 2006 roku. Tym razem miałem opłacony porządny hotel z pełnym wyżywieniem, toteż do spożywczego supermarketu wybrałem się bardziej z ciekawości, niż z rzeczywistej potrzeby. Z dużym zdziwieniem stwierdziłem, że ceny większości artykułów są znacznie wyższe nie tylko niż w Polsce, lecz także np. w Niemczech. Na dodatek znaczną część towaru na półkach stanowiły wyroby pochodzące z importu. Podobne wrażenie odniosłem porównując ceny usług turystycznych (np. wypożyczenie samochodu, wycieczka statkiem), które były co najmniej 30-40% droższe niż w Hiszpanii. Nie sposób było nie dostrzec, iż w jednym z najpiękniejszych miejsc Grecji (Korfu) w połowie września hotele świeciły pustkami, a sezon najwyraźniej się kończył. W ciągu 25 lat z jednego z najtańszych krajów w Europie Grecja stała się jednym z najdroższych.

Źródłem powojennego gospodarczego sukcesu Grecji było kilkadziesiąt lat relatywnie niskich cen. Dzięki konkurencyjności rozwijała się nie tylko turystyka, ale także inne tradycyjnie mocne w tym kraju dziedziny gospodarki, jak rybołówstwo, transport morski, czy przemysł stoczniowy. W połowie lat 80-tych XX wieku pojawiła się jednak znaczna inflacja, a co za tym idzie wysokie stopy procentowe. To przyciągnęło kapitał spekulacyjny, który zarabiał krocie zamieniając inne waluty na grecką drachmę i korzystając z wysokiego oprocentowania. Ceny rosły, a kurs drachmy stawał się coraz mocniejszy. Eksport zanikł, a import zaczął rosnąć lawinowo. Aby podołać wydatkom budżetowym, kraj zaczął się zadłużać na potęgę. W latach 90-tych deficyt budżetowy powiększał się z roku na rok. Nadciągała katastrofa.

Znamy podobne scenariusze z wielu państw, od Argentyny po Rosję. W pewnym momencie następował krach wywołany nagłą ucieczką kapitału spekulacyjnego i powodujący gwałtowną deprecjację rodzimej waluty. W Grecji jednak nic podobnego się nie stało. Pod koniec XX wieku jakimś cudem udało się zmniejszyć zarówno inflację, jak i deficyt budżetowy poniżej 3%, dzięki czemu Grecja weszła do strefy euro. Większość obywateli przyjęła to z entuzjazmem. Miło było po latach kłaniania się w pas Niemcom, Francuzom, czy Holendrom wreszcie pogadać z nimi, jak równy z równym. No, bo przecież zarobki w euro prawie się zrównały.

Dziś wiemy, że nie było cudu, tylko potężne oszustwo dokonane z pomocą banku Goldmann Sachs. Kryzys został odwleczony o 10 lat, ale Grecy wpadli z deszczu pod rynnę. O ile gwałtowna dewaluacja własnej waluty niewątpliwie pozbawia obywateli dużej części ich siły nabywczej, to z punktu widzenia finansów państwa jest zbawienna. Zarówno Rosja, jak i Argentyna przetrwały kilka ciężkich lat, po czym zaczęły szybko odrabiać straty, gdyż ich gospodarki ponownie stały się bardzo konkurencyjne. Ale gdy kraj przyjął euro, ten wentyl bezpieczeństwa nie działa. Trzeba nadal płacić swoim obywatelom tyle, ile w krajach o znacznie wyższej wydajności pracy. Jakakolwiek działalność gospodarcza przestaje się opłacać, bo wszystko można taniej kupić za granicą. Nawet turystyka siada, gdy podobne usługi w Turcji, Tunezji, czy Egipcie są trzykrotnie tańsze. Można się tylko zadłużać, zadłużać, zadłużać. Dopóki ktoś chce pożyczyć.

Polska od wielu lat podąża dokładnie "grecką drogą". Kapitał spekulacyjny hula u nas, jak chce, a opłacani przez niego "niezależni eksperci" zachwycają się, że złoty się umacnia. Ci sami spekulanci, którzy przed rokiem zdołowali złotówkę do poziomu prawie 5 zł/eur, teraz prognozują pod koniec roku kurs równy 3 zł/eur, a może 2,8 zł/eur. Mówi się nawet, że docelowo Polska powinna wejść do strefy euro przy kursie 2,5 zł/eur. Premier Tusk aż z niecierpliwości przebiera nogami, byle szybciej do euro. Minister Rostowski zapewnia, że spełnimy wszystkie kryteria. Według gotowej greckiej receptury "zamiecie się śmieci pod dywan" i ... "jakoś to będzie".

Marsz, marsz Rostowski,
Wprowadź euro do Polski.
Za twoim przewodem
Zamorzą nas głodem.