sobota, 13 lutego 2010

Pedofilia rasizm i zamordyzm

Jeżeli wsłuchamy się w oficjalne media, to możemy uwierzyć, że walka z pedofilią to jedno z najważniejszych zadań ludzkości na początku XXI wieku. Pod wpływem telewizyjnych i prasowych doniesień jesteśmy skłonni ulec psychozie, że za każdym rogiem czai się krwiożerczy pedofil pragnący zgwałcić i okrutnie zamordować nasze ukochane dziecko lub wnuka. Dla poprawy ich bezpieczeństwa zgodzimy się nawet na ograniczenie naszej wolności np. w formie prewencyjnej cenzury internetu. I o to właśnie chodzi ideologom i realizatorom współczesnego neozamordyzmu. Walka z pedofilią to wielka hucpa podobna do polowań na czarownice i zaraz to udowodnię.

Problem pedofilii wypłynął na szerokie wody pod koniec XX wieku niemal równocześnie z globalizacją. Czy to, że wcześniej go nie zauważano dowodzi trwającej przez tysiąclecia zmowy milczenia i obłudy? Nie, obłuda jest teraz. Do worka z napisem "pedofilia" wrzucono bowiem naraz zbrodnie popełnione przez zboczeńców wszelkiego rodzaju, a przede wszystkim sadystów. Sztandarowy zbrodniarz - "pedofil", Marc Dutreux to w rzeczywistości sadysta, który torturował i mordował zarówno osoby nieletnie, jak i pełnoletnie. Ataki sadystów na dzieci nie są podyktowane ich szczególną skłonnością do dzieci, lecz faktem, że dzieci są najłatwiejszą ofiarą. 95% zbrodni przypisywanych pedofilom, to zbrodnie sadystów. Dlaczego więc nie walczy się z pornografią sadystyczną, o którą można sie potknąć w Internecie na każdym kroku? Czy dlatego, że sporo jest sadystów w służbach specjalnych i nie wypada wiernym chłopakom odebrać ulubionych zabawek?

Poza sadyzmem, pod pedofilię podciągane są czyny kazirodców, pederastów, ekshibicjonistów i innych zboczeńców. Pedofilia sensu stricte, czyli pociąg seksualny do dzieci przed okresem dojrzewania jest zjawiskiem marginalnym i , jak dowiedziałem się z dokumentalnego filmu "Pedofilia jest rodzaju żeńskiego", częściej występuje wśród kobiet, niż wśród mężczyzn. Na pewno w charakterze podejrzanych warto by wziąć pod lupę panie zatrudnione w różnego rodzaju Jugendamtach, ale tam akurat wzrok sprawiedliwości nie sięga.

Ilość "pedofilów" wzrośnie nam lawinowo, jeżeli za takich uznamy osoby przejawiające skłonność do nieletnich dojrzałych pod względem fizycznym, ale niedojrzałych pod wzgledem emocjonalnym. To rzeczywiście typowo męska odchyłka dotyczaca zarówno hetero- jak i homoseksualistów. Należy jednak dodać, że zapewne 99,9 % mężczyzn o upodobaniach do nastoletnich "Lolitek" nigdy nie posuwa się do przemocy i gwałtu. Jedni nie chcą, inni nie muszą, ponieważ natrafiają na wzajemność małolat. Dotyczy to zwłaszcza panów z wypchanym portfelem.

Jest rzeczą oczywistą, że dobrowolne stosunki seksualne dorosłego mężczyzny z 12-15 letnią dziewczyną (lub chłopcem) należy oceniać jednoznacznie negatywnie, gdyż takie związki przyczyniają się do wykrzywienia psychiki osoby nieletniej. Należy ich więc prawnie zakazywać i karać, rozróżniając jednak zdecydowanie od gwałtu. Nie można godzić się na amerykańską interpretację, że "stosunek dobrowolny z osobą nieletnią jest równoznaczny z gwałtem". W ten sposób moglibyśmy stwierdzić, że kradzież jest równoznaczna z rozbojem, rozbój z morderstwem, a sprawiedliwość z niesprawiedliwością. Roman Polański popełnił przestępstwo, ale nazywanie go zbrodniarzem i pedofilem to bardzo gruba przesada. Znaj proporcjum, mocium panie. Jeżeli 10-15 lat dla gwałciciela, to 1-1,5 roku dla Polańskiego (a pewnie lepiej 5 lat w zawieszeniu i do tego duża grzywna). No i przedawnienie, jak dla drobnego przestępstwa, a nie jak dla ludobójstwa.

Jeżeli (jak wmawiają nam Amerykanie) uznamy, iż mężczyzna odczuwający oznaki popędu seksualnego na widok wydekoltowanej 14-latki w miniówie to pedofil i potencjalny zbrodniarz, to jednocześnie powinniśmy zamknąć w więzieniach 80% męskiej populacji Afryki (łacznie z królami, prezydentami i premierami) i około połowy takowej w krajach Ameryki Łacińskiej i Azji Południowo-Wschodniej. Tam średni wiek inicjacji seksualnej to 12-13 lat. Pod naciskiem USA władze np. Tajlandii i Filipin zaczęły ścigać "pedofilów" uprawiających seks z małoletnimi prostytutkami. Ale tylko białych. Miejscowych to nie dotyczy. Dlaczego Murzynowi, Mulatowi i Metysowi wolno, a białemu mężczyźnie nie wolno? A jak, co nie daj Boże, jest Szwedem to mu nie wolno z żadną prostytutką na świecie. Skąd ta podwójna moralność?

Dochodzimy do sedna sprawy. Współczesny neozamordyzm nie atakuje na ślepo, jak tradycyjna tyrania rodem z Rosji i Mongolii. On precyzyjnie definiuje potencjalnego przeciwnika i przeciwko niemu kieruje ostrze represji. Wrogiem jest ten, po kim w pierwszym rzędzie można się spodziewać buntu. Biały heteroseksualny mężczyzna. Co należało dowieść.








środa, 3 lutego 2010

Caryca Maryna

Gdyby Maryna Mniszchówna żyła gdzieś na zachodzie Europy, na pewno stałaby się bohaterką niezliczonych powieści, filmów fabularnych i seriali niczym Henryk VIII i jego sześć żon. Ponieważ jednak jej dramatyczne losy toczyły się na wschodzie naszego kontynentu, pozostaje bliżej nieznana opinii publicznej. Nawet w Polsce, gdzie się urodziła, mało kto z obecnego pokolenia o niej słyszał. Jej postać bardziej popularna jest w Rosji, ale tam fakty w znacznym stopniu obrosły czarną legendą. Warto więc chyba przypomnieć tę kobietę, której życie przypominało baśń o wyjątkowo smutnym zakończeniu.

Ród Mniszchów pochodził z Moraw. Jego protoplasta na terenie Rzeczpospolitej Mikołaj Mniszech przybył w XVI wieku do Krakowa i rozpoczął karierę jako dworzanin Zygmunta Starego, a następnie Zygmunta Augusta. Poprzez ożenek skoligacił się z wpływową rodziną Kamienieckich. Starszy syn Mikołaja, Jerzy Mniszech został wojewodą sandomierskim, co oznaczało awans rodziny w szeregi magnaterii. Urodzona w 1588 roku Maryna była jedną z licznego potomstwa pana wojewody. Nic nie wskazywało, że odegra jakąś szczególną rolę w dziejach Polski, a tym bardziej Rosji. Zapewne czekałoby ją spokojne i dostatnie życie przy boku jakiegoś majętnego polskiego lub litewskiego wielmoży i rodzenie kolejnych dzieci. W 1604 roku dziwny przypadek sprawił, iż jej życie potoczyło się zupełnie inaczej.

Ażeby dobrze zrozumieć, co się wówczas stało, musimy dokonać skoku w czasie i przestrzeni. W 1584 zmarł Iwan Groźny, pierwszy car Rosji, geniusz i szaleniec w jednym, wybitny polityk i wódz, a zarazem sadystyczny zwyrodnialec, jedna z wielu niesamowitych postaci, które mogły pojawić się na scenie historii tylko w takim miejscu jak Rosja. Iwan Groźny wsławił się tym, że na wschodzie rozszerzył granice swojego państwa aż po zachodnią Syberię, a jednocześnie faktem, że własnoręcznie zamordował swojego najstarszego syna i następcę tronu, także Iwana. Spośród męskiego potomstwa Iwana Groźnego ojca przeżyło dwóch synów, Fiodor i Dymitr. Żaden z nich nie był normalny. Fiodor był mocno chorowity, a jednocześnie poważnie upośledzony umysłowo. Zapewne dotknięty był również jakąś ułomnością natury seksualnej, bo jego małżeństwo z Iriną Godunową przez kilkanaście lat pozostawało bezdzietne. Dymitr natomiast był epileptykiem i od maleńkości przejawiał skłonności do okrucieństwa i sadyzmu.

Fiodor został koronowany na cara, ale, wobec jego niepełnosprawności intelektualnej, faktyczne rządy przejął jego szwagier Borys Godunow, który do dużych wpływów na dworze doszedł w ostatnich latach panowania Iwana Groźnego. W 1591 roku miało miejsce zdarzenie, mające w przyszłości wywrzeć wielki wpływ na losy Rosji i Rzeczpospolitej. W Ugliczu podczas ataku epilepsji śmiertelnie zranił się nożem 11-letni Dymitr Iwanowicz. Śmierć carewicza Dymitra była mocno podejrzana. Podejrzewano morderstwo popełnione przez siepaczy Borysa Godunowa, który w ten sposób pozbył się przyszłego rywala do tronu i władzy. Oficjalne śledztwo potwierdziło jednak nieszczęśliwy wypadek, po czym sprawy potoczyły się swoim biegiem. W 1596 roku caryca Irina niespodziewanie urodziła dziewczynkę, której nadano imię Teodozja. Jednak już dwa lata później mała następczyni tronu zmarła, a wkrótce po niej odszedł z tego świata jej faktyczny lub tylko formalny ojciec, car Fiodor I. Wobec wygaśnięcia dynastii, nowym carem obwołano Borysa Godunowa.

Borys Godunow był człowiekiem sprytnym i inteligentnym, posiadał więc cechy niezbędne do sprawowania władzy. Od samego jednak początku na tronie carskim musiał się borykać z olbrzymimi problemami. Wielkie bojarskie rody Bielskich, Szujskich, Romanowów, czy Golicynów tylko z pozoru podporządkowały się nowemu władcy. W rzeczywistości na okrągło spiskowały, czekając tylko okazji, aby strącić z tronu znienawidzonego parweniusza wywodzącego się z drobnej szlachty tatarskiego pochodzenia. Borysowi nie sprzyjał też los. Kilka lat straszliwego nieurodzaju sprawiło iż w Rosji zapanował głód. Rozpoczęły się masowe chłopskie bunty. Władza cara Borysa zaczęła się chwiać.

Nikt nie wie skąd pochodził Grigorij Otriepiew i w jaki sposób trafił do klasztoru. Nie wiadomo też, czy na swój szatański plan wpadł sam, czy mu też go ktoś podsunął. Późniejsze jego losy świadczą natomiast o tym , że młody chłopak ze skłonnościami do awanturnictwa, rozpusty i wojaczki zupełnie nie pasował do roli mnicha w prawosławnym rosyjskim monastyrze. Toteż i nie zagrzał tam długo miejsca. W 1603 roku opuścił klasztorne mury i przez granicę przekradł się na teren Rzeczpospolitej. Zaciągnął się na służbę do kresowego magnata Adama Wiśniowieckiego. Jakież musiało być zdumienie jego pana, kiedy któregoś dnia niepozorny Griszka oświadczył, że jest ni mniej, ni więcej, tylko cudownie ocalonym w Ugliczu carewiczem Dymitrem.

Adam Wiśniowiecki naradził się ze swym bratem stryjecznym Konstantym. Uznali, iż sprawa jest na tyle poważna, że warto nią zainteresować samego króla. Wraz z Griszką (którego odtąd będziemy nazywać Dymitrem Samozwańcem) wyruszyli na zachód. W Samborze spotkali się z wojewodą Jerzym Mniszchem, na którym Samozwaniec sprawił bardzo dobre wrażenie. Z kolei na Dymitrze wrażenie wywarła córka wojewody, 16-letnia Maryna. Do tego stopnia, że oświadczył się o jej rękę. Oświadczyny zostały przyjęte.

Czy była to miłość od pierwszego wejrzenia, czy raczej zimne wyrachowanie z obu stron? Odpowiedzieć na to pytanie pomogą nam przekazy historyczne, jakie zachowały się na temat wyglądu i charakteru obojga narzeczonych. Dymitr był niewysoki, rudowłosy, a twarz szpeciły mu dwie wielkie brodawki. Wzbudzał jednak ogólną sympatię dobrymi manierami i był niewątpliwie inteligentny. W służbie Wiśniowieckich szybko nauczył się nie tylko polskiego, ale i łaciny, kronikarze wspominają też, że doskonale jeździł konno. Zachowało się kilka portretów Maryny Mniszchówny. Na ich podstawie można stwierdzić, że była brunetką o bardzo bladej cerze, dość ładną, ale raczej niesympatyczną, dumną i wyniosłą. Źródła wspominają też o jej bardzo małym wzroście i ogromnej ambicji. Niewątpliwie wyrachowanie odegrało w tym związku większą rolę, niż uczucia. Dla Maryny perspektywa zostania carycą Rosji musiała być oszałamiajaca. Z kolei Dymitr poprzez skoligacenie się z polskim magnackim rodem znacznie poprawiał swą sytuację, a przede wszystkim bezpieczeństwo. Przecież cały czas wisiała nad nim perspektywa wydania w ręce Borysa Godunowa, co z pewnością było równoznaczne z okrutną śmiercią.

W Krakowie Dymitr został przedstawiony Zygmuntowi III Wazie. Król życzliwie ustosunkował się do jego planów walki o "ojcowiznę", ale odmówił oficjalnego wsparcia przez Rzeczpospolitą. Przeważyła negatywna opinia kanclerza Jana Zamoyskiego, który niedwuznacznie sugerował "ciche sprzątniecie" pretendenta do tronu carskiego lub wydanie go Rosjanom. Nieoficjalnie Jerzy Mniszech otrzymał jednak od króla "zielone światło" dla zorganizowania prywatnej wyprawy na Moskwę. Pierwszy groszem sypnął nuncjusz papieski w zamian za potajemne przejście Dymitra na katolicyzm i obietnicę nawrócenia na ten obrządek całej Rosji. Na wyposażenie wojska wojewoda Mniszech poświęcił cały swój majątek i do tego zadłużył się po uszy. Jego wysiłki wsparli Wiśniowieccy i niektórzy inni magnaci. W sierpniu 1604 roku licząca 2500 ludzi armia pod dowództwem Dymitra Samozwańca i Jerzego Mniszcha przekroczyła granice Rosji i ruszyła na Moskwę.

Na pozór była to armia nieliczna, a całe przedsięwzięcie wyglądało na "porywanie się z motyką na słońce". Ale pozory mylą. Wkrótce do sił Samozwańca przyłączyło się kilka tysięcy Kozaków dońskich pod wodzą atamana Iwana Zarudzkiego, nadciągnęły też chmary polskich i litewskich awanturników spragnionych łupu. Pomału zaczęli dołączać rodowici Rosjanie. Wyprawę poprzedzały bowiem wieści o pokrzywdzonym carewiczu pragnącym odzyskać tron z rąk uzurpatora. Moskiewscy bojarzy jeszcze się wahali. Przed jawnym opowiedzeniem się po stronie Samozwańca powstrzymywał ich na razie strach przed zemstą Borysa. Z drugiej strony woleliby posadzić na tronie nawet diabła, byleby tylko pozbyć się znienawidzonego cara. Przez wiele miesięcy toczyła się podjazdowa wojna ze zmiennym szczęściem. Zwycięstwo przechyliło się na stronę Dymitra 23 kwietnia 1605, kiedy to nagle zmarł Borys Godunow, prawdopodobnie otruty.

Borys Godunow pozostawił po sobie bardzo udane potomstwo. 23-letnia Ksenia słynęła zarówno z wybitnej urody, jak i z mądrości. 15-letni Fiodor był doskonale przygotowany do roli cara. Wybitnie inteligentny, władał kilkoma obcymi językami. Mimo młodego wieku odznaczał się wysokim wzrostem i nieprzeciętną siłą. Zadanie, przed którym stanął, było jednak niemożliwe do wykonania. Wysłana przeciwko najeźdźcom armia natychmiast przeszła na stronę Dymitra, który niebawem stanął pod murami Moskwy. Na oczach obydwu stron konfliktu odegrano tam ponurą komedię. Wdowa po Iwanie Groźnym Maria Nagoj rozpoznała w Dymitrze swego cudownie ocalonego syna. Pewny teraz siebie Samozwaniec publicznie oświadczył, że powstrzyma swe wojska od złupienia Moskwy, jeżeli jej mieszkańcy dobrowolnie otworzą mu bramy miasta. Bojarom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Fiodor Godunow został uwięziony wraz z matką i siostrą. Dymitr Samozwaniec triumfalnie wkroczył do Moskwy 20 czerwca 1605 roku. Niemal równocześnie dopełnił się los Godunowów. Nie wiadomo, czy na rozkaz Dymitra, czy z inicjatywy usłużnych bojarów, do komnaty w której przebywali uwięzieni wtargnęła pięcioosobowa ekipa oprawców w skład której wchodzili książę Wasyl Golicyn, książę Massalski, a także trzech specjalnie wybranych do tego zadania siłaczy (Mołczanow, Bogdanow i Szeriefiedinow). Fiodor Godunow stoczył rozpaczliwą walkę o życie swoje i swoich najbliższych. Uległ dopiero po 15-20 minutach, zabijając przedtem jednego z siepaczy. Razem z Fiodorem uduszono jego matkę Marię. Tylko Ksenię czekał inny los. Została nałożnicą Dymitra Samozwańca.

Innych Godunowów też dotknęły okrutne represje. Przyrodni brat cara Borysa Siemion został zagłodzony w lochu głodowym. Iwana Godunowa zabijano "na raty". Najpierw zrzucono go z murów kremla w Kałudze. Ponieważ przeżył, wsadzono go na łódź i wrzucono do Oki. Rozpaczliwie czepiał się łodzi i nie chciał utonąć. Dopiero, kiedy odrąbano mu obie ręce, poszedł na dno. Warto w tym momencie przestrzec co wrażliwszych czytelników, że to dopiero początek okropieństw w tym tekście. Kto się boi sennych koszmarów, lepiej niech dalej nie czyta.

30 czerwca 1605 roku Dymitr Samozwaniec został koronowany w Moskwie. W listopadzie tego samego roku w Krakowie odbył się ślub per procura Maryny Mniszchówny i Dymitra, którego zastępował poseł carski Afanasij Własiew. Ślubu udzielał prymas Polski kardynał Bernard Maciejowski w obecności króla Zygmunta III i jego syna królewicza Władysława. Minęła zima i w kwietniu 1606 paradny orszak Maryny wyruszył do Moskwy na spotkanie z mężem i ojcem. Zanim dotarła na miejsce, Dymitr pozbył się całego haremu nałożnic. Nieszczęsna Ksenia Godunowa została zesłana do klasztoru. 16 maja odbył się ślub Maryny i Dymitra w obrządku prawosławnym, a zaraz potem Maryna została koronowana na carycę jako pierwsza kobieta w historii Rosji. Miała wtedy 18 lat i jej marzenia się spełniły. Świat zdawał się leżeć u jej stóp. Czy mogła przewidzieć, że za 11 dni przewrotny los odwróci się od niej raz na zawsze?

Wiele zmieniło się w Moskwie w czasie niecałego roku rządów Dymitra. Nowy car bardzo stracił na popularności, mimo iż się starał zyskać poklask. Polacy, którymi się otaczał, zachowywali się, jakby byli w podbitym kraju. Ofiarami rabunków i gwałtów padali nie tylko zwykli mieszczanie, ale także bojarzy. Dymitr od początku podpadł też prawosławnym duchownym, których drażniła obecność jezuitów wśród jego świty. Nie bez podstaw podejrzewali Samozwańca o sprzyjanie katolikom i prozelityzm. Mieli mu też za złe ostentacyjną rozwiązłość. Powoli dojrzewał spisek, na którego czele stanęło czterech braci Szujskich. 27 maja wieczorem spiskowcy otwarli bramy i wpuścili na Kreml wzburzony tłum moskiewskich mieszczan. Rozwścieczona ciżba wtargnęła do carskich komnat. Dymitr miał to szczęście, że poniósł szybką śmierć. Według różnych źródeł , zastrzelono go lub rozsiekano szablami. Potem zaczęto się pastwić nad trupem. Do genitaliów przywiązano sznurek i ciągano nagie ciało ulicami Moskwy. W końcu zmasakrowane zwłoki spalono, a prochy wystrzelono z armaty. Na zachód, w kierunku Polski.

W masakrze zginęło około 500 Polaków z otoczenia Dymitra. Marynę uratował jej niski wzrost. Przed oprawcami ukryła się pod spódnicą swojej ochmistrzyni Kazanowskiej. Kto przetrwał nocną orgię mordu, ten przeżył. Przywódca buntu, książę Wasyl Szujski liczył się z reakcją Rzeczpospolitej, która znajdowała się wówczas u szczytu swojej potęgi. Marynę wraz z ojcem uwięziono w Jarosławlu, innych polskich jeńców rozmieszczona po innych fortecach. Niebawem Wasyl Szujski został koronowany na cara i rozpoczął negocjacje z Polską w sprawie uwolnienia uwięzionych w zamian za wycofanie polskich najemników z terytorium Rosji. Rokowania ślimaczyły się i dopiero w połowie 1608 podpisano rozejm. Uwolnieni Mniszchowie ruszyli na zachód, ale nie dotarli do polskich granic. Wcześniej napotkali oddział wojska w służbie... "cudownie ocalonego z moskiewskiego pogromu cara Dymitra".

Okoliczności pojawienia się następnego samozwańca są jeszcze mniej znane, niż w przypadku jego poprzednika. Jedna z wersji mówi, że inicjatywa znalezienia sobowtóra zamordowanego Dymitra wyszła od Mniszchów, a zrealizował ja ich zaufany Mikołaj Miechowiecki. Dymitr Samozwaniec II był jednak tak odrażającym indywiduum, że wątpić należy, iż Maryna dobrowolnie wybrałaby go sobie na życiowego partnera. Jako wiarygodną należy chyba przyjąć wersję rosyjską, twierdzącą, iż nowy samozwaniec był "Żydem nasłanym przez polskiego króla". W każdym razie do drugiego Dymitra, który "objawił się" w białoruskim Propojsku natychmiast przylgnęły "sieroty po jego porzedniku", czyli kozacy Zarudzkiego i polsko-litewscy awanturnicy na czele z księciem Romanem Różyńskim i Janem Piotrem Sapiehą. Byli to ludzie gotowi dla zysku osadzić na Kremlu nawet małpę w koronie. Ale w cudowne ocalenie uwierzyła również część Rosjan. Na niekorzyść cara Wasyla Szujskiego zadziałał fakt, że zwłoki Dymitra Samozwańca I zmasakrowano i unicestwiono, zamiast wystawić je na widok publiczny.

Dymitr Samozwaniec II założył swój obóz w podmoskiewskim Tuszynie, do którego we wrześniu 1608 dotarli Mniszchowie. Na widok swojego "męża" Maryna doznała szoku i kategorycznie odmówiła udziału w kontynuowaniu awantury. Trudno jej się dziwić. O ile pierwszy Dymitr do przystojniaków nie należał, lecz nadrabiał to dobrymi manierami i inteligencją, o tyle o drugim trudno powiedzieć cokolwiek dobrego. Był to osobnik o odpychajacej powierzchowności, prostackich obyczajach i skłonnościach do pijaństwa i bezmyślnego okrucieństwa. Sprzeciw Maryny na nic się nie zdał. Była już tylko marionetką w rękach innych. Po krótkich targach wojewoda Mniszech "sprzedał" córkę za 300 tysięcy rubli i odjechał do Polski. Przedtem odegrano przed wojskiem podobną komedię, jak 2 lata wcześniej pod Moskwą. Ze łzami w oczach Maryna rozpoznała w Dymitrze Samozwańcu II swojego męża. Na użytek własnego sumienia wzięła z nim jednak ślub kościelny udzielony przez jakiegoś przypadkowego duchownego.

Wojna domowa pomiędzy Wasylem Szujskim a Dymitrem Samozwańcem II długo toczyła się bez rozstrzygającego rezultatu. Car trzymał w swym ręku Moskwę i inne większe miasta, ale bitwy w polu częściej wygrywali zabijacy Samozwańca. Przełom nastąpił w połowie 1609, kiedy to Szujskiemu udało się zwerbować ponad 15.000 najemników szwedzkich, szkockich i niemieckich. Wydawało się, iż ostateczna klęska Dymitra jest nieunikniona, ale wtedy włączył się na dobre do gry Zygmunt III Waza. Potężna armia Rzeczpospolitej polsko-litewskiej ruszyła na wschód, jednak wkrótce utknęła pod murami Smoleńska. Większość Polaków służących dotąd Samozwańcowi przyłączyło się do armii królewskiej. Dymitr i Maryna zmuszeni byli opuścić Tuszyno i przenieść się do Kaługi. Można powiedzieć, że odtąd znajdowali się na marginesie głównego nurtu wydarzeń.

W połowie 1610 Wasyl Szujski skierował na odsiecz Smoleńskowi potężne siły liczące 20.000 Rosjan i 15.000 cudzoziemskich najemników pod dowództwem swojego brata Dymitra. Na ich spotkanie spod Smoleńska ruszył hetman Stanisław Żółkiewski z 7 tysiącami żołnierzy. O świcie 4 lipca 1610 zaskoczył armię Dymitra Szujskiego pod Kłuszynem. Pomimo dużej dysproporcji sił polska husaria natychmiast wściekle zaatakowała obóz rosyjski, odnosząc niebywałe zwycięstwo. Stacjonujący nieopodal zagraniczni najemnicy zachowali się biernie, a następnie zmienili front, przyłączajac się do wojsk Żółkiewskiego. W Moskwie zapanował popłoch. Bojarzy obalili cara Wasyla, a następnie otworzyli przed Żółkiewskim bramy miasta. Wasyl Szujski i jego dwaj bracia Dymitr i Iwan zostali wydani w ręce Polaków. Uwięziono ich początkowo w jednym z klasztorów, a w 1611 wywieziono do Polski, gdzie po roku zmarli na zamku w Gostyninie. Oficjalna wersja mówi o zarazie, ale co najmniej równie prawdopodobne wydaje się otrucie.

Podjęto rokowania, w których stronę polską reprezentowal Żółkiewski, a rosyjską metropolita moskiewski Filaret Romanow, uprzednio stronnik Dymitra Samozwańca II. Ustalono, że carem zostanie królewicz Władysław, syn Zygmunta III. Do chwili przybycia nowego władcy Moskwa miała się znajdować pod kontrolą polskich wojsk.

Tymczasem w Kałudze wegetował "dwór" Dymitra i Maryny, opuszczonych przez większość stronników i właściwie już nikomu niepotrzebnych. Dymitr Samozwaniec II odniósł swój ostatni sukces w dziedzinie, w której jego poprzednik nic wielkiego nie zdążył zdziałać. Wiosną 1610 Maryna zaszła w ciążę. Dymitr nie doczekał jednak potomka. W grudniu 1610 zginął rozsiekany przez własnego dworzanina, Tatara Piotra Urusowa, mszczącego się za krewnych straconych z rozkazu Samozwańca. Około miesiąca później Maryna urodziła w Kałudze "następcę tronu", któremu nadano imię Iwan.

Okres polsko-rosyjskiej przyjaźni w Moskwie skończył się nadzwyczaj szybko, po tym jak na panewce spaliły plany osadzenia na tronie królewicza Władysława. Pomysłowi sprzeciwił się Zygmunt III Waza, nie bez podstaw uznając, jego syna szybko czekałby los Dymitra Samozwańca I. Zygmunt zapragnął sam zasiąść na moskiewskim tronie, ale to z kolei spotkało się z gwałtownym oporem Rosjan. Można ich zrozumieć, wiedząc, że król polski miał zasłużoną opinię fanatycznego katolika i papisty. W efekcie rozgoryczony Żółkiewski powrócił do Polski, dokąd trafił także w charakterze więźnia Filaret Romanow. Polacy w końcu zdobyli Smoleńsk, a Moskwę okupował kilutysięczny polski garnizon pod komendą Aleksandra Gosiewskiego.

Szybko zaczęły sie bunty przeciwko polskiemu panowaniu w rosyjskiej stolicy. Pierwszą próbę powstania Gosiewski krwawo stłumił i w odwecie polecił spalić drewniane w wiekszości miasto. Moskwa poszła z dymem, przy czym zginęło kilka tysięcy ludzi. Teraz o żadnej współpracy polsko-rosyjskiej nie mogło już być mowy. W kolejnych rosyjskich miastach zbierały się oddziały powstańcze i wyruszały na Moskwę. Sam Gosiewski nie wytrzymał napięcia i wyjechał po posiłki, przekazując dowodzenie Mikołajowi Strusiowi. Wkrótce potem wokół polskiej załogi na Kremlu zamknął się pierścień okrążenia. Była jesień roku 1611.

W tym czasie Maryna Mniszchówna z małym Iwanem przeniosła się do Kołomny nad Wołgą. Miała obok siebie nowego opiekuna i partnera życiowego w osobie Iwana Zarudzkiego, atamana Kozaków dońskich. To na tyle ciekawa postać, że warto jej poświęcić nieco uwagi. Urodzony w Zarudziu koło Tarnopola, jako dziecko został wzięty w jasyr przez Tatarów i uprowadzony na Krym. Będąc w wieku kilkunastu lat, uciekł od Tatarów i przyłączył się do dońskich Kozaków. Ponieważ dysponował cechami, które Kozacy najbardziej cenili, a mianowicie siłą fizyczną i odwagą, szybko awansował w hierarchii. W interesującym nas czasie był już ich naczelnym wodzem, czyli atamanem. Popierał starania o carską koronę obu samozwańców, by w końcu stanąć u boku wdowy po nich. Zanim na stałe związał się z Maryną, Zarudzki "po kozacku" rozwiódł się z poprzednią żoną, wysyłając ja po prostu przemocą do klasztoru.

Lata 1611-1612 to okres najwiekszego zamieszania w walce o władzę nad Rosją. Poszczególne tereny opanowali lokalni watażkowie, na przemian łącząc i dzieląc swoje siły i często zmieniając fronty. W tej rozgrywce aktywny udział brał i Zarudzki, działając w interesie Maryny i jej syna. Przejściowo udało mu sie pozyskać sojuszników (księcia Pożarskiego, księcia Trubeckiego, Fiodora Ljapunowa), lecz ostatecznie jego wysiłki spaliły na panewce. Maryna Mniszchówna zbyt jednoznacznie kojarzyła sie już Rosjanom z polskimi najeźdźcami.

Jeszcze i dzisiaj rosyjskie fortece miejskie, czyli kremle wzbudzają respekt wysokością i grubością swoich murów. Najpotężniejszy z nich, moskiewski Kreml był na początku XVII wieku twierdzą nie do zdobycia. Dlatego stosunkowo nieliczna polska załoga mogła całymi miesiącami bronić się skutecznie zza kremlowskich murów przeciwko liczebnie przeważającym powstańcom. Obrońcy liczyli, że wkrótce nadciągnie z Rzeczpospolitej odsiecz, która położy kres oblężeniu. Ale skarb państwa był pusty, a przedłużająca się wojna coraz bardziej niepopularna wśród szlachty. Wojsko zbierało się opieszale i dopiero latem 1612 ruszyła na wschód wyprawa prowadzona przez hetmana Jana Karola Chodkiewicza, by pod koniec sierpnia dotrzeć pod Moskwę.

Polska załoga Kremla przetrwała do tego czasu, ale kosztem całkowitej utraty człowieczeństwa. Już wczesną wiosną wyczerpały sie wszelkie zapasy żywności. Zaczęło się wielkie ludożerstwo. Najpierw do kotła trafiły świeże trupy zmarłych i poległych. Potem zarżnięto i zjedzono rosyjskich jeńców, aż w końcu żołnierze zaczęli polować na siebie nawzajem. Żeby przetrwać, towarzysze niedoli grupowali sie w pary. Kiedy jeden spał, drugi czuwał. To już nie wojsko, ale stado krwawych wilkołaków trzymało się ostatkiem sił na Kremlu.

Hetman Chodkiewicz był doskonałym wodzem, czego dowiódł zarówno wcześniej (w 1605 roku pod Kircholmem), jak i później ( w 1621 roku pod Chocimiem). Ale pod Moskwą w roku 1612 stanął przed wyjątkowo trudnym zadaniem. Jego armia złożona głównie z jazdy nie za bardzo nadawała się do walk w warunkach miejskich, jakie przyszło jej toczyć. Rosjanie ustępowali Polakom pod względem uzbrojenia i wyszkolenia, lecz na ich korzyść działały przewaga liczebna i znajomość terenu. Trzydniowa (1-3 września) krwawa bitwa zakończyła się odparciem wojsk polskich spod Moskwy, mimo iż w jej szczytowym momencie zbliżyły sie one na odległość 200 metrów od murów Kremla. Mikołaj Struś wytrzymał jeszcze dwa miesiące, liczac na jakąś cudowną odmianę losu. Polacy na Kremlu skapitulowali 7 listopada 1612. W dzisiejszej Rosji dzień ten jest czczony jako święto narodowe. Co ciekawe, większość z "kremlowskich kanibali" po kolejnym rozejmie powróciła z niewoli do Polski cało i zdrowo (nie licząc ran natury psychicznej).

Odbicie Kremla z rąk polskich stanowiło punkt zwrotny w dziejach Rosji. Zwołano Sobór Ziemski, czyli zjazd bojarów ze wszystkich zakątków państwa i w marcu 1613 obwołano carem 17-letniego Michała Romanowa, syna uwięzionego w Polsce metropolity Filareta. Chwilową przerwę w wojnie z Polską wykorzystano do rozprawienia się z kolejnymi wrogami, czyli z Maryną, Zarudzkim i 2-letnim "prawowitym carem" Iwanem Dymitrowiczem.

Sprawa ich była przegrana. Jedynie szybka ucieczka do Polski dawała szansę na uratowanie życia. Ale Maryna z Zarudzkim podjęli beznadziejną walkę, licząc na to, że lud rosyjski wystąpi w obronie "potomka Iwana Grożnego i dynastii Rurykowiczów". Nasuwa się szereg pytań, na które już nigdy nie otrzymamy odpowiedzi. Czy Marynę łączyło jakieś uczucie z jej trzecim partnerem, który w odróżnieniu od dwóch poprzednich był niewątpliwie przystojnym mężczyzną? Czy ojcem Iwana był Dymitr Samozwaniec II, czy też Iwan Zarudzki, jak spekulują niektórzy historycy? Czy decyzja o kontynuowaniu walki o tron dla małego Iwana była podyktowana ambicjami Maryny, uporem Zarudzkiego, czy też jednym i drugim?

Niewielu znalazło się chętnych do walki o tron dla "cara Iwana Dymitrowicza", a siły skupione wokół Zarudzkiego topniały z dnia na dzień. Rozpoczęła się ucieczka przed wojskami cara Michała Romanowa. Najpierw z Kołomny do Riazania, potem nad Don, aż wreszcie do położonego w pobliżu ujści Wołgi do Morza Kaspijskiego Astrachania. Zarudzki liczył na wierność Kozaków i pomoc Tatrów, ale się przeliczył. Kozacy słynęli nie tylko z waleczności, ale także z całkowitego lekceważenia podpisanych umów i złożonych przysiąg. W obliczu zbliżajacego się pościgu zdradzili i wydali swojego atamana wraz z rodziną w ręce wojsk carskich.

W czerwcu 1614 roku tysiące mieszkańców Moskwy zgromadziło się, aby obejrzeć dwie egzekucje, mające za zadanie pokazać wszem i wobec, jaki los spotyka wrogów aktualnie panującego cara. Pod murami Moskwy wbito na pal pojmanego w Astrachaniu atamana Iwana Zarudzkiego. Nieopodal, na jednej z bram miejskich "powieszono" 3-letniego syna Maryny Mniszchówny Iwana Dymitrowicza. Cudzysłów użyty jest celowo. Iwana powieszono za szyję w specjalnie wymyślony sposób. Nie po to, żeby spowodować jego szybki zgon, ale po to, aby powoli umierał z głodu i pragnienia. Wisiał tak od południa do wieczora, aż w końcu nawet sam Pan Bóg nie mógł już na to patrzeć i zesłał w czerwcu noc z przymrozkami. Mały "samozwaniec" zamarzł.

Walka o władzę jest walką bez skrupułów. W średniowieczu, czy nawet później w Europie zdarzały się przypadki, że jej ofiarą padały nawet dzieci. Król Anglii Ryszard III sięgnął po koronę, rozkazując skrytobójczo zamordować w Tower of London swych dwóch nieletnich bratanków. Jednak nie jest mi znany, poza opisanym powyżej, żaden fakt uczynienia publicznego widowiska z męczarni 3-letniego dziecka. Może więc mają rację ci, co twierdzą, że "Rosja to jednak bardziej Azja, niż Europa" i że "nie ma takiej podłości, której nie popełniłby Rosjanin na rozkaz swojego przełożonego".

Maryna przeżyła swojego syna o jakieś pół roku. Na temat jej śmierci istnieje kilka wersji. Ta oficjalna mówi, że zmarła ze zgryzoty uwięziona w wieży kremla w Kołomnie. Nieoficjalna, ale najbardziej prawdopodobna jest inna. 27-letnią Marynę Mniszchównę utopiono w przeręblu wyciętym w pokrytej lodem rzece Oce. Co ciekawe, był to typowy dla Rosjan sposób postępowania z wiedźmami i czarownicami. Czy świadczy to, że Rosjanie uznali Marynę za czarownicę? A może mieli rację? Podobno przed śmiercią Maryna przeklęła cały ród Romanowów. Biorąc pod uwagę tragiczny los, jaki spotkał wielu członków tej dynastii, klątwa okazała się niezwykle skuteczna.













wtorek, 2 lutego 2010

Żółw i słonie

Z czasów, kiedy chodziłem do szkoły podstawowej (zamierzchła przeszłość, wtedy właśnie żyły dinozaury) przypominam sobie rysunek zamieszczony w podręczniku do geografii lub historii (a może fizyki?). Był on zatytułowany "Jak ludzie niegdyś wyobrażali sobie Ziemię?" i przedstawiał olbrzymiego żółwia, na którego skorupie stały cztery słonie, które z kolei podtrzymywały na swych grzbietach okrągłą platformę symbolizującą Ziemię. Ten prosty rysunek zawierał w sobie aż trzy błędy. Pierwszy z nich był oczywisty. Wiemy przecież, że Ziemia jest kulą, a nie okrągłą platformą. Tę pomyłkę byłbym jednak skłonny moim praprzodkom sprzed paru tysięcy lat wybaczyć. Nie wiedzieli tego, co my wiemy dzisiaj i wyobrażali sobie świat, w którym żyli tak, jak to mogli ogarnąć swoimi zmysłami. Okrągła platforma na pewno była bardziej logiczna od platformy kwadratowej lub trójkątnej. Drugi błąd świadczy już o rysowniku dużo gorzej. Nie sposób nie zauważyć, że żółw fajta sobie łapkami w przestrzeni bez żadnego punktu podparcia. Przecież nie potrzeba Newtona, żeby dostrzec skutki grawitacji. Nawet zwierzę ucieka, kiedy coś spada mu z góry na głowę. Trzeci błąd, który spostrzegłem nieco później, jest błędem natury logicznej, a nie fizycznej. Skoro nie można udowodnić istnienia żółwia, to po kiego grzyba te słonie? Nie wnoszą niczego do zasadniczej kwestii, niepotrzebnie ją przy tym komplikując. Platforma opierająca się jedynie na żółwiu jest znacznie bardziej prawdopodobna, niż platforma dźwigana przez tegoż żółwia za pośrednictwem słoni.

Po wielu latach spojrzałem na ten sam rysunek (w wyobraźni, bo oczywiście nie posiadam już starego podręcznika) z zupełnie innego punktu widzenia. Wydał mi się doskonałą ilustracją do przedstawienia poglądów ludzi na temat istnienia lub nieistnienia Boga. Jeżeli pod postacią platformy wyobrazimy sobie otaczającą nas rzeczywistość, pod postacią żółwia - Boga, a pod postacią słoni - różnego rodzaju istoty pośredniczące (w przekazywaniu życia lub informacji) pomiędzy Bogiem, a światem realnym, to będziemy mogli dokonać przeglądu ludzkich poglądów na tę kwestię.

1. Ateista prosty

Ateista prosty odrzuca zarówno żółwia, jak i słonie. Tego, czego nie da się stwierdzić za pomocą "szkiełka i oka", po prostu nie ma. Koniec i kropka. Ateista prosty na ogół jest entuzjastą postępu naukowo-technicznego i uważa, że prędzej, czy później nauka odpowie na wszelkie kwestie, których do tej pory człowiek nie rozwiązał. To, że platforma wisi sobie w przestrzeni bez żadnego punktu podparcia jakoś mu nie przeszkadza.

2. Ateista skomplikowany

Do tej kategorii należą ludzie często posiadający dużą wiedzę, a jednocześnie totalnie nielogiczni. Odrzucając Boga jako nienaukowy zabobon, jednocześnie początków człowieka, czy w ogóle życia doszukują się poza naszą planetą. Wierzą, że życie na Ziemię przynieśli przybysze z innych układów planetarnych. Dopuszczają też możliwość, że kosmici wielokrotnie ingerowali w przeszłości lub aktualnie ingerują w losy rodzaju ludzkiego. Ale kwestia, skąd wzięli się owi kosmici, na ogół wcale ich nie interesuje. W odniesieniu do naszego rysunku ateiści skomplikowani odrzucają żółwia, ale wierzą w słonie.

3. Wierzący tradycjonalista

Zaliczymy tutaj wszystkich, którzy istnienie Boga przyjmują za pewnik nie wymagający udowodnienia. Z punktu widzenia naszego rysunku można przeprowadzić ciekawą analizę poszczególnych religii. Zacznijmy od tych politeistycznych. Wielu bogom powinno odpowiadać wiele żółwi. Ponieważ jednak większość religii politeistycznych zakłada istnienie jednego Boga głównego i wielu bogów pomniejszych, to w zasadzie otrzymujemy klasyczną piramidkę czyli żółw + słonie + platforma. Właściwe zinterpretowanie chrześcijaństwa stanowi pewien problem ze względu na Świętą Trójcę (jeden Bóg w trzech osobach). Chyba rysunkowym odpowiednikiem będzie żółw z trzema głowami. Do tego cała czereda słoni i słoników (aniołowie, Matka Boska, święci i błogosławieni). Oczywiście w luteraniźmie słoni będzie znacznie mniej, niż w katolicyźmie lub prawosławiu. Islam jest mniej skomplikowany. Skoro "nie ma Boga prócz Allaha", to żółw jest jednogłowy, lecz z jednym dużym słoniem na grzbiecie (prorok Mahomet) i kilkoma mniejszymi (m.in. Abraham, Mojżesz, Jezus). Przechodząc do judaizmu wyrzucimy oczywiście Mahometa i Jezusa, ale za to uzupełnimy stado słoni o starotestamentowych proroków i rabinów cudotwórców. A nóżki żółwia jak fajtały, tak fajtają.

4. Poszukiwacz prawdy.

Poszukiwacz prawdy to ten, dla którego podstawową sprawą jest znalezienie punktu podparcia, czyli przyczyny, dla której nasza rzeczywistość wygląda tak, a nie inaczej. Podobnie do ateisty prostego bazuje na osiągnięciach nauki, z tym, że swój światopogląd opiera nie tylko na tym, co stuprocentowo pewne, lecz także na tym, co prawdopodobne. Pośredników (słonie) kategorycznie odrzuca jako zbędne ogniwo, a co do Boga, to stara się oszacować prawdopodobieństwo jego istnienia w zależności od przemawiających za tym poszlak. Wracając do punktu podparcia, to teoria Wielkiego Wybuchu w połączeniu z pojęciem czasoprzestrzeni taki punkt stworzyła. Dzisiaj wiemy, że wszechświat ma swój czasoprzestrzenny początek. Na naszym rysunku będzie to gruba pozioma linia przebiegająca poniżej platformy i równolegle do niej. Nie musimy już zastanawiać się, co jest pod nią. Kwestią otwartą pozostaje, co jest pomiędzy nią i platformą. Poszukiwacz prawdy może być zarówno ateistą, jak i wierzącym. Ten pierwszy dostrzeże tam glejowatą magmę (chaos i przypadek), ten drugi niewyraźne zarysy pancerza żółwia (Bóg).

Podkreślam, że nie było moją intencją urażenie kogokolwiek.




poniedziałek, 1 lutego 2010

Alchemia dolara

Cofnijmy się do głębokiego średniowiecza (jakiś XII/XIII wiek) i wyobraźmy sobie, że ówczesny "młody zdolny naukowiec" (jak, nie przymierzając, niezależny ekspert Marek Zuber) właśnie wynalazł kamień filozoficzny, katalizator w którego obecności możemy otrzymać złoto z powszechnie występującego w przyrodzie materiału (np. z piasku lub z gliny). Oczywiście nasz uzdolniony alchemik nie pracował na własny rachunek, lecz miał sponsora np. najpotężniejszego ówczesnego europejskiego władcę tj. cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, którego w skrócie odtąd będziemy nazywać cesarzem. Alchemik zdradził swój sekret władcy i na tym jego rola właściwie się kończy. W najlepszym razie cesarz postąpił z nim w myśl zasady "alchemik zrobił swoje, alchemik może odejść", chociaż bardziej prawdopodobna wydaje się tutaj maksyma "dobry alchemik, to martwy alchemik".

Skoncentrujmy swą uwagę na cesarzu, który znalazł się w posiadaniu kamienia filozoficznego. Co teraz powinien uczynić, żeby odnieść maksymalne korzyści z wynalazku? Przede wszystkim, nie mógł dopuścić, aby wieść o wynalazku przedostała się do opinii publicznej, gdyż w takim wypadku złoto szybko straciłoby wszelką wartość. Z drugiej strony w pojedynkę cesarz też nic by nie zdziałał. Musiał więc do realizacji swych planów skompletować niewielkie, ale sprawne grono wtajemniczonych, którzy za wyprodukowane złoto kupiliby dla niego maksymalnie dużo dóbr trwałego użytku (przede wszystkim za granicą). Do wykonania takiego planu najlepiej nadawaliby się kupcy, zwłaszcza kupcy żydowscy z uwagi na swoje uzdolnienia i mentalność. Przy ich pomocy należałoby przerzucić złoto do wszelkich możliwych krajów, a następnie zamienić je na ziemię i nieruchomości (akcji i obligacji jeszcze nie wymyślono, srebro i kamienie szlachetne pomińmy, żeby nie komplikować problemu). Ważna byłaby także taktyka transakcyjna. Przedwczesne rzucenie dużych ilości złota na rynek mogłoby spowodować jego zdemaskowanie . Właściwą metodą byłoby elastyczne reagowanie na popyt. Np. król Anglii potrzebuje złota na wojnę z Francją - dostaje odpowiednią ilość w zamian za Walię i Kornwalię. Król Francji rozpaczliwie potrzebuje złota, aby obronić się przed Anglikami - dostaje je w zamian za pół królestwa i 5 pięknych księżniczek. Zanim świat zorientowałby się w końcu, co jest grane, cesarz stałby się jego jedynym suwerenem (chyba, że wykiwaliby go przedsiębiorczy Izraelici).

Przejdźmy teraz od bajki do rzeczywistości. W tym celu w miejsce XII wieku podstawiamy wiek XXI, w miejsce Świetego Cesarstwa - USA, a w miejsce złota - współczesny światowy miernik wartości, czyli dolara. Zamiast gliny nie musimy wcale podstawiać papieru. W dobie pieniądza elektronicznego dolary możemy wykreować z powietrza, a nawet z próżni. W podwójnej roli alchemika i cesarza obsadzamy... Nie, nie zgadliście. Wcale nie Baracka Obamę. Pokojowy noblista nadaje się najwyżej na błazna. W roli głównej oczywiście szef FED-u Ben Bernanke. No i Żydów nie ruszamy. Minęło 9 wieków, ale oni są nadal nie do zastąpienia.

Mamy obsadę, a więc czas na scenariusz. W porównaniu do średniowiecza uległ znacznemu uproszczeniu. Zadanie jest o wiele łatwiejsze do wykonania. Nie ma problemu z przewożeniem ciężkich skrzyń przez niespokojne granice. Wystarczy parę kliknięć w komputerze. A ile dóbr do nabycia za sztucznie wykreowany pieniądz. Nie tylko pola, lasy i jeziora, ale fabryki, statki i samoloty. Akcje, obligacje i surowce. I wszystko w zasięgu ręki. Tylko trzeba pomału i ostrożnie, żeby frajerstwo się nie połapało, zanim nie zostanie obłupione ze wszelkiej własności.

To nie sen wariata. To się dzieje naprawdę.


Dwa filmy

W dzisiejszych czasach dobrych filmów fabularnych jest, jak na lekarstwo. W telewizji na wszystkich kanałach króluje amerykańska sieczka dla kretynów, przy czym dominującym motywem jest nieśmiertelna postać dzielnego stróża porządku publicznego, co to "zabili go i uciekł". W rolach głównych najczęściej Chuck Norris, Clint Eastwood i Steven Segal. W ostatnich latach coraz częściej pojawia się na ekranach upolityczniona odmiana tego wątku. Zamiast policjanta walczącego z handlarzami narkotyków lub seksualnymi zwyrodnialcami jako główni bohaterowie występują agenci CIA, FBI i innych tajnych służb walczący z terrorystami zazwyczaj proweniencji muzułmańskiej, ale czasami także chińskiej, rosyjskiej lub serbskiej. Przyznam, że tego typu filmy oglądam z taką "przyjemnością", z jaką oglądałbym przygody nieustraszonych funkcjonariuszy Gestapo walczących w latach II Wojny Światowej z polskimi, francuskimi, czy też jugosłowiańskimi bandytami.

W styczniu 2010 zdarzyło mi się obejrzeć jednak 2 filmy godne uwagi i zapamiętania. Pierwszym z nich jest holenderskiej produkcji "Czarna księga" (Zwartboek) z 2007 roku w reżyserii Paula Verhoevena. Akcja filmu dzieje się w okupowanej przez hitlerowców Holandii, a jego motywem przewodnim losy młodej i atrakcyjnej holenderskiej Żydówki imieniem Rachel. Na tle jej losów możemy przyjrzeć się tragicznej sytuacji prześladowanych Żydów, a także działalności holenderskiego ruchu oporu. Film jest znakomity pod względem technicznym. Akcja toczy się wartko, co chwilę jej radykalne zwroty zaskakują widza, a pikanterii dodają śmiałe sceny erotyczne, gdyż główna bohaterka bez zahamowań obdarza swymi wdziękami zarówno partyzantów, jak i okupantów. Dodajmy niespodziewaną puentę pod koniec filmu i mamy gotowe małe arcydzieło sztuki filmowej.

Jest jednak w filmie coś, co wzbudza mój sprzeciw. To judeocentryzm, czyli pokazanie rzeczywistości z żydowskiego punktu widzenia. Jego przejawem jest lansowany przez reżysera pogląd, że podłożem holocaustu jest chęć zagarnięcia żydowskiego majątku. Oczywiście wszyscy Żydzi są bogaci, a Niemcy i holenderscy kolaboranci mordują ich po to, żeby zagarnąć ich skarby. Dodajmy do tego coś, co przypomina "mentalność Kalego". Holenderscy Żydzi domagają się pomocy od holenderskiego ruchu oporu, powołując się na wspólną przynależność państwową. Co do tego, zgoda. Ale kiedy pod koniec filmu Rachel odzyskuje zagrabione przez faszystów skarby pomordowanych Żydów, to bynajmniej nie oddaje ich organom władzy wyzwolonej Holandii, tylko wyjeżdża do Izraela i zakłada za nie kibuc. Przynależność państwowa idzie w kąt, a na plan pierwszy wysuwa się wspólne pochodzenie od praojca Abrahama.

Przeczytałem w Internecie, że "Czarna księga" początkowo została przyjęta w Holandii bardzo chłodno. Wcale mnie to nie dziwi. W filmie holenderski ruch oporu wprawdzie bohatersko walczy o wolność, ale jednocześnie jest do tego stopnia inwigilowany przez Niemców, że jego poczynania są zupełnie nieskuteczne. Po wyzwoleniu przez aliantów pijana holenderska hołota świętuje na ulicach, jednocześnie w nieludzki sposób rozprawiając się z prawdziwymi lub domniemanymi kolaborantami. Kiedy jednak film zdobył nagrody na wielu festiwalach, opinia publiczna stopniowo zmieniła zdanie. Dzisiaj "Czarna Księga" uchodzi za najwybitniejsze dzieło holenderskiej kinematografii.

Paul Verhoeven to reżyser utalentowany i wybitny. W jego dorobku są tak znane pozycje , jak "Robocop" lub "Nagi instynkt". W XXI wieku jednak nie wiodło mu się najlepiej. "Czarna księga" była wielkim sukcesem po wielu latach reżyserskiej posuchy. No cóż, każdy orze, jak może. Nie od dziś wiadomo, że w przemyśle filmowym lobby żydowskie, jest prawie tak silne, jak w światowych finansach.

Druga pozycja na którą zwróciłem uwagę, to dwuczęściowy kanadyjski "Szczyt". Film jest nudny, akcja nadmiernie zagmatwana, a reżyseria na kiepskim poziomie. Co w takim razie mnie w nim zafascynowało? Ano to, że po raz pierwszy w życiu obejrzałem film, w którym prezydent USA pokazany był jako cyniczny łajdak, a podległe mu tajne służby zgodnie z prawdą tj. jako płatni mordercy, nie cofający sie przed żadną zbrodnią. Że też coś takiego pokazali w TVP1?

Przypadek Stefana Gondy

Stefan Gonda to 49-letni słowacki elektryk na co dzień pracujący w Irlandii, a od święta odwiedzający swoją starą ojczyznę. Odwiedził ją też przy okazji Bożego Narodzenia 2009. Parę dni później wsiadł do samolotu na lotnisku w Popradzie i odleciał z powrotem do Dublina. Późnym wieczorem bez przeszkód dotarł do wynajmowanego w stolicy Irlandii mieszkania i, nie rozpakowując bagażu, położył się spać.

Następnego dnia przeżył koszmar. O 6 rano irlandzka policja (a właściwie to chyba jakiś uzbrojona po zęby jednostka służb specjalnych) z hukiem wyłamała drzwi do mieszkania Gondy, wywlekła go z łóżka i bez żadnych wyjaśnień wywiozła w nieznanym mu kierunku. Przy okazji przeprowadzono drobiazgową rewizję mieszkania Gondy i ewakuowano mieszkańców kilku okolicznych kamienic. Po kilkugodzinnym przesłuchaniu Słowaka zwolniono. Okazało się, że poprzedniego dnia słowackie służby specjalne w ramach ćwiczeń na lotnisku w Popradzie podrzuciły elementy bomb do bagażu 9 niczego nieświadomych pasażerów. 8 ładunków wykryto w czasie procedur z udziałem specjalnie szkolonych psów, ale dziewiąty poleciał w bagażu Stefana Gondy do Irlandii. Słowacy odkryli swój błąd i po kilku godzinach poinformowali o nim Irlandczyków, którzy zadziałali tak, jak zadziałali.

Pierwsze pytanie, jakie się nasuwa, to dlaczego Irandczycy przeprowadzili brutalny nalot na mieszkanie Gondy, skoro zostali poinformowani przez stronę słowacką, iż nie ma on nic wspólnego z terroryzmem i jest osobą najzupełniej przypadkową. Znacznie prościej byłoby grzecznie zapukać do drzwi, uprzedziwszy wcześniej telefonicznie o celu swojej wizyty. Odpowiedź jest prosta i brzmi: ten typ tak ma. Szkoły kształcące członków służb specjalnych to wytwórnie wściekłych psów, którym wpaja się zachowanie według określonego schematu. Oni po prostu inaczej nie umieją postępować. Człowiek w tym wszystkim liczy się najmniej, a szoku i przerażenia Stefana Gondy, jego żony i nieletnich dzieci w ogóle nie brano pod uwagę.

Poważniejsza jest kwestia legalności działania służb słowackich. Czy można w ramach ćwiczeń podkładać pasażerom do bagażu bomby, narkotyki, pornografię dziecięcą i inne trefne przedmioty? Kategoryczna odpowiedź brzmi nie i po ujawnieniu przypadku Gondy słowackie służby spotkały się z powszechną krytyką, tak krajową, jak i zagraniczną. Wysoki funkcjonariusz służb zapłacił za nieudaną akcję własnym stanowiskiem. Możnaby w tym miejscu zamknąć temat, lecz warto postawić sobie jeszcze kilka pytań i pokusić się o odpowiedzi na nie. Czy akcja na lotnisku w Popradzie była precedensem? Raczej nie, była działaniem rutynowym, tyle że w wyniku czyjeś nieudolności sytuacja wymknęła się spod kontroli. Czy tylko Słowacy stosują takie metody? Nie ma żadnej gwarancji, że w podobny sposób nie działają służby polskie, niemieckie, amerykańskie itd. itp. Czy zawsze służby przyznają się do popełnionego błędu? Śmiem wątpić. Jest zupełnie realne, iż w służbach specjalnych pracują kanalie, które będą wolały poświęcić Bogu ducha winnego człowieka, niż narazić na szwank własną karierę. Co grozi pechowemu pasażerowi, któremu podłożono do bagażu taką, czy inną świnię? W zależności od kierunku lotu, długoletnie więzienie, bezterminowy pobyt w amerykańskim gułagu w Guantanamo połączony z torturami, a nawet wyrok śmierci.

Porwania i zamachy bombowe w ruchu lotniczym rozpoczęły się w latach 60-tych XX wieku. Przez kilkadziesiąt lat władze przyglądały się takim działaniom obojętnym bykiem i dopiero po zamachach z 9 września 2001 nastąpił radykalny zwrot. Wybuchła prawdziwa histeria i w tej chwili na lotniskach zagląda się pasażerom do dupy, nie mówiąc o innych uciążliwych szykanach. Podróżnym wmawia się, że to w ich interesie. Gówno prawda. Tu nie chodzi o bezpieczeństwo tych, co w powietrzu, tylko o tych, co na ziemi, a konkretnie o wielkich tego świata. Precedens 9 września polegał na tym, iż po raz pierwszy terroryści nie zaatakowali jedynie przypadkowych ludzi, ale także wybrane cele w tym np. Pentagon. A więc z powietrza można ugodzić też w Sejm RP, pałac prezydencki, czy dowolnie wybrane ministerstwo lub urząd centralny. I nie musi tego dokonać członek Al- Kaidy, ale np. zdesperowany przedsiębiorca puszczony w skarpetkach przez
Urząd Skarbowy lub chory na raka skazany na śmierć decyzją NFZ-u.